Mare nostrum/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Mare nostrum
Wydawca Wydawnictwo „Polski Zbrojnej”
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KAPITAN ULISES FERRAGUT

Pierwszą jego miłością była cesarzowa. Liczyła ona lat sześćset. On miał ich dziesięć.
Ojciec jego, don Esteban Ferragut, notarjusz z Walencji ubóstwiał rzeczy dawne. Mimo że mieszkał tuż obok katedry, w dnie świąteczne i w niedziele nie chodził on wraz z tłumami wiernych na wspaniałe nabożeństwa, celebrowane przez kardynała-arcybiskupa. Widywano go natomiast, jak z żoną i synem dążył do kościoła św. Jana Szpitalnika, by tam pomodlić się przy mszy. Mały to był kościółek, gdzie zrzadka widywało się kogokolwiek w ciągu tygodnia.
Notarjusz, który za czasów swej młodości zaczytywał się w Walter-Skocie, na widok tych starych murów i jakby blanków fortecznych doświadczał wzruszeń niezmiernie słodkich, bliskich tym rozczuleniom, jakie się wyczuwa, powracając do krajów ojczystych. Średniowiecze było epoką, w czasie której pragnąłby był żyć.
Dość było, by zacny don[1] Esteban, malutki, z brzuszkiem, krótkowidz, wstąpił na posadzkę kaplicy ojców szpitalników, by wyczuwał w sobie bohaterskiego ducha. Inne kościoły, mimo wielkość swą i bogactwo, wydawały mu się niesmacznemi gminnemi budowlami. Ów jego ulubiony zbudowali rycerze joannici, którzy wespół z templarjuszami dopomogli królowi Don-Jaimowi do zdobycia Walencji. Idąc krytą galerją, wiodącą od ulicy do wewnętrznego dziedzińca, don Esteban chylił czoła wraz ze swymi bliskimi przed Panienką, którą bracia wojowniczego zakonu odbili nieprzyjacielowi. Był to posążek z toskańskiego kamienia, barwy wyblakłego złota, wspierający się na romańskim cokole. Zielone listowie paru suchotniczych pomarańcz odcinało się żywo od poczerniałych murów kościoła. Ze szczytów potężnych półłukowych wsporników chyliły się potworne smoki kamienne, nadżarte przez czas. Nawa nie licowała bynajmniej z romantycznym wyglądem zewnętrznym. Barok XVII stulecia skrył gotyckie sklepienie pod dorobionemi później lukami, a na mury narzucił grubą warstwę tynku. Szczęściem średniowieczne ozdoby ołtarzy, zbroje i grobowce rycerzy joannitów ocalały od tych bluźnierczych odnowień i utrzymywały w napięciu entuzjazm notarjusza.
W owym kościółku mrocznym i niemal pustym mały Ulisesik nudził się potężnie, przysłuchując się monotonnym obrzędom mszy. Promienie słońca padały od witraży skośnemi słupami, dobywając z mroku złoty kurz i uwijające się owady. Dziecko z żalem myślało o zielonych plamach ogrodów, o białych plamach domów, o czarnych pióropuszach, unoszących się ponad portem, o potrójnej linji błękitnych fal, obrzeżonych od góry pianą, mrących na bronzowym piasku wybrzeża. Gdy z przed ołtarza znikał słodki rozbłysk haftowanych ornatów i gdy na kazalnicy pojawiał się inny ksiądz, biało-czarny, Ulises zwracał oczy ku jednej z bocznych kaplic. Kazanie równało się dlań półgodzinnej drzemce, przerywanej wysiłkiem myślowym. Oczy jego poszukiwały przedewszystkiem w kaplicy świętej Barbary czegoś w rodzaju skrzyni, umieszczonej na znacznej wysokości w zagłębieniu w murze, skromnego, drewnianego, malowanego grobowca, na którym widniał napis następujący: „Tu spoczywa Konstancja, najjaśniejsza cesarzowa Grecji“.
Wyraz „Grecja“ wywierał wpływ czarodziejski na umysł dziecka. Pod tym względem dziecko przypominało ojca chrzestnego, adwokata, poetę-laureata, który nie mógł słowa tego wymowie, by tchnienie zapału nie zwichrzyło mu siwiejącej brody, by w oczach nie zapaliły mu się błyski. Niekiedy tajemniczość tej nazwy zdwajała inna, bardziej jeszcze pełniąca wzruszeniem: Bizancjom! Jakimże sposobem szczątki śmiertelne owej najjaśniejszej monarchini, władczyni odległych krajów przepychu i snów, znalazcy się w mrocznej kaplicy walenckiej, w skrzyni, podobnej do tych, gdzie składano najprzeróżniejszą starzyznę na strychu w domu pana notarjusza?
Dnia pewnego po mszy don Esteban opowiedział dziecku pokrótce dzieje cesarzowej. Była ona córką Fryderyka II króla Szwabji. jednego z Hohenstaufenów, cesarza Niemiec, który jednak większa przywiązywał wagę do korony sycylijskiej niżeli do cesarskiej. Wiódł on w pałacach swych w Palermo — zbudowanych pośród wschodnich ogrodów — dziwne życie poganina i uczonego. Otaczał się poetami i ludźmi nauki (żydami, muzułmanami i chrześcianami), odaliskami, alchemikami i okrutnymi wartownikami saraceńskimi.
Córka jego, Konstancja, miała lat czternaście, gdy ją wydał zamąż za cesarza bizantyjskiego Jana Dukasa Watacesa, liczącego podówczas lat pięćdziesiąt. Była ona jego córką nieprawą (uznał ją jednak, jak uznał też większą część swych dzieci), owocem, zrodzonym w haremie, gdzie obok piękności saraceńskich spotkało się włoskie markizy. Biedne dziecko, dla względów politycznych ojca wydane za mąż za Watacesa Heretyka, mieszkało na Wschodzie, otoczone całym przepychem, należnym bazylisie, odziane w sztywne haftowane szaty, obute w purpurowe ciżmy, na których widniały jeszcze złote orły, ostatni symbol majestatu rzymskiego.
Cesarzowa panowała naprzód w Nicei, ostatniem schronisku imperatorów bizantyjskich w okresie, gdy w Konstantynopolu utrzymywała się dynastja łacińska, jaka pochody krzyżowe przywróciły na tron. Następnie, po śmierci Watacesa, śmiały Michał Faleolog zdobył ponownie Bizancjum i zwycięski awanturnik począł ubiegać się o rękę cesarzowej. Przez szereg lat umiała się opierać zalotom, aż uzyskała wreszcie pozwolenie brata Manfreda, który został w tym czasie królem Sycylji, na powrót do ojczyzny. Fryderyk już był umarł: Manfred walczyć musiał jednocześnie z wojskami papieskiemi i bronić się przeciw najazdowi francuskiemu, jaki wywołali papieże, ofiarują? koronę Sycylji Karolowi Andegaweńskiemu. Młoda cesarzowa grecka, ledwie zdążywszy wylądować, dowiedziała się o śmierci brata, poległego w bitwie pod Berewentem. Ratowała się ucieczka wespół z bratowa i bratankiem. Schroniły się obie w Lucerze, bronionej przez Saracenów, niegdyś pozostających w służbie u Fryderyka. Ci tylko pozostali wierni jego pamięci.
Wkrótce jednak zamek wpadł w ręce wojsk papieskich i małżonka Manfreda, osadzona w więzieniu, wyzionęła niebawem ducha. Ostatni potomkowie rodu, wyklętego przez Rzym, wyginęli wespół z bratową i bratankiem. Schroniły się zylisy. Wszyscy jej bliscy pomarli: brat Manfred, brat przyrodni, poetyczny a nieszczęsny Enzio,[2] bohater tylu poematów. Bratanek jej, rycerski Konradyn, złożyć miał głowę w kilka lat potem pod toporem katowskim za chęć dochodzenia swych praw.
Ponieważ dwór Andegaweński nie obawiał się niczego ze strony imperatorowej bizantyjskiej, zwycięzca zatem zostawił ja własnemu losowi osamotnioną i rozbrojona. W wianie małżeńskiem otrzymała ona od cesarza Jana Dukaza trzy znaczne miasta w Anatolji i rentę roczną, trzydzieści tysięcy bezantów[3] czystego złota. Ale należytości z owej renty zamorskiej nie dochodzły nigdy. Z łaski zezwolono jej wsiąść na stadek, żaglujący ku wonnym wybrzeżom zatoki walenckiej. Bratanica jej Konstancja, córka Manfreda, wyszła za mąż za infanta Don-Pedra aragońskiego — przyszłego Pedra III — syna Don-Jaima.[4]
Bazylisa osiadła więc w Walencji, świeżo odbitej[5] Arabom. Bratanek jej rządy krajem; ona jednak, znużona życiem pełnem przygód, wołała chronić się do zakonu świętej Barbary.
Ulises podziwiał ojcowskie wiadomości historyczne, zachował się jednak wobec niego w sposób wybitnie niegrzeczny.
— Ojciec chrzestny lepiej mi to wytłomaczy... Ojciec chrzestny więcej będzie o tem wiedział.
Podczas mszy spojrzenia dziecka, wlepiono w kaplicę św. Barbary, unikały jednak skrzyni grobowej. Myśl o tych zwłokach, co się już w proch rozsypały, była dziecku przykrą. Nieszczęsne resztki nie istniały już dlań. Obchodziła je ta jedynie, jaką widać było na umieszczonym w pobliżu niewielkim obrazie. Cesarzowa Konstancja była trędowata — choroba ta nie oszczędzała podówczas nawet monarchiń — i święta Barbara uleczyła ją w sposób cudowny. Obraz więc wyobrażać miał po wieki wieczne ów właśnie cud: święta Barbara przyodziana była na nim w obszerną suknię o bufiastych, porozcinanych rękawach, słowem w kostjum damy z XV stulecia. U stóp jej widać była bazylisę w stroju chłopki walenckiej z całem mnóstwem klejnotów.
Próżno don Esteban twierdził, że obraz malowany był w kilka wieków po śmierci cesarzom Dziecka nie obchodziły bynajmniej owo nieścisłości historyczne. Wielka pani była dlań taką, jaka ją wyobrażono na płótnie: jasnowłosa, z dużemi czarnemi oczyma, piękna, zażywna w sobie, jak przystało na kobietę, przywykłą do noszenia dworskiej sukni z ogonem, a którą jedynie pobożność skłonić mogła. do przeodziania się w stój chłopki.
Portret cesarzowej wrył się w umysł dziecinny. Nocą, gdy w olbrzymim salonie, jaki mu służył za sypialnie, rozlegały się tysiączne chrobotania i trzaski, dość mu było wspomnieć o władczyyni Bizancjum, by już nie wyczuwać strach, jakim go przejmowały te dziwne szmery. „Doňa[6] Constanza!““ I zasypiał, tuląc o się poduszkę, jak gdyby to była głowa bazylisy, a pod zamkniętemi powiekami zdawało mu się, że dostrzega czarne oczy imperatorowej, macierzyńskie i rozkochane.
Wszytkie kobiety, jakie się doń zbliżały, zapożyczały w przekonaniu Ulisesa coś z urody tej, która od sześciu stuleci spała we wnęce muru.
Gdy matka jego, słodka a blada dońa Cristina, narzucała na chwilę pracę i podchodziła doń, by go pocałować, był w jej uśmiechu jakiś wyraz, który dziecku przypominał cesarzową. Gdy Visanteta — służąca wiejska, czarnowłosa, o oczach koloru jeżyn i o córze śniadej a delikatnej — pomagała mu się rozbierać lub budziła go, by go zaprowadzićprowadzić do szkoły, Ulises wyciągał do niej ręce w nagłym entuzjazmie, jakgdyby oszałamiał go i upajał ów mocny a czysty zapach zwierzęcości, bijący od dziewczyny, „Visanteta!... O! Visanteta!“ I myślał o Konstancji. Tak pachnieć musiały imperatorowe, tak delikatna musiały mieć cerę.
Don Esteban domyślał się częściowo potem wyobraźni synowskiej, przypatrując się jego zabawom i lekturze.
— Ach! ty komediancie!... Ach! ty marzycielu! Podobnyś do swego ojca chrzestnego.
I, mówiąc to, miał jakiś uśmiech dwuznaczny na ustach, w którym przebijała się zarówno pogarda dla nieużytecznych idealizmów, jak i szacunek wobec artystów, szacunek, któryby można było porównać ze czcią, jaką Arabowie żywią da szaleństwa, widząc w niem pewien dar Boży.
Dońa Cristina pragnęła, by ów syn jedyny, pieszczony, wychuchany jak królewicz z bajki został księdzem. Widziała go już w marzeniach, jak odprawiał pierwszą mszę świętą; wyobrażała go sobie kanonikiem, potem prałatem... Któż-to wie? Gdy już zejdzie z tego świata, inne kobiety ujrzą może jej Ulisesa, z krzyżem złotym, przed nim niesionym, przyodzianego w czerwony płaszcz niewątpliwie, zazdroszcząc, matce, która wydała na świat jednego z książąt Kościoła.
W nadziei, że może rozbudzi w syna niezbędne po temu skłonności, urządziła kaplicę w jednym z salonów niezamieszkanych w domu. Koledzy szkolni Ulisesa korzystali z dni wolnych od zajęć, by śpieszyć doń, pociągani zarówno przyjemnością zabawy „w księdza“ jak i pewnością, iż zaproszeni zostano na obfity podwieczorek, jaki przygotowywała dońa Cristina, pragnąc przypodobać się duchownym ze swej parafji.
Dźwięk dzwonków, zawieszonych u jednych z drzwi salonu, znaczył początek ceremonji. Klijenci pana notariusza, oczekujący w antresoli na akta, wygotowywane pospiesznie przez dependentów, podnosili głowy w zdumieniu. Stare domostwo, którego wszystkie kąty zdawała się wypełniać cisza, drgało naraz, a metaliczne dźwięki biegły aż na ulicę, po której zrzadka zaledwie ktoś przejeżdżał.
Niektóre z dzieci zapalały świece i rozkładały poświęcane obrusy, zdobne w subtelne koronki, a uszyte przez dońę Cristinę. Tymczasem Ulises i jego najbliżsi przyjaciele przywdziewali wobec wiernych białe, zlotom haftowane ornaty, nakładając na główki prześliczne birety. Matka, przypatrująca się dzieciom z poza uchwalonych drzwi, hamowała się, by nie wejść i nie zasypać Ulisesa gradem pocałunków. Z jakim-że bo wdziękiem imitował gesty przyklękającego podczas mszy kapłana.
Aż dotąd wszystko szło jaknajskładniej. Ksiądz i dwaj ministranci wyśpiewywali na całe gardło przed piramidą świateł, a chór wiernych odpowiadał mi z głębi sali ze drżeniem niecierpliwości w głosie. Nagle jednak rozlegały, się wykrzyki protestu. Budziły się schizmy i herezje. Ci, co byli księżmi, przywłaszczali sobie tę godność już nazbyt długo. Teraz winniby widzowie przywdziać ornaty i odprawiać służbę Bożą: zresztą tak się przecież umówiono. Kler jednak odmawiał bezwzględnie tych rozobłóczyn; w zachowaniu się dzieci był majestat, jaki dają prawa nabyte. I nagle ręce bezbożne poczynały zrywać święte odzieże, profanowały je, darły w strzępy! Krzyk, poszturkiwania. bójka... Qbrazy święte, świece leciały na ziemię... Skandal i ohyda... Ktośby mógł rzec, że to Antychryst się rodzi... Wreszcie Ulises zręcznym pomysłem kładł kres bójce:
— A gdybyśmy tak poszli się bawić na strych?
Na strychu był olbrzymi skład starych rupieci. Dzieci przyjmowały projekt z zapałem. Zapominano w tejże chwili o kaplicy. I jak chmura ptactwa biegła dzieciarnia po schodach. Stopnic schodów wyłożone były różnobarwnym fajansem; coraz to z któregoś stopnia obleciała już barwna tafelka i zamiast niej widać było czerwony mur z cegieł. To fajansowe tafelki garncarze walenccy z XVIII wieku przyozdobili galerami barbarzyńskiemi i chrześciańskiemi, ptakami z Albufery,[7] lub wreszcie pełnymi wdzięku strzelcami w białych perukach, ofiarującymi kwiaty wiejskim dziewczętom: nie zapomnieli też o wspaniałych jeźdźcach, puszących się dumnie na malutkich konikach poprzed domkami i drzewkami, siegającemi rumakom ledwie do kolan.
Hałaśliwa gromadka rozpraszała się na najwyższem piętrze schodów w okrutnym impecie, przywodzącym na myśl najstraszliwsze najazdy w dziejach świata. Koty i szczury z równym impetem kryły się w najdalszych zakamarkach Wystraszone ptactwo jak chmura strzał pierzchało przez dymniki.
Biedny notarjusz!... Nigdy nie wrócił on z próżnemi rękoma, gdy go wzywano poza miasto do któregoś z owych bogatych włościan, uważających go za przedstawiciela wszechwiedzy prawniczej całego świata. Podówczas handlarze starożytności nie odkryli jeszcze owego przebogatego miasta Walencji, gdzie przez ciąg długich wieków chłopi nawet nosili jedwabne szaty; gdzie meble, tkaniny, wazy, sprzęt każdy zdawał się być nasycony blaskiem wieczyście promiennego słońca, błękitem wieczyście bezchmurnego nieba.
Don Esteban poczytywał sobie wówczas za obowiązek być amatorem antyków, należał bowiem do licznych miejscowych stowarzyszeń archeologicznych. Przepełniał też dom stałemi rzeczami, nabywanemi po wsiach lub otrzymywanemi od klijentow we wdzięcznym podarku. Na ścianach nie było już ani kawałka wolnego miejsca mą obrazy, w salonach nie wiedziano już, gdzie coś jeszcze można było postawie. To też każdy nowy nabytek wędrował nieuchronnie na strych w oczekiwaniu, aż gdzieś jakieś miejsce znajdzie się dlań ostatecznie. Don Esteban obiecywał sobie, wycofawszy się z interesów, za lat kilka, wystawić zamek średniowieczny — o ile można najśredniowieczniejszy — nad brzegiem Mariny, w pobliżu wsi, gdzie ujrzał światło dzienne; tam to każdy z owych nabytków znaleźć miał odpowiednie miejsce.
Meble, jakie notarjusz ustawiał w pokojach na pierwszem piętrze, wędrowały tajemniczo na strych, Rzekłoby się, iż wyrastały im nogi. W rzeczywistości zaś dońa Cristina i jej służące, życie całe trawiące w walkach nieustannych z kurzem i pajęczynami w owem domostwie, co się zwolna z dniom każdym waliło w gruz, żywiły okrutną nienawiść do wszystkich tych starych rupieci.
Na górze już dzieciaki nie potrzebowały wydzierać sobie szat ani się bić o możność przebierania. Dość było sięgnąć do któregokolwiek z kufrów, których drzewo trzeszczało głucho a żelazne wrzociądze, cyzelowane jak koronki, samo opadały z zawias. Widać też było mnóstwo dzieci, jak, udrapowawszy się w mantyle z karmazynowego jedwabiu, potrząsały długiemi rapierami lub odświętnomi szpadami o rękojeściach z perłowej masy, gdy inne znów zarzucały na ramiona brokatowe kapy z łóżek, spódnice chłopek w wielkie złociste kwiaty lub wertugadyny[8] z lamy, szeleszczącej jak mięty papier.
A gdy znużyło je już hałaśliwe szczękanie szpadami i nagłe nadanie na ziemię tych, co udawać mieli zabitych, wówczas prowodyrzy zabaw, do których, w pierwszym rzędzie należał Ulises, proponował zabawę „w złodziei i w żandarmów“. Złodzieje oczywiście nie mogli być ubrani we wspaniałe szaty. Wyszukiwano więc śród stosów odzieży łachmany jakieś o barwach wyblakłych, a które dzieci brały za płótno do pakowania. Przyjrzawszy się zblizka barwnym plamom, jakie jeszcze było widać, dostrzegało się nogi, głowy, ręce, liście jakieś o metalicznej zieleni. Były to gobeliny, haftowane według wzorów Tycjana i Rubensa. Chłopi pocięli je na kawałki, by szpuntować niemi dzbany z oliwą lub by mułom robić z nich derki robocze; don Esteban nabył te strzępy, Które przechowywał zresztą tylko przez poszanowanie dla przeszłości. Krawcy w Walencji mieli po sklepach tuzinami kawałków tej tkaniny, któremi w dzień święta Bożego Ciała okrywali parkany przed pustemi placami w ulicach, którędy ciągnąć miała procesja.
Czasami za namową Ulisesa dzieci bawiły się w „Indjan i konkwistadorów“; gra ta zresztą w gruncie rzeczy nie różniła się w niczem od innych zabaw wojowniczych. Malec odkrył śród przepysznych tomów, nagromadzonych przez ojca, dzieło drukowane w dwa łamy, w którem zawarte były opisy wypraw Krzysztofa Kolumba, wojen Ferdynanda Korteza i bohaterskich czynów Pizarra. Tekst ilustrowały liczne ryciny.
Dzieło to wywarło głęboki wpływ na całe życie Ulisesa. Dorósłszy już, odkrywał niejednokrotnie na dnie swych upragnień lub postępków obrazy, jakie zrodziły się w jego duszy pod wpływem tej starej księgi. Zresztą przeczytał on z niej zaledwie kilka ustępów, a tylko ryciny tej księgi wydawały mu się bardziej i inaczej zachwycającymi, niż wszystkie inne obrazy na strychu

Ostrzem szpady znaczył linję na polepie. jak to niegdyś uczynił Pizarro na wyspie Gallo wobec swych współtowarzyszy, gdy, zniechęceni, zamierzali już zrzec się podboju.
— Niechaj każdy prawdziwy Hiszpan przekroczy tę linję!
I prawdziwi Hiszpanie — dwunastu malców, udrapowanych w obszerne kapy, potrząsając szpadami równie dużemi jak oni sami, gromadziło się dokoła przywódcy, naśladując bohaterskie gesty zdobywcy.
A wówczas rozbrzmiewał donośny okrzyk bojowy: „Huzia na Indian!“
Indjan poznawało się po kawałkach gobelinów, jakiemi się okrywali, i po kogucich piórach, w jakie zdobili sobie głowy.
Obowiązywała wprawdzie umowa, że Indjanie maja, uciekać. Ale w ucieczkach byli oni nielojalni; wskakiwali na sekretery, na piramidy krzeseł i stamtąd, obwarowawszy się należycie, książkami bombardowali ścigających. Leciały więc cenne woluminy w skórzanych oprawach z delikatnemi złoceniami, majestatyczne in-folia na jasnych pergaminach i rozwierały się, padając na ziemię. Trzaskały nici zeszyć; stronice, zadrukowane lub zapisane ręcznie, pożółkłe ryciny sypały się na wszystkie strony. Rzecby można, iż, zmęczone życiem, stare księgi przelewały krew i oddawały ducha.
Dońa Cristina wdała się w to raz, pragnąc położyć kres skandalowi, wywoływanemu przez te wojny zaborcze. Postanowiła nie przyjmować na przyszłość tych djabląt, które wołały hałaśliwe awantury na strychu od mistycznych rozkoszy kaplicy. Zwłaszcza Indjanie zasługiwali, by ich oddać na potępienie. By pewnym przepychem zrekompensować sobie dość mizerne role, jakie musieli odgrywać, umyślili sobie świętokradczemi nożycami ciąć nietknięte dotąd gobeliny i wycinali też coś nakształt dalmatyk, dokładając starań, by głowa jakiegoś bohatera lub bogini padła im właśnie na piersi.
Po utracie towarzyszy Ulises zaznał na strychu nowych czarownych upojeń. Trzeszczenie drzewa, jakie od czasu do czasu mąciło ciszę, głuche szmery ucieczek niewidzialnych stworzeń, niewyjaśniony łoskot upadku jakiegoś obrazu lub stosu książek budziły w nim rozkoszne uczucia trwogi. I mimo promieni słonecznych, padających, przez dymniki, wydawało mu się, że spowijają go wszystkie tajemnice nocy. Podobała mu się ta samotność. Mógł ją był zaludnić własną fantazją i istoty żyjące wydawały się mu równie natrętnemi, jak nieznośne hałasy, wyrywające się z naszych snów najpiękniejszych. Strych — ach, nie, to był świat cały, istniejący od szeregu stuleci, którym mógł rozporządzać dowolnie i czynić zależnym od swych fantazyj. Wystarczało mu siąść na dnie jakiegoś kufra, rozkołysać go dowoli, głosem naśladować poszum burzy, by wnet uwierzyć samemu, iż jest na jednej z karawel,[9] na jednej z galer, czy na jednej z owych naw, jakie widywał na rycinach starych książek. Ponad głową wiatr bił w żagle, zdobne we lwy malowane i krucyfiksy. W tyle okrętu rysował się zamek, a rzeźbiona postać, zdobiąca dziób statku, nurzała się coraz w fale, by wychynąć wnet ociekającą kroplami wody.
Kufer, kołysany i popychany, dobijał wreszcie do urwistego brzegu olbrzymiej skrzyni; do zatoki w trójkąt wyciętej pomiędzy dwiema zestawionemi komodami; lub wreszcie na miękkie, piaszczyste wybrzeże stosów tkanin. I dzielny marynarz w otoczeniu swej załogi, licznej choć istniejącej tylko w jego wyobraźni, wyskakiwał na brzeg ze szpadą w dłoni i wdzierał się na górę książek, która dlań była łańcuchem Kordyljerów. W potężnym wysiłku zatykał starą lancę w stos woluminów i wnet nad głową powiewał mu sztandar zwycięski. „I czemużbym nie miał zostać zdobywcą?”
Przypominał sobie wprawdzie niektóre z rozmów ojca z jego ojcem chrzestnym, z których zdawało się wynikać, że niema już nic nieznanego na linii ziemskiej: ale nic mu to nie szkodziło. Mimo wszystko przecież musiało zostać coś jeszcze, co odkryćby można.
W Ulisesie płynęła zmieszana krew dwóch rodów żeglarskich. Jego wujowie z linji macierzystej byli właścicielami statków w Katalonii. Ze strony ojczystej przodkowie jego byli dzielnymi żeglarzami (zresztą nieznanymi w dziejach); miał też w rodzinie stryja lekarza, który był prawdziwym wilkiem morskim.
Odwiedziny u ojca chrzestnego były dla malca większa jeszcze przyjemnością, niż wyprawy żeglarskie na strychu. Adwokat don Carmelo Labarta uosabiał w jego oczach ideał życia: symbolizował poezję w całej jej chwale. Notarjusz, mówiąc o nim, wyrażał się tonem entuzjastycznym a jednocześnie tchnącym jakby politowaniem:
— Ach ten don Carmelo... pierwszy jurysta naszych czasów. Mógłby zarabiać, ileby tylko zechciał... Ale cóż, woli pisać wiersze, niż toczyć procesy!
Ulises z nabożeństwem wchodził do biura pana adwokata. Ponad półkami, pełnemi różnobarwnych książek, półkami, jakie się ciągnęły wzdłuż wszystkich ścian, spostrzegał gipsowe głowy o olbrzymich czołach i o pustych źrenicach.
Malec powtarzał ich imiona, począwszy od Homera do Wiktora Hugo, z równym szacunkiem, jakgdyby odczytywać miał któryś z rozdziałów „Złotej Legendy“. Poczem szukał oczyma innej głowy, równie czcigodnej choć nie tak białej, z długą jasną, siwiejącą brodą, z nosem malowanym purpurą i z rumianemi policzkami. W słodkiem wejrzeniu don Carmela w czasie odwiedzin chrześniaka malowała się czułość bezgraniczna starego kawalera, wyczuwającego potrzebę odzyskania rodziny. On to podczas uroczystości chrztu świętego nadał dziecku owo imię, które w gimnazjum wzbudzało kolejno taki zachwyt i tyle pustych śmiechów. Ileż to razy potem opowiadał on chrześniakowi o przygodach króla Itaki z całą cierpliwością starego dziadunia, prawiącego wnukowi o żywocie świętego, którego imię nosi.
Wreszcie nie omieszkał też nigdy malec rzucić pełnych szacunku spojrzeń na wszystkie owe sławne pamiątki, jakie zdobiły mieszkanie: wieńce ze złotych liści, srebrne puhary, posążki marmurowe, tablice pamiątkowe, spoczywające w wybitych pluszem szkatułkach: przedmioty, jakie don Carmelo Labarta, niezmordowany bojownik literatury, zdobył wierszami swemi na konkursach i na kwietnych zawodach.
Gdy zapowiadano jeden z takich turniejów, współzapaśnicy drżeli z przerażenia, by don Carmelowi nie przyszła fantazja zdobycia jednej z nagród. Istotnie ze zdumiewającą nade wszystko łatwością umiał adwokat zagarnąć dla się zwykły kwiat, jaki miał być nagrodą na konkursie ód, puhar złoty za najlepszą romanzę miłosną, statuetki, przeznaczono dla największego historyka -erudyty, biust marmurowy, będący ci mną prozaików, jak i „bronz artystyczny“ wreszcie, przeznaczony dla filologów’. Inni współzawodnicy rnusieli się zadowalać resztkami. Na ich szczęście don Carmelo poświęcał się już tylko literaturze prowincjonalnej, a jedyną formą, w jaką stroić się chciało jeszcze jego natchnienie, był wiersz walencki. Poza Walencją i poza świetnością jej czasów przeszłych tylko Grecja wydawała mu się godną zachwytu.
Notarjusz, który od wielu lat był przyjacielem Labarty, rościł pretensję, by nim kierować. Czyż nie trzeba bo było istotnie umysłu jasnego a praktycznego, by wieść ów ślepy genjusz przez życie? Skromna, renta, odziedziczona po rodzicach, wystarczała jednak poecie na życie. Próżno więc przyjaciel wyszukiwał dlań procesy, których doniosłość usprawiedliwiałaby niezmierne honorarja; teki, objętością równe tomom, okrywały się kurzem na biurku don Carmela, a notarjusz pilnować musiał dat, by adwokat nie opuścił wypadkiem terminu, ustalonego w procedurze.
Bogu dzięki Ulises innym będzie człowiekiem! Don Esteban już sobie go wyobrażał, zbrojnego we wszystkie najgłębsze wiadomości prawnicze ojca chrzestnego a wyposażonego pozatem w niezmierną przedsiębiorczość, we wszystek zmysł życia praktycznego, jaki cechował ojca rodzonego. Tenby się mógł dorobić!... A nadto Ulises mógł przecież mieć kancelarję notarialną, owo zakurzone biuro, gdzie rzędami stały szafy okratowane o zielonych firankach, poza któremi drzemały wielkie żółte rejestry, zaopatrzone w numery i inicjały. Don Esteban wiedział dobrze, co owo biuro jest warte.
— Niema cieplarni — mawiał w chwilach zwierzeń — niema pola ryżowego, któreby dawało dochód równy dochodowi z tej posiadłości. Tu nie potrzebuję się obawiać ani przymrozków, ani burz, ani powodzi...
Przyszłość królewicza notarjatu częstym też była tematem rozmów poobiednich we dnie, gdy zapraszany bywał poeta.
— Czem chcesz zostać! — zapytywał Labarta swego chrześniaka.
Z oczu matki leciała doń niema prośba: „Powiedz: arcybiskupem, moje królewiątko“. Dla zacnej matrony syn od niczego innego nie mógł rozpoczynać swej duchownej karjery.
Co do notarjusza, to ten głos zabierał w tej sprawie z pewnością siebie, nie zapytując o nic zainteresowanego. Ulises będzie wybitnym prawnikiem; duros[10] toczyć się ku niemu będą tysiącami, jakgdyby to być miały zwykłe centymy. Będzie brał udział w uroczystościach uniwersyteckich, przyodziany w karmazynową togę jedwabną, z głową, okrytą biretem, insygnjum owej przesławnej a pokojowej godności: doktoratu. Pełni poważania studenci słuchać go będą, siedząc u stóp katedry. Któż wie, a może rządy krajem z czasem zostaną mu powierzone?...
Ulises jednak walił w proch owe obrazy przyszłej swej wielkości.
— Ja chcę być kapitanem.
I poeta mu potakiwał. Poddawał się mimowolnemu pociągowi, jaki na wszystkich ludzi o pokojowych skłonnościach, wiodących życie siedzące, wywiera szabla i pióropusz. Na widok munduru dusza jego doznawała tych czułych wzruszeń, jakich zaznaje piastunka, gdy żołnierz się do niej zaleca.
— Wybornie! — pochwalał Labarta. — Kapitanem, a jakiej broni?... Artylerji, sztabu generalnego?
Chwila milczenia.
— Nie. Kapitanem okrętu.
Don Esteban poglądał w sufit i wzruszał ramionami. Wiedział dobrze, na kogo spadała odpowiedzialność za te szaleńcze myśli, kto synowi jego napychał mózg podobnemi absurdami.
I myślał o bracie swym, lekarzu, mieszkającym w osamotnieniu w domu ojcowskim, tam hen, na wybrzeżu. Złoty człowiek, ale trochę warjat, którego wilcy morscy zwali „doktorem“ a poeta Labarta przezywał „Trytonem“.




  1. Don — po hiszpańsku znaczy „pan“ (dominus); tytuł ten zlewa się wskutek stałego użycia z imieniem, czego klasycznym przykładem jest Don-Juan, mylnie po polsku wymawiany Don- Żuan, gdyż właściwie powinniśmy wymawiać „Don-Huan“.
  2. Enzio lub Enricio (Henryk), król Sardynji, syn naturalny Fryderyka II, sam będąc poetą, sławiony był przez wszystkich współczesnych mu poetów
  3. Dawna moneta bizantyjska.
  4. W wymowie polskiej „Don-Haim“
  5. Walencja, poraz pierwszy odbita Arabom przez Cyda Campeadora w r. 1049. została w istocie zdobyta ostatecznie przez Jaima I w r. 1238. Konstancja Hohenstaufen osiadła w Walencji w r. 1269
  6. Doňa po polsku znaczy pani (domina): wobec braku odpowiedniej czcionki drukarskiej, wyraz ten piszemy przez polskie „ń“, zaznaczając, że wymawiać go należy: „dońja“. Tożsamo dotyczy nazwiska autora powieści. które w języku polskim brzmi W(incenty) Blasko Ibańjes.
  7. Jezioro i błota w pobliżu Walencji; w r. 1812 marszałek Suchet pobił tam Anglików. za co otrzymał tytuł księcia Albufery.
  8. Listewka wywatowana, jaka kobiety średniowiecza nosiły poniżej stanika sukni.
  9. Niewielki statek portugalski.
  10. Duro — moneta srebrna, równająca się 5 pesetom; peseta według parytetu złota równa się frankowi unji łacińskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Stanisław Koźmiński.