Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sem otaczały ją jakieś głosy, szepcące dziwne słowa, czasem też napadał ją strach na myśl, że nikt o niej nie myśli i nie spieszy z ratunkiem. Minął luty, marzec, kwiecień zbliżał się do końca, a nie otrzymywała ni listu, ni wieści od ludzi wolnych, mogących się swobodnie poruszać, nie zamkniętych w żelaznej klatce jak ona.
Uświadomiła sobie zwolna, że nie przybędzie nikt i że walkę stoczyć musi sama, bez niczyjej pomocy. Ach, jakże trudno przyszło jej wyrzec się wszelkiej nadziei. Pewną była niedawno, że pozyskała silnych, dobrych przyjaciół i pojąć teraz nie mogła, że się o nią nie troszczy nikt.
Stary blok skalny, na którym siedziała, leżał podobno u skraju drogi wówczas już, kiedy cała Löwdala była jeszcze halą dla wypasu bydła, gdzie udawali się latem pasterze i pasterki z krowami, kozami i owcami. W tym to czasie wykuł ławeczkę jeden z górali, by tu ukochana jego mogła spocząć sobie wygodnie. Ze szczytu wzgórza słał się widok rozległy aż do jeziora löweńskiego i kościoła i niezawodnie siadywały tu nieraz pasterki, marzące o kimś, co przyjdzie i z pustaci wywiedzie je w świat szeroki, pomiędzy ludzi. Maja Liza czuła dobrze, że na tem oto miejscu toczyły często ludzkie dusze rozpaczny bój z tęsknotą.
Oparła głowę na dłoni i westchnęła. Ten, kto ją ma uratować, przybyć musi rychło, pomyślała