Stojąc na krańcu mola, błądził wzrokiem no nieobjętem morzu i opisywał bratankowi cuda, kryjące się za widnokręgiem: na lewo — hen, poza temi błękitnemi górami Oropesy, obrzeżającemu zatokę walencką, dostrzegał, zdawało się, bogatą Barcelonę, gdzie miał licznych przyjaciół; Marsylię, straż przednią Wschodu, zasiadła w Europie; Genuę z pałacami w schody ustawionemu na wzgórzach, okrytych ogrodami. Wprost przed nim był Neapol z dymiącym wiecznie Wezuwjuszem, rozdzwoniony muzyką i smagłemi tancerkami o złotych kolczykach. A dalej — wyspy greckie; tam, w głębi zielonawej cieśniny Konstantynopol, a po za nim wrota do morza Czarnego.
Po prawej była Afryka. Patrzał, zdawało się, na porty egipskie, gdzie zepsucie, drzemiące za dnia, zdaje się budzić z zachodem słońca; na Aleksandrie, gdzie po kawiarniach tańczą zdradliwe almeje,[1] przyodziane jedynie w chusteczkę do nosa... trzymaną w ręku...
Oczy doktora odwracały się od morza, by skupić się na jego własnym, spłaszczonym nosie.
W pamięci stawała mu upalna noc egipska, mocna whisky, zaduch, dotknięcia nagich ciał kurtyzan, sprzeczka z marynarzami Północy o czerwonej cerze, walka w mroku... Zbiegł wreszcie z okrwawioną twarzą na statek, który o świcie podniósł szczęściem kotwicę. Jako prawy śródziemnomorzec nie wysiadał nigdy na ląd, nie zabrawszy z sobą noża za pasem... i nożem wyciąć sobie musiał drogę.
„Co za czasy!“ myślał Tryton raczej z żalem, niźli z wyrzutem sumienia. I dodawał jakby na swe usprawiedliwienie: „Ba, miałem wówczas lat dwadzieścia cztery!“
Pod wpływem tych wspomnień zwracał oczy ku błękitnawej masie, która oku, w szkła nieuzbrojonemu, wydawała się jakby oderwana od lą-
- ↑ Tancerka egipska, kojarząca taniec ze śpiewem.