Maja Liza/Wieczór wiosenny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Maja Liza |
Podtytuł | Romans |
Rozdział | Wieczór wiosenny |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. akc. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Liljecronas hemland |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego pogodnego wiosennego wieczoru wyszła pastorówna wraz z Norą na przechadzkę. Czyniła to zdawiendawna, a ile razy wychodziła wieczorem, macocha kazała jej brać z sobą Norę, twierdząc, że nie wypada siedemnastoletniej dziewczynie chodzić samej po gościńcu.
Jak zawsze szły w kierunku południowym i to wolnym krokiem. Ale Nora nie mogła się dostosować do tak powolnego tempa, przeto wybiegała naprzód, lub zostawała daleko w tyle, by móc potem pędzić na złamanie karku i dopaść towarzyszki bez tchu w piersiach.
Droga wiodła wzdłuż lesistego wzgórza, stanowiącego granicę posiadłości löwdalskiej, a Maja Liza, idąc krok za krokiem dziwiła się, że Nora może znaleźć tyle rzeczy uciesznych i ciekawych na tej krótkiej i tyle już razy widzianej przestrzeni.
Przedewszystkiem było tu echo. Nora biegła co tchu naprzód aleją, by ją zbudzić. Wiedziała, gdzie drzemie. W niewielkiej odległości na drodze, wprost wielkiej löwdalskiej stodoły. Stawała tam zwrócona ku stodole i wołała:
— Ty mi echo bądź prorokiem...
— Bądź prorokiem! — odpowiadało echo.
— Czy ślub wezmę z nowym rokiem...
— Z nowym rokiem!
— Czy mój luby chłopczyk gładki...
— Chłopczyk gładki!
— I czy wielkie ma dostatki...
— Ma dostatki!
— Ty mi echo prawdę rzecz...
— Prawdę rzecz!
— Jeśli skłamiesz pójdę precz!
— Pójdę precz!
Pastorówna wyuczyła sama Norę tych rymów przed kilku miesiącami, ale sprawy stały wówczas zgoła inaczej. Dziś brakło jej sił na igraszki z echem.
Nora trzymała się jej boku, dopóki nie dotarły do kamieniołomu, leżącego po lewej stronie drogi, pod stromem zboczem wzgórza. Tutaj opuszczała ją zawsze, schodziła w głąb jamy i szukała gorliwie pośród kamieni połyskujących jak srebro i złoto kawałków miki. Dopiero gdy ją straciła z oczu na zakręcie drogi, wyskakiwała na wierzch i pędziła jak szalona.
Potem szły nad potok. Norze wydawało się zawsze niepojętą rzeczą, że Maja Liza może minąć potok, nie zatrzymując się, a nawet nie spojrzawszy nań. Pędził skłębiony w podskokach z wysokich gór, tworząc mnóstwo wodospadów coraz to piękniejszych, aż dopadł drogi. Przeciskał się z trudem popod most, a potem po drugiej stronie, porzucał koryto i rozlewał się kilku ramionami. Tej niesforności znieść nie mogła Nora i zawsze budowała z kamieni tamy, lub grzebała doły, w celu skierowania wody w łożysko główne.
Byłaby bardzo wdzięczna, gdyby pastorówna zatrzymała się i pomogła jej w pracy. Ale nic z tego, Maja Liza mogła z trudem zaledwo iść po równej drodze. Miała uczucie, że wlecze się jeno z wysiłkiem. Roku zeszłego pomagała dzielnie w budowaniu tam, ale wówczas była jeszcze dzieckiem.
Nagle przystanęła, bo pojęła, co ją spotkało. Ach! Postarzała się, tak jest, utraciła młodość i zapał młodości!
Szła coraz to dalej, tak, że Nora musiała wreszcie porzucić potok i dogonić ją.
Dotarły teraz do szerokiej bramy zamykającej oparkanione pastwisko, gdzie zawsze rozkwitały pierwsze jaskry. Nie było ich dotąd, ale wiosna tak daleko się już posunęła, że wyczekiwać ich należało lada dzień. Nora uchyliła bramy i spojrzała na łąkę, postanowiła sobie bowiem, że pierwsza przyniesie do domu w tym roku bukiet jaskrów.
Pastorówna szła atoli coraz to dalej, jak stara kobieta, nie mająca ochoty szukać wiosennych kwiatów.
Nieco dalej miała Nora przyjaciółkę, której nigdy odwiedzić nie zaniedbała. W grubym, wypróchniałym pniu brzozy mieszkała sowa. Było to największe drzewo w Löwdali, a sowa miała tam zbudowany z deszczułek domek. Nora brała patyk i wtykała go w otwór domku, a ptak zaraz wyciągał nogę, chcąc wypchnąć patyk. Nigdy jeszcze nie widziała z sowy nic, prócz tego kosmatego szponu. Wiedziała to wszystko dobrze pastorówna, bo dawniej sama drażniła się z ptakiem, teraz jednak pojąć nie mogła, by to sprawiało komuś przyjemność.
Po opuszczeniu sowy przybiegła Nora, a Maja Liza wiedziała, że teraz przez dobrą chwilę nie odstąpi jej boku. Musiały przechodzić obok starego, okrytego mchem muru polnego, gdzie panował nastrój niesamowity. Pastorówna tęskniła teraz do owych czasów, kiedy sama bała się zobaczyć pastora bez głowy, który pono miał się tu ukazywać.
Droga wspinała się odtąd w górę i Maja Liza, wlokąca się sił ostatkiem, pewna była, że nigdy nie dotrze do szczytu wzgórza.
Nie chodziła zazwyczaj nigdy dalej. Na wierzchołku leżał wielki blok skalny tuż przy drodze i tu siadała na chwilę. W przedniej części skały wykuta była ławeczka tak mała, że się ledwo obie z Norą zmieścić zdołały. Maja Liza zamknęła oczy, czuła się tak zmęczoną, że mówić nie mogła, a Nora milczała także. Po chwili rozwarła oczy i obejrzała się, sądząc że dziewczyna znowu gdzieś pobiegła. Ale siedziała cicho, gładząc dłonią skraj sukni pastorówny, który się przypadkiem znalazł na jej kolanach.
Wszystko to było dla niej takie smutne, dla niej, która była dziedziczką Löwdali i całej parafji. Wydało jej się, że to dziecko było jedyną istotą ludzką, która jej nie opuściła.
Tak, dlatego to właśnie czuła się starą i słabą, że ją wszyscy opuścili. Osamotniono ją, a przyjaciele w grób się jakby zapadli.
Od czasu pobytu w Svanskogu nie spotkała nikogo, ktoby jej był życzliwy i chciał przyjść z pomocą. Wróciwszy do domu, żywiła przez czas jakiś nadzieję, że zjawi się ktoś, kto ją oswobodzi od wszelkich trosk i cierpień. Nie wiedziała, kto ma przybyć, nie wiedziała, co ma przedsięwziąć ku pomocy, miała jeno wrażenie, że zaczęły się dziać rzeczy cudowne, przeto wszystko pójdzie jak najlepiej.
Ale mijały dni i nie nadchodziło nic, płynęły tygodnie tak podobne do siebie, że z trudem zaledwo odróżnić je mogła w pamięci.
Dziwiło ją bardzo, że wszystko wokół takie spokojne. Czasem pewną była, że dzieją się gdzieś, w dalekim świecie, rzeczy obchodzące ją żywo. Czasem otaczały ją jakieś głosy, szepcące dziwne słowa, czasem też napadał ją strach na myśl, że nikt o niej nie myśli i nie spieszy z ratunkiem. Minął luty, marzec, kwiecień zbliżał się do końca, a nie otrzymywała ni listu, ni wieści od ludzi wolnych, mogących się swobodnie poruszać, nie zamkniętych w żelaznej klatce jak ona.
Uświadomiła sobie zwolna, że nie przybędzie nikt i że walkę stoczyć musi sama, bez niczyjej pomocy. Ach, jakże trudno przyszło jej wyrzec się wszelkiej nadziei. Pewną była niedawno, że pozyskała silnych, dobrych przyjaciół i pojąć teraz nie mogła, że się o nią nie troszczy nikt.
Stary blok skalny, na którym siedziała, leżał podobno u skraju drogi wówczas już, kiedy cała Löwdala była jeszcze halą dla wypasu bydła, gdzie udawali się latem pasterze i pasterki z krowami, kozami i owcami. W tym to czasie wykuł ławeczkę jeden z górali, by tu ukochana jego mogła spocząć sobie wygodnie. Ze szczytu wzgórza słał się widok rozległy aż do jeziora löweńskiego i kościoła i niezawodnie siadywały tu nieraz pasterki, marzące o kimś, co przyjdzie i z pustaci wywiedzie je w świat szeroki, pomiędzy ludzi. Maja Liza czuła dobrze, że na tem oto miejscu toczyły często ludzkie dusze rozpaczny bój z tęsknotą.
Oparła głowę na dłoni i westchnęła. Ten, kto ją ma uratować, przybyć musi rychło, pomyślała z goryczą, gdyż wnet będzie, za późno. Nie gnębiła ją żadna choroba, a mimo to ginęła w oczach od trosk i opuszczenia.
Nietylko ona sama zresztą wyczekiwała ocalenia, całej Löwdali groziła zagłada. Cała ta ojcowizna, której każdy kamień kochała, wystawiona została na zatratę.
Kwiecień był dopiero i siedzenie na kamieniu przejmowało chłodem, to też po chwili Maja Liza wstała i udała się zwolna w drogę powrotną. Idąc teraz nie myślała już o sobie, jeno o Löwdali.
Pewnej niedzieli z końcem marca ojciec wrócił z kościoła do domu z wieścią, że pastor Liljecrona wniósł do króla prośbę o zezwolenie na cofnięcie! swego podania, o pastorat sjöskogeński.
Ojciec mówił o tem w ciągu obiadu, a Maja Liza zaczerwieniona i wzburzona spytała, czemu Liljecrona zrzeka się tak wybitnego stanowiska. Ojciec nie umiał podać przyczyny, wiedział jeno, że zajmuje on się bardzo gorliwie swymi parafjanami, i oświadczył, że musi to być człowiek bardzo szlachetny, jeśli rezygnuje z dobrobytu i dostojeństwa, by zostać z tymi, którzy potrzebują jego opieki.
Pastorową zainteresowała bardzo wieść i pytała kilka razy, czy rezygnacja Liljecrony polega na istotnej prawdzie. Gdy ojciec potwierdził, wyraziła w zwykły swój bezwzględny sposób zapatrywanie, że o miejsce to winien starać się jej mąż.
Nie często w życiu swem zaiste poczciwy ojciec zapomniał języka w gębie, teraz jednak osłupiał i wbił oczy w twarz żony. Na twarzy jego zarysowało się wprost przerażenie, jakby uważał za prawdziwe nieszczęście, że matka myśl taką powzięła. Ach, nie był on nawet pewny, czy znajdzie dość odwagi, by dać odpowiedź odmowną.
Maja Liza przeraziła się również. Przemknęło jej przez głowę, że macocha żartuje może, ale przypuszczenie takie nie mogło się ostać. Sam pomysł nie miał zresztą w sobie nic złego, a Maja Liza nieraz myślała, że ojciec jej powinien był zostać co najmniej biskupem, ale od czasu paralitycznego ataku zdrowie jego było podkopane i zdrożną było wprost rzeczą wymagać od niego, by sięgał po stanowisko trudne i uciążliwe. Wprawdzie poprawił się znowu w czasach ostatnich i wrócił pozornie do sił, ale pastorowa wiedzieć chyba najlepiej musiała, że był to już schyłek życia.
Maja Liza zmusiła się do milczenia, wiedząc, że każdy jej zarzut byłby tylko utwierdził w pomyśle i rozpłomienił macochę dla tej sprawy. Nie otrzymawszy od nikogo odpowiedzi, pastorowa oświadczyła:
— Siedząc ciągle na jednem miejscu, człowiek starzeje się przedwcześnie. Nic tak nie odmładza jak porzucenie wygódek i jęcie się nowej pracy.
Maja Liza pomyślała, że ojciec przekroczył już wiek, w którym mógłby zostać odmłodzonym zapomocą zwiększenia pracy, nie ozwała się słówkiem, zaś macocha mówiła dalej w ten sposób, jakby zgoda ojca na jej pomysł już nastąpiła. Oczywiście wybory muszą zostać ponowione i ojciec uczyni najlepiej, zaraz jutro jadąc do Karlsztadu, by się poinformować. Właściwie powinienby odrazu udać się do Sztokholmu i przedstawić się królowi. Wszyscy wiedzą, jak uczonym jest ojciec i na poleceniach zbraknąć mu nie może, zwłaszcza, że był przez lat kilka nauczycielem ludzi stojących teraz u steru rządów.
Dotąd bała się Maja Liza tylko o ojca, teraz przyszło jej na myśl co innego i, nie mogąc dłużej panować nad sobą, rzekła:
— Gdy ojciec przeniesie się do Sjöskogi, musi chyba sprzedać Löwdalę.
Macocha zwróciła się do niej, a palce jej przybrały kształt szponów krogulczych. Głosem wezbranym nienawiścią i wstrętem do pasierbicy i tak chrapliwym, że niemal zwierzęcym, powiedziała:
— Ojciec nie ma chyba obowiązku pilnować dla ciebie Löwdali przez całe życie! Löwdalę kupi byle kto, a ojciec zajmie stanowisko należne sobie.
Ojciec skończył jeść i rad wielce, że unika dalszej rozmowy, wstał od stołu.
Teraz zrozumiała Maja Liza, co znaczyły słowa macochy, gdy powiedziała, że ją nauczy płakać. Ojciec zmuszony został starać się o Sjöskogę dlatego tylko, że macocha wiedziała, jak bardzo Maja Liza kocha swą ojcowiznę, utrata której sprawi jej ból ponad wszystkie bóle.
Przez cały tydzień musiała macocha obrabiać ojca, zanim stał się jakotako uległym. Po długich prośbach, groźbach i przedstawieniach przeforsowała swą wolę o tyle przynajmniej, że zgodził się jechać do Karlsztadu, zasięgnąć informacyj. Aż do ostatniej chwili zdawało się, że przegra sprawę i może by się tak nawet było stało, gdyby nie pewna okoliczność.
Pastor był już od lat dwudziestu plebanem w Svartsjö i w ciągu tego czasu miał wiele trosk i ciężkich strapień. Przedewszystkiem spłonął kościół i trzeba było stawiać nowy. W tym celu musiał nietylko prosić króla o wsparcie, ale ponadto jeździć od jednego wielkiego pana do drugiego po różnych parafjach i zbierać składki.
Gdy kościół był gotowy, uznali wszyscy, że jest to wyłączna niemal zasługa pastora, a gmina przepełniona była wielką dlań czcią i wdzięcznością.
W ostatnich jednak czasach zaczął odczuwać, że parafjanie obojętnieją dlań i odsuwają się. Nie przychodzili już teraz jak przedtem z prośbą o radę. Maja Liza wiedziała, dlaczego tak jest. Parafjanie sądzili, że porady pastora dyktuje jego żona. Tego jednak nie domyślał się ojciec, czuł tylko, że utracił wpływ.
Tak samo jak z parafjanami działo się z własną czeladzią. Plebanja löwdalska spłonęła swego czasu razem z kościołem i pastor natrapił się niemało i nawydawał pieniędzy, zanim ją odbudował. Wszyscy domownicy, służący tu jeszcze przed nastaniem pastora, radowali się wielce wszystkiem, czego dokazał, zarówno jako budowniczy jak i gospodarz, to też gdziekolwiek się ukazał, spotykał pogodne, życzliwe twarze. W ostatnich czasach jednak zmieniło się wiele i pastor spotykał spojrzenia niechętne i ponure, zarówno w izbie czeladnej jak i kuchni, a nie przypisując winy osobie właściwej, zadawał sobie ciągle pytania, dlaczego to starzy, dobrzy służebnicy stali się tak niewdzięczni i obojętni.
Wszystko to była woda na młyn macochy, domagającej się, by mąż co prędzej czynił starania o nowy pastorat, w największym atoli stopniu zadecydowała o sprawie przykra awantura z wyrobnikiem Vetterem, jaka się zdarzyła w tym właśnie czasie.
Pastorówna była tak znużona i osłabła, że nie mogła sobie dobrze przypomnieć daty, ale zda się około połowy marca macocha popadła w silne wzburzenie z powodu powrotu z więzienia tego słynnego złodzieja.
Mieszkał on w małej chałupinie w pewnej odległości na północ od Löwdali i wszystkich powinien był ogarnąć strach na wieść o jego zwolnieniu, bo Vetter był to drab, co się zowie. Ale nie obawiano go się na plebanji. Sąsiadował z Löwdalą od wielu już lat, to też nie zwracano uwagi czy siedzi, czy grasuje po okolicy, był bowiem, jak wiedziano, na tyle uprzejmy, że nie włamywał się do najbliższych sąsiadów.
Po każdem uwolnieniu ślubował on sobie uroczyście zacząć żywot uczciwy i siedzieć przykładnie w domu, ale nigdy nie był w stanie ślubu tego dopełnić. Lubował się rzemiosłem swojem i dumny był ze zręczności kradzenia, zupełnie jak macocha ze swych zdolności kucharskich. Skutkiem tego większą część życia spędzał Vetter w więzieniu. Gdy się pastor żenił po raz wtóry, był właśnie zamknięty na cztery spusty, to też pastorowa nie wiedziała zgoła, że najbliższy jej sąsiad jest słynnym złoczyńcą.
Teraz atoli ogarnął ją strach taki, że traciła formalnie rozum. I bez tego uważała zresztą wszystkich, z wyjątkiem chyba może własnego męża, za złodziei, czyhających na jej własność, o którą drżała. Jako klucznica w kilku zamożnych domach, podostawała dużo przedmiotów srebrnych. Spoczywały one w szkatule, którą stawiała zawsze na noc pod łóżkiem. Skarb ten był jej wszystkiem na świecie, a teraz oto nabrała przekonania, że go utraci.
Szafy jej i kufry były i przedtem doskonałe pozamykane i opatrzone na wszystkie sposoby, teraz jednak, gdy Vetter wrócił, liczyła ustawicznie klucze na kółkach, nie znajdując niemal czasu na inne zajęcie. Wieczorem przynosiła z drewutni wielką siekierę i stawiała ją przy łóżku, a męża dręczyła dotąd, aż powiesił nad łóżkiem nabitą dubeltówkę.
Pastor starał się ją uspokoić zapewnieniem, że Vetter nigdy nie okrada sąsiadów, ale i jemu nie powiodło się przywieść jej do rozumu.
Vetter posiedział przez parę dni w domu, potem zaś wybrał się jak zazwyczaj w odwiedziny do Löwdali. Macocha była właśnie w kuchni i ujrzawszy go, gdy mijał okno, zaraz spytała, kto to jest.
— To Vetter! — odparła klucznica bez cienia zdumienia. — Przyszedł oczywiście zawiadomić pana pastora, że został uwolniony z więzienia.
Nie spodziewała się czegoś takiego, bo człowiek, który wszedł do pracowni plebana, wyglądał na uczciwego, prostego chłopka. Nogi się pod nią ugięły i przerażona padła na krzesło.
Potem poskoczyła zbierając wszystkie siły, wpadła do pokoju, chwyciła szkatułę ze srebrem swojem, siadła na kanapie w salonie i trzymała skarb w objęciach przez cały czas bytności Vettera u pastora.
Musiała czekać w ten sposób dość długo, bo pastor miał pewną, rzec można, słabostkę dla tego draba i nie puszczał go nigdy, zanim nie opowiedział wszystkich przedsięwzięć i przygód. Potem musiał go oczywiście jeszcze trochę upominać i zachęcać do poprawy, by nie wyglądało, że dla własnej przyjemności ciągnął go za język.
Gdy poszedł, uspokoiła się macocha o całość rzeczy w samym domu, natomiast zaczęła się bać o paki i skrzynie w budynkach bocznych, najbardziej zaś o lamus. Zamknięty był na tak stary zdezelowany zatrzask, że jeśli ktoś zapomniał klucza, otwierał go zwykłym patykiem.
W tygodniu, w którym tyle rozprawiano o Sjöskodze, posłała pastorowa po kowala Olausa, nader zręcznego w swym fachu rzemieślnika, i poleciła mu zrobić zamek tak sztuczny, by się oparł każdemu złodziejowi.
Przez całe dni cztery pracował Olaus w kuźni i wreszcie zmajstrował zamek tak niezmiernie twardy, że sama pastorowa ledwo mogła klucz obrócić.
Gdy go szczęśliwie wpuszczono w drzwi, uradowała się mocno, sama zamknęła, wzięła klucz do sypialni i powiedziała, że tej nocy będzie spać znacznie spokojniej niż zeszłych kilku.
Gdy się zbudziła nazajutrz, znalazła klucz nietknięty pod poduszką, co jednak nie przeszkodziło wcale, że w lamusie zaszły dziwne rzeczy.
Drzwi były zamknięte równie szczelnie jak poprzedniego wieczoru, a mimo to wszystkie ruchome przedmioty, a więc kadzie z konserwowanem mięsem, deski z mnóstwem bochnów chleba, szynki i kiełbasy, miary i wagi, kubły i worki, wszystko to zostało wyniesione i ustawione w paradzie na schodach zewnętrznych.
Wyniesiono wszystko, nie skradłszy jednak niczego, a każdy, patrząc na zamknięte drzwi, dziwował się wielce, jak się to stać mogło.
Macocha (i wszyscy inni zresztą domownicy) odrazu posądziła oczywiście Vettera, ale gdy przeliczyła wszystko i przekonała się, że nie brak ni jednego bochenka chleba, oświadczyła, że czynu tego nie rozumie.
Ojciec spotkał potem Vettera podczas przechadzki porannej i spytał:
— Vetter! Vetter! Powiedz, czyś to waść grasował w moim lamusie tej nocy?
Vetter był mocno obrażony i rzekł:
— Pan pastor raczy wyrazić pani pastorowej pozdrowienie ode mnie i oświadczyć, że z zasady nie okradam sąsiadów. Niech jednak nie myśli, by mi najlepszy zamek mógł przeszkodzić, jeśli sobie chcę coś wziąć!
Ach! Gdyby ojciec był takim jak poprzód, roześmiałby się pewnie z przygody i ubawił poczuciem honoru Vettera, teraz jednakowoż zgorszyło go to, bowiem pewny był, że awantura stanie się głośną w parafji i wszyscy kpić będą z jego żony, a może i z niego samego.
Nie odpowiedział nic Vetterowi, ale w sercu jego wzmogło się uczucie, że wszyscy go oszukują i nie ma już przyjaciół w parafji. Pomyślał, że może jednak należałoby opuścić Svartsjö.
Wróciwszy na plebanję, oświadczył żonie, że nazajutrz ruszy do Karlsztadu dowiedzieć się o sprawę Sjoöskogi.
Pojechał rzeczywiście, a gdy wrócił, zdawało się, że żona ma rację, bo odmłodniał i ożywił się bardzo. Był nietylko w Karlsztadzie, ale także w Sztokholmie i w stolicy zrobiono mu wszelką nadzieję pomyślnego wyniku tak, że nabrał niemal pewności, iż mu Svartsjö porzucić padnie.
Dziwną też nowinę przywiózł ojciec z tej podróży, oto podobno pastor finnerudzki, Liljecrona ożenił się na wiosnę z osobą niskiego stanu, nie będącą zgoła dobrą partją. Ojcu powiadano, że to było powodem, dlaczego pozostał w Finnerudzie.
Maja Liza nie miała odwagi wypytywać ojca o szczegóły, albowiem czuła na sobie przenikliwe spojrzenie macochy. Teraz wiedziała, z jakiego powodu nie zjawili się ci, którzy ją ocalić mieli, i ta wiadomość przyprawiła ją o utratę wszelkiej nadziei. Pastor Liljecrona wydał jej się wówczas tak dzielnym, tak wojowniczo nastrojonym człowiekiem, zaufała mu jak bratu i spodziewała się dotąd ciągle, że pewnego dnia zjawi się, zbrojny nieodpartą siłą młodzieńczą i wszystko przyprowadzi do ładu i porządku.