Makbet (Shakespeare, tłum. Kasprowicz, 1924)/Akt drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Makbet
Wydawca Instytut Wydawniczy »Biblioteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Tytuł orygin. The Tragedy of Macbeth
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.
SCENA I.
Inwerness.
Dziedziniec zamku Makbeta.
(Wchodzi BANKO i FLENS. Przed nimi sługa z pochodnią)

BANKO: Jak późno w noc jest, mój chłopcze?
FLENS: Księżyc już zaszedł. Zegaram nie słyszał.
BANKO: Księżyc zachodzi o dwunastej.
FLENS: Myślę,
Że jest już później.
BANKO: Weź mój miecz! Tam w niebie
Po gospodarsku się rządzą: zgasili
Wszystkie swe światła, Weź i to! Na oczach
Mus snu mi cięży, jak ołów, a przecie
Zasnąćbym nie chciał. Litościwe moce,
Kiełzajcie we mnie te myśli przeklęte,
Którym otwiera drogę przyrodzenie
W czasie naszego spoczynku. Daj miecz mój!
Kto to?

(wchodzi MAKBET i sługa z pochodnią)

MAKBET: Przyjaciel.
BANKO: Jeszcze nie śpisz, panie?
Król jest już w łóżku. W niezwykle wesołym

Był dziś humorze; hojne podarunki
Posłał twej służbie; tym zaś diamentem
Kazał pozdrowić, panie, twą małżonkę
Jako przemiłą gospodynię. Spoczął,
Zadowolony bezmiernie.
MAKBET: Chęć nasza,
Jako że była nieprzygotowana,
Stała się sługą braku — w innym razie
Ruszałaby się swobodnie.
BANKO: Udało
Wszystko się dobrze. Ostatniej tej nocy
Śniłem o owych siostrach czarownicach.
Co do was, panie, to wam ujawniły
Poniekąd prawdę.
MAKBET: Nie myślałem o nich.
Lecz, jeśli da się poprosić godzinkę
Na swe usługi, to będzie jej można
Zużyć na kilka słów w tej właśnie sprawie.
Skoro mi czasu użyczysz?
BANKO: Wybieraj,
Jak ci się widzi.
MAKBET: Jeśli ze mną zawrzesz
Zgodę, jeżeli to się stanie, z twoim to
Będzie honorem.
BANKO: Byłem go nie stracił,
Starając się go pomnożyć, swobodne
Byłem zachował serce oraz wierność
Niepokalaną, to rady twe przyjmę.
MAKBET: Tymczasem życzę dobrej nocy.
BANKO: Dzięki.
I tobie, panie, życzę jej nawzajem.

(BANKO i FLENS wychodzą)

MAKBET: Idź, poproś panią, aby zadzwoniła,

Skoro mój trunek będzie gotów, potem
Możesz do łóżka.

(sługa wychodzi)

Sztylet to, co widzę
Tutaj przed sobą, rękojeścią k’mojej
Zwrócony dłoni? Chodź, niechaj cię ujmę!
Ja nie mam ciebie, a wciąż na cię patrzę.
Czyś ty złowróżbne widziadło, dostępne
Nie dla dotyku, a tylko dla oczu?
Jesteś sztyletem tylko wyobraźni,
Tworem ułudnym, który się wylania
Z mózgu, żartego gorączką? A przecie
Ja ciebie widzę w kształtach tak wyraźnych,
Jak sztylet, który ot, teraz wyciągam.
Tyś mi przodkowa! w drodze, którą szedłem;
Użyć też miałem takiego narzędzia.
Albo błaznami są te oczy moje
Przy innych zmysłach, lub są więcej warte
Niżeli tam te: ciągle widzę ciebie,
A na twej klindze i twej rękojeści
Widzę krwi krople, których tam nie było.
Niema nic z tego — to krwawy jest zamysł,
Który w ten sposób jawi się mym oczom.
Teraz na jednej połowinie świata
Zamarła, zda się, natura; przesłonę
Snu szarpie zmora straszliwa; o, teraz
Święcą ofiary czarodziejskie moce
Bladej Hekacie, teraz mord upiorny,
Spłoszon przez swego czatownika, wilka,
Którego wycie jest dlań hasłem, zdąża
Posuwistemi Tarkwinjusza kroki
K’swemu celowi, czając się, jak widmo.
O ty, spokojna ziemio, niewzruszona,
W swoich posadach, nie słuchaj, jakiemi

Spieszą drogami me stopy; inaczej
Nawet kamienie zdradzą, dokąd idę,
I światu grozę odejmą straszliwą,
Która mu dzisiaj przystoi... Ja tutaj
Tak się odgrażam, a on jeszcze zdrowy!
Żar czynów chłodzim jałowemi słowy.

(odgłos dzwonka)

Idę... już dzwonek mnie wzywa... Dunkanie,
Nie słysz go, nie słysz, gdyż cię to dzwonienie
Wzywa do nieba, albo w piekieł cienie!

(wychodzi)
SCENA II.
Tamże.
(Wchodzi LADY MAKBET)

LADY MAKBET: Co ich upiło, to m nie ośmieliło,
Co ich zgasiło, mnie dodało ognia!
Cóż to jest? Cicho!... To puszczyk zahuczał,
Dzwonnik złowróżbny, który przeraźliwe
Wyrzuca z siebie „dobranoc“. On jest tam.
Drzwi są otwarte; pijane pachołki
Szydzą chrapaniem z swego obowiązku.
Taką im dałam polewkę, że o nich
Śmierć i natura toczą spór, czy mają
Żyć, czy też umrzeć.
MAKBET: (za sceną) Kto tu? Cóż to? Hola!
LADY MAKBET:
Biada! Obawiam się, że się zbudzili,
I wszystko na nic. Nie czyn tak nas gubi,
A tylko zamiar. Cicho... Toć sztylety
Przygotowałam, nie mógł ich nie znaleźć.
O, gdyby nie to, że tak był podobny

We śnie do ojca mojego, ja sama
Byłabym tego dokonała... Mąż mój!

(wraca MAKBET)

MAKBET: Czyn ten spełniłem. Czy słyszałaś hałas?
LADY MAKBET: Słyszałam tylko puhanie puhacza
I poświerk świerszcza... Czyś może co mówił?
MAKBET: Kiedy?
LADY MAKBET: Tej chwili.
MAKBET: Kiedym schodził na dół?
LADY MAKBET: Tak.
MAKBET: Cicho! W drugim kto leży pokoju?
LADY MAKBET: Donalbein.
MAKBET: (przygląda się swym rękom)
Smutny to widok!
LADY MAKBET: Błazeński
Pomysł tak mówić: „smutny widok“.
MAKBET: Jeden
Przez sen się zaśmiał, zaś drugi: „Mordercy!“
Krzyknął, że wzajem zbudzili się obaj.
Jam stał i słuchał, lecz oni, zmówiwszy
Pacierz, pokładli się znowu.
LADY MAKBET: A zatem
Leżą w pokoju oba razem.
MAKBET: Jeden
Zawołał: „Boże, zmiłuj się nad nami!“
A drugi: „Amen“, jakby mnie widzieli
Z temi rękami oprawcy, jak stoję
I nadsłuchuję ich trwogi... Nie mogłem
Powiedzieć: „Amen“ wówczas, kiedy oni
Mówili: „Boże, zmiłuj się nad nami!“
LADY MAKBET:
Nie zastanawiaj się nad tem tak bardzo!

MAKBET: Ale dlaczegom nie mógł wyrzec: „Amen“?
Potrzebowałem wielce zmiłowania,
A w gardle „Amen“ utknęło.
LADY MAKBET: Nie trzeba
Na taki sposób w takich grzebać sprawach,
Bo można przytem oszaleć.
MAKBET: Słyszałem,
Tak mi się zdało, głos wywołujący:
„Niema snu więcej! Makbet sen zabija!
O, sen niewinny, sen, rozplątujący
Zwikłaną przędzę trosk, jest skonem życia
Każdorazowych dni, sen — kąpiel znojnej
Pracy i balsam dla dusz udręczonych,
Wielkiej natury drugi bieg, na uczcie
Życia naczelny karmiciel...“
LADY MAKBET: Co mówisz?
MAKBET: „Niema snu więcej!“ Tak w całym
Domu: „Sen zabił Glamis i dlatego
Kawdor nie zaśnie już nigdy! Już nigdy
Nie zaśnie Makbet!“
LADY MAKBET: I któż to tak wołał?
Dostojny tanie, osłabiasz szlachetną
Moc swego ducha, majacząc o rzeczach
Tak chorobliwie. Idź, weź trochę wody
I to świadectwo wstrętne z rąk swych obmyj!
Pocoś tu z sobą przyniósł te sztylety —
Tam jest ich miejsce! Odnieś je i pomaż
Krwią śpiące sługi!
MAKBET: Nie pójdę już więcej!
Z przestrachem myślę o tem, com uczynił.
Popatrzeć na to jeszcze raz, ja nie mam
Odwagi w sobie.
LADY MAKBET: Kaleko na duchu,
Daj mi sztylety! Śpiący i umarli

Są, jak obrazy; tylko oczy dzieci
Malowanego lękają się djabła.
Jeżeli z niego cieknie krew, ubarwię
Twarze pachołków, gdyż oni się muszą
Wydać winnymi.

(wychodzi — stukanie z zewnątrz)

MAKBET: Skąd to kołatanie?
Cóż to się dzieje ze mną, że przeraża
Mnie lada hałas? Cóż to są za ręce?
Ha! Wydzierają mi oczy! Czyż wielkie
Morze Neptuna zdoła zmyć posokę,
Przyległą do rąk mych? Nie, to ręka moja
Zajuszyłaby mnogie oceany.
Zieleń zm ieniając w czerwoność!

(wraca LADY MAKBET)

LADY MAKBET: Me ręce
Mają twój kolor, ale ja się wstydzę
Mieć takie serce białe...

(pukanie z zewnątrz)

Kołatanie
Słyszę u bramy południowej. Chodźmy
Do naszych komnat! Trochę wody spłucze
Czyn ten. Jak lekki będzie on naonczas!

(ponowne stukanie)

Opuściła cię znów odwaga. Słyszysz,
Ktoś stuka dalej. Idź, wdziej suknię nocną —
Inaczej bowiem powie sam przypadek,
Żeśmy czuwali. Nie gub się tak nędznie
W myślach!
MAKBET: Świadomość mieć swojego czynu,
Byłoby lepiej nie mieć świadomości
Siebie samego!

(kołatanie z zewnątrz)

Obudźcie Dunkana
Swem kołataniem! Obyście to mogli!

(wychodzą.)
SCENA III.
(Wchodzi ODŹWIERNY. Słychać stukanie z zewnątrz)

ODŹWIERNY: To dopiero stukanie! Gdyby człowiek był odźwiernym przy bramie piekielnej, musiałby wiecznie klucz obracać. (stukanie z zewnątrz) Stuk! Stuk! Stuk!Któż tam na Belzebuba! To dzierżawca obwiesił się, bo go zawiodło bogate żniwo; przychodzisz w porę, a masz dosyć chustek? Porządnie napocisz się tutaj. (kołatanie z zewnątrz) Stuk! Stuk! Któż tam? Do innego djabla, naprawdę! To jakiś krętacz dwuznaczny, który mógłby na obie przysięgać ważki, jedna przeciw drugiej, któryby dość się nazdradzał w imię Boga, a jednak do niego wkręcicby się nie mógł. O, chodź tu, ty krętaczu! (stukanie z zewnątrz) Stuk! Stuk! Stuk! Któż tam? Do k ata! To jakiś krawiec angielski, który się nakradł okrawków z portek francuskich. Chodź tu, krawczyku, rozgrzejesz sobie żelazko! (stukanie z zewnątrz) Stuk! Stuk! Niema jeszcze końca. Coś ty za jeden? Ale tu za chłodno na piekło. Nie myślę być dłużej odźwiernym djabelskim. Miałem zamiar wprowadzać tu z każdej profesji kogoś,, co drogą, usłaną różami, idzie na ogień nieustającej rozkoszy, (stukanie z zewnątrz) Zaraz, zaraz! A proszę pamiętać o odźwiernym! (otwiera bramę).

(wchodzą MAKDUF i LENNOKS)

MAKDUF: Tak późnoś poszedł spać, mój przyjacielu, Że do tak późnej wysypiasz się pory?
ODŹWIERNY: Ano, panie, hulało się aż do drugiego piania, a picie, panie, to wielki wywoływacz trzech rzeczy.
MAKDUF: A te trzy rzeczy, mówiąc poszczególnie?
ODŹWIERNY: Ano, panie, czerwony nos, śpiączka i mocz. Co do kochania, panie, to wywołuje i nie wywołuje. Wywołuje chęć, a powstrzymuje wykonanie; dla tego o wielkiem piciu można powiedzieć, że wobec kochania zachowuje się dwuznacznie: rodzi je i uśmierca, podnieca i studzi, zachęca i odstrasza, wzywa do gotowości i gotowość tę ubija. Koniec końcem, wiedzie je do łóżka, a wywodzi w pole.
MAKDUF: Widać tej nocy wywiodło i ciebie.
ODŹWIERNY: A juści, panie, aż mi krtań zatkało; alem mu się odpłacił; byłem, widać, za mocny, bo chociaż mi podcięło nogi, tom zdobył się na fortel i precz je wychlustał.

MAKDUF: Czy pan twój wstał już?
Nasze stukanie go zbudziło. Idzie...

(MAKBET wraca)

LENNOKS: Dzieńdobry, panie szlachetny.
MAKBET: Dzieńdobry.
MAKDUF: Dostojny panie, król już wstał?
MAKBET: Nie jeszcze.
MAKDUF: Kazał się wcześnie wywołać. Tymczasem
Przepuściliśmy godzinę.
MAKBET: Ja mogę
Was zaprowadzić do niego.
MAKDUF: Wiem o tem,
Że trud ten sprawia ci radość, a przecie
Trud to.
MAKBET: Przyjemność podobnych zabiegów
Trud nam osładza. Oto drzwi do króla.
MAKDUF: Odważę go się obudzić, gdyż jest to
Mój przepisany obowiązek.

(wychodzi)

LENNOKS: Dzisiaj
Król stąd wyjeżdża?
MAKBET: Tak sobie zamierzył.
LENNOKS: Noc była straszna; gdyśmy spali, wicher
Zwalił kominy; w powietrzu, tak mówią,
Słyszano jęki, niezwykłe rzężenia,
Jakby ktoś konał; były wróżby, groźnym
Wieszczące głosem okrutne pożogi
I powikłane wypadki, mające
Tym opłakanym wylęgnąć się czasom.
Puhacz zawodził całą noc; niektórzy
Mówią, iż ziemia dostała gorączki
I tak się trzęsła.
MAKBET: Tak, noc była straszna.
LENNOKS: Młoda ma pamięć nie znajduje równej.

(MAKDUF wraca)

MAKDUF: O grozo! Grozo! Język ani serce
Nie zdoła pojąć ani nazwać ciebie!
MAKBET i LENNOKS: Cóż się to stało?
MAKDUF: Zamęt dziś wykonał
Swe arcydzieło. Mord przeświętokradzki
Wtargnął w przybytek, poświęcony Panu,
I wydarł życie tej budowli.
MAKBET: Mówisz —
Życie?
LENNOKS: Czy myślisz o królewskiej mości?
MAKDUF: Idźcie do izby, i niechże wam oczy
Nowa zagasi Gorgona! Nie każcie
Mówić mi więcej! Zobaczcie
I mówcie sami!

(MAKBET i LENNOKS wychodzą)

Zbudźcie się, o, zbudźcie!
Bijcie na alarm — mord i zdrada! Banko
I Donalbeinie! Zbudźcie się! Malkolmie!

Strząśnijcie z siebie sen, konterfekt śmierci,
I na śmierć samą popatrzcie! O, wstańcie,
Wstańcie, zobaczcie wielki obraz Sądu!
Malkolmie! Banko! Wstańcie, jakby z grobu,
I pospieszajcie, jak duchy, by jeszcze
Powiększyć grozę!

(bicie w dzwony na alarm)
(wchodzi LADY MAKBET)

LADY MAKBET: Cóż to za wypadek,
Że przeraźliwy głos trąby wyrywa
Ze snu mieszkańców domu i zwołuje
Na te narady?... Mówcie! Mówcie! Mówcie!
MAKDUF: O ty, dostojna pani! Nie dla ciebie
Jest to, co mógłbym powiedzieć; wiadomość,
Jeśli ją zechcę powtórzyć i trafić
W niewinne uszy, gotowa je zabić.

(wchodzi BANKO)

O Banko! Banko! Nasz władca królewski
Zamordowany!
LADY MAKBET: Biada! W naszym domu?
BANKO: W czyimbykolwiek, nazbyt to okropne,
O drogi Dufie, błagam cię, odwołaj
I powiedz, że to nieprawda!

(wraca MAKBET i LENNOKS)

MAKBET: Gdybym był umarł na godzinę przedtem,
Miałbym za sobą szczęśliwy czas życia;
Albowiem odtąd niema nic znacznego
W śmiertelnym bycie, wszystko jest li szychem!
Umarła chwała i świętość; ściągnięto
Wino żywota, zostały jedynie
Męty w tym lochu (wskazuje zamek), by się chełpił niemi.

(wchodzą MALKOLM i DONALBEIN)

DONALBEIN: Kogoż spotkało nieszczęście?

MAKBET: Was obu
Was, a wy o tem nie wiecie... Krynica,
Źródło, z którego wasza krew wytrysła,
Zatamowane! Ten prazdrój na zawsze
Zatamowany!
MAKDUF: W asz królewski ojciec
Został zabity!
MALKOLM: O, przez kogo?
LENNOKS: Zda się,
Ze to zrobili jego pokojowcy.
Ręce i twarze m ieli powalane
Krwią, a tak samo i sztylety, które
Na ich poduszkach krwawych znaleźliśmy;
Wzrok mieli błędny i byli zmieszani.
Nie należało zwierzać ich opiece
Ludzkiego życia.
MAKBET: O, teraz żałuję
Wściekłości swojej, żem ich zabił!
MAKDUF: Czemu
To uczyniłeś?
MAKBET: Któż w jednym momencie
Może roztropnym być i przerażonym,
Umiarkowanym i wściekłym, oddanym
I obojętnym? Żaden człowiek. Pośpiech
Mojej żarliwej miłości wyprzedził
Ociągąjącą się odwagę. Tutaj
Leży on, Dunkan, z tym włosem srebrzystym
W złotych koronkach posoki, z ciętemi
Ran otworami, jak wyłom w naturze,
Przez który wkracza ogrom zniweczenia;
Tutaj mordercy, naznaczeni barwą
Swego rzemiosła, z mieczami, haniebnie
Krwią zbroczonemi. Któżby się powstrzymał,
Mający w sercu miłość i w tem samem

Sercu odwagę dania jej świadectwa,
Ażeby tego nie zrobił?
LADY MAKBET: Pomóżcie
Wyjść mi! O rety!
MAKBET: Zajmijcie się panią!
MALKOLM: (na stronie do Donalbeina)
Czemu trzymamy język na uwięzi?
Nas ten wypadek najbardziej dotyka!
DONALBEIN: (na stronie do Malkolma)
Poco nam gadać tu, gdzie z każdej szpary
Los może wypaść i nas schwycić? Dalej!
Precz stąd!
Łzy nasze jeszcze nie dojrzały.
MALKOLM: (na stronie do Donalbeina)
Jeszcze
I ból nasz nie jest na swobodnej stopie.
BANKO: Zająć się panią!

(wynoszą LADY MAKBET)

A gdy odziejemy
Tę naszą nagą ułomność, na taki
Chłód wystawioną, zbierzemy się znowu,
By zastanowić się nad tym najkrwawszym
Z czynów i dotrzeć do niego. I trwogi,
I wątpliwości przejm ują nas dreszcze.
Ja jestem w możnem ręku Boga, walczyć
Będę więc odtąd przeciw skrytym planom
Zdradzieckiej złości.
MAKDUF: I ja.
WSZYSCY: I my wszyscy.
MAKBET: Okażmy męską gotowość i w sali
Zbierzmy się razem jak najprędzej.
WSZYSCY: Słusznie!

(wszyscy wychodzą — prócz Malkolma i Donalbeina)

MALKOLM: Co myślisz sobie? Nie łączmy się z nimi!

Żal okazywać, gdy nie czujem żalu —
To obowiązek, który łatwo spełnia
Człowiek fałszywy. Ja do Anglji jadę.
DONALBEIN: Ja do Irlandji. Rozdzieliwszy losy,
Będziemy obaj bezpieczniejsi. Tutaj,
Gdzie my, sztylety w ludzkich są uśmiechach.
Im ktoś krwi bliższy, tem bliższy skrwawienia.
MALKOLM: Ten grot morderczy, który wypuszczono,
Jeszcze nie opadł... Najbezpieczniej dla nas
Ustąpić z celu. Więc na koń! Nie bądźmy
Czuli na sprawę pożegnania. Trzeba
Z tego się miejsca wynieść jak najprędzej.
Złodziej, widzący, że nań kara spadnie,
Upewni siebie, gdy się sam wykradnie.

(wychodzą)
SCENA IV.
Przed zamkiem Makbeta.
(Wchodzą ROSSE i STARZEC)

STARZEC: Kopę lat zgdrą pamiętam; w tym długim
Okresie czasu chwilem widział straszne
I dziwne rzeczy, lecz ta noc dzisiejsza
W śmiech obróciła dawniejsze wspomnienia.
ROSSE: Ach, zacny ojcze, widzisz, że niebiosa,
Snać zagniewane na igrzysko ludzi,
Grożą ich krwawej widowni. Dzień mamy
Według zegara, a przecież noc ciemna
Tłumi blask lampy wędrownej. Czy nocy
Jest to przewaga, czy wstyd dnia, że ciemność
Grzebie oblicze ziemi, gdy je miało
Całować światło żywotne?
STARZEC: To coś jest
Tak przeciwnego naturze, jak czyn ten,

Świeżo spełniony. Ostatniegom wtorku
Widział sokoła, jak dumnie się wznosił
W przestwór, a oto napadła go sowa
I zadziobała.
ROSSE: A konie Dunkana —
Rzecz nie do wiary, a jednak prawdziwa —
Piękne i rącze, istotne pieścidła
W swoim rodzaju, okazały nagle
Dziką naturę: wypadły ze stajni,
Stanęły dęba wbrew wszelkim wędzidłom,
Jakgdyby chciały bój prowadzić z ludźmi.
STARZEC: Ponoć się w zajem pożarły.
ROSSE: Tak było
Ku osłupieniu moich oczu, które
Na to patrzały... Idzie zacny Makduf.

(wchodzi MAKDUF)

A cóż tam, panie, na świecie?
MAKDUF: Czy nie wiesz?
ROSSE: A czy wiadomo, kto czyn ten popełnił
Więcej niż krwawy?
MAKDUF: Tak, ci, których zabił
Makbet.
ROSSE: O biada! O, ty dniu! A jaką
Mieli w tem korzyść?
MAKDUF: Byli podmówieni.
Synowie króla, Malkolm i Donalbein,
Chyłkiem uciekli i to rzuca na nich
Owego czynu podejrzenie.
ROSSE: Znowu
Coś przeciwnego naturze! O pycho!
Ty marnotrawna, niwecząca środki
Własnego życia!... Więc prawdopodobnie
Władza królewska spadnie na Makbeta!

MAKDUF: Już mianowany i ruszył do Skony
Na koronację.
ROSSE: Gdzie zwłoki Dunkana?
MAKDUF: Przewieziono je de Kolmshill, skarbnicy
Jego praszczurów i stróża ich kości.
ROSSE: I ty do Skony?
MAKDUF: Nie, bracie, do Fajfu.
ROSSE: A ja tam jadę.
MAKDUF: Bodaj byś tam znalazł
Wszystko po myśli. Żegnaj! Bo jeżeli
Będzie inaczej, to na tem się skończy,
Iż lepiej w starej, niż nowej opończy.
ROSSE: Żegnajcie, ojcze!
STARZEC: Błogosław wam, Boże,
Oraz każdemu, co praw Jego słucha,
W dobro przemienia zło, a wroga w druha!

(wychodzą)


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Jan Kasprowicz.