Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łowicie wraz z macierzyńskim pocałunkiem chustki na szyi.
Jeszcze się grążvl we śnie najgłębszym, gdy nagle stryj go budził, ciągnąc go gwałtownie za nogę — Tryton miał zawsze ruchy porywcze a twarde; — dziecko, rozespane, protestowało napróżno.
— Wstawaj, chłopcze okrętowy!
Czyż bowiem nie byt istotnie chłopcem okrętowym na owym statku, gdzie doktór pełnił funkcje jednocześnie kapitana i załogi? Żelazne ręce Trytona stawiały go na równe nogi wprost przed oknem, w powiewie słonego powietrza. Nad ciemnem morzem unosiły się jeszcze lekkie mgły. Gwiazdy nikły nagle jedna za drugą. Rzekłoby się, że ostatnie z pośród nich mrugały powiekami w zadziwieniu.
Na widnokręgu o szaro-ołowianej barwie rozwierała się blizna: barwiła się przez chwilę na czerwono: rzekłbyś rana, do której krew nabiegała. Na dole, w kuchni, dymiła się już kawa obok sucharów okrętowych. Chłopiec brał kilka pustych koszy. Przed nim szedł patron,[1] podobny do wojownika morskiego, z siećmi, przerzuconemi przez ramie. Szybkie jego stopy zostawiały na piasku nadbrzeżnym potężny ślad. Poza nimi wieś poczynała się budzić. Nad ciemnemi wodami żagle rybacze, lecące ku pełnemu morzu, rozwijały się jak całuny.
Dwa mocarne rzuty wiosłami i barka odbijała od kamiennego obramowania wybrzeża. Tryton przechodził od krawędzi do krawędzi łodzi, napinając żagiel i gotując liny; pod krokami jego kołysała się łódź. Żagiel wznosił się, skrzypiąc; rozwinięty, brał w siebie powietrze, wydymał się i bielał.

— Już jesteśmy na miejscu: a teraz jazda! Słychać było cichy bełkot wód, ciętych na

  1. Na statku — najstarszy z majtków i ich przełożony.