Małe kobietki/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Małe kobietki
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
MAŁGOSIA WYBIERA SIĘ NA „JARMARK PRÓŻNOŚCI“.

— Nie mogło się stać nic lepszego jak to, że dzieci dostały odry właśnie teraz, — rzekła Małgosia w pewien kwietniowy dzień, pakując z siostrami podróżny kufer w swym pokoju.
— A jak to ładnie ze strony Anusi Moffat, że nie zapomniała obietnicy.
— Dwa tygodnie zabaw, to będzie rzecz wspaniała! — odezwała się Ludka, podobna do młyna wietrznego, gdy układała suknie długiemi rękami.
— I pogoda ładna; takam z tego rada! — dodała Eliza, składając porządnie wstążeczki na szyję i do włosów w swem najładniejszem pudełku, które pożyczała na tę ważną okoliczność.
— Jabym też chętnie pojechała, żeby się bawić i ubierać w te piękne rzeczy, — rzekła Amelka z pełnemi ustami szpilek, gdyż artystycznie napychała poduszeczkę siostry.
— Wolałabym, żebyście wszystkie jechały, ale kiedy to być nie może, zapamiętam moje przygody, żeby je opowiadać, gdy wrócę. Przynajmniej tem się wam odpłacę za tę dobroć, że pożyczacie mi swych rzeczy i pomagacie w pakowaniu się, — rzekła Małgosia, patrząc na skromną wyprawę, której nie brakowało niczego, o ile jej się zdawało.
— Co ci mama dała ze skrzyni? — spytała Amelka, która nie była obecna przy otwarciu cedrowego kufra, gdzie pani March przechowywała dla córek szczątki dawnej świetności: jedwabne pończochy, pięknie rzeźbiony wachlarz i niebieską szarfę. — Miałam ochotę na jedwabną lila suknię, ale niema czasu ją przerobić, więc muszę przestać na mojej starej tarlatanowej.
— Będzie ładnie wyglądała na mojej nowej muślinowej spódnicy, i szarfa ją ozdobi. Żałuję, żem połamała koralową bransoletę, bo mogłabyś ją wziąć! — powiedziała Ludka, która lubiła obdarzać i pożyczać, ale jej rzeczy były zawsze w tak złym stanie, że nikt z nich nie mógł korzystać.
— W tej skrzyni jest ładna staroświecka perła, ale mama mówi, że naturalne kwiaty lepiej zdobią młodą panienkę, a Artur obiecał mi ich dosyłać ile tylko zechcę, — odparła Małgosia. — Więc cóż ja biorę ze sobą? na spacery nową czarną suknię; ufryzuj mi pióro do kapelusza, Elizo, — na niedzielę i mniejsze zebrania popelinową, — za ciężka na wiosnę, prawda? Jedwabna fijołkowa byłaby taka ładna, ach Boże!
— Mniejsza o to; masz tarlatanową na wielkie zabawy, a w białym kolorze zawsze wyglądasz jak anioł, — powiedziała Amelka, przyglądając się ubogim strojom, w których się jej dusza lubowała.
— Stanik przy niej niewycięty, i ogon za krótki, ale ujdzie. Niebieska suknia na dom tak dobrze wygląda po odwróceniu i przybraniu, że mi się zdaje, iż kupiłam nową. Jedwabne okrycie trochę niemodne, i kapelusz nie taki jak Salusi. Nie chciałam nic powiedzieć, ale się bardzo zawiodłam na parasolce; prosiłam mamę o czarną z białą rączką, a przez zapomnienie kupiła zielona z brzydką żółtawą laską. Jest trwała i porządna, więc nie powinnam narzekać, ale wiem, że się jej wstydzić będę przy Anusi jedwabnej parasolce ze złoconym czubkiem, — rzekła wzdychając, i spojrzała bardzo niechętnym wzrokiem na swą parasolkę.
— Odmień ją, — doradziła Ludka.
— Nie będę tak niedorzeczna, żeby obrazić mamę, kiedy sobie zadała tyle trudu, by mi to wszystko kupić. To nierozsądek z mojej strony, i nie chcę się nim powodować. Największą moją pociechą są jedwabne pończochy i para długich rękawiczek. Poczciwa jesteś Ludko, że mi swoich pożyczasz. Zdaje mi się, żem tak bogata, a nawet elegancka, mając dwie pary nowych i jedną upraną na częstszy użytek.
Mówiąc to, rzuciła weselsze spojrzenie na pudełko z rękawiczkami.
— Anusia Moffat ma niebieskie i różowe kokardy przy nocnych czepeczkach, czy nie przypięłabyś mi także jakich, Ludko? — zapytała, gdy Eliza wniosła stos śnieżnych muślinów, prosto z rąk Anny.
— Nie; wykwintne czepki nie uchodzą przy skromnych i nie przybieranych sukniach. Ubogie osoby nie powinny się stroić, — rzekła Ludka stanowczo.
— Ciekawam, czy będę kiedy tak szczęśliwa, żeby mieć prawdziwe koronki przy sukniach i kokardy przy czepeczkach? — odezwała się Małgosia niecierpliwie.
— Powiedziałaś parę dni temu, że będziesz zupełnie szczęśliwa, jeżeli tylko pojedziesz do Anusi Moffat, — zauważyła Eliza po swojemu spokojnie.
— Prawda, powiedziałam to, jestem szczęśliwa i nie będę utyskiwała; ale zdaje mi się, że im więcej kto ma, tem więcej pragnie, prawda? Już wszystko upakowałam prócz balowej sukni, bo tę mamie zostawiam, — rzekła Małgosia weselej, spoglądając na kufer w połowie napełniony, i na tarlatanową białą suknię, odświeżoną już i naprawioną, którą pretensjonalnie nazywała swym „balowym strojem“.
Nazajutrz piękny był dzień, i Małgosia wyjechała wesoło na dwa tygodnie nowych wrażeń i rozrywek. Pani March niechętnie przystała na te odwiedziny, obawiając się, że wróci jeszcze mniej zadowolona ze swego stanu; ale tak nalegająco prosiła, przytem Salusia obiecała czuwać nad nią, a nadzieja przyjemności tak była rozkoszna po całej zimie ciężkiej pracy, że wreszcie matka uległa, a córka pojechała skosztować pierwszy raz światowego życia.
Dom państwa Moffat był istotnie bardzo światowy i modny, i naiwna Małgosia została olśniona z początku blaskiem i elegancją. Pomimo błahego życia byli to dobrzy ludzie, więc prędko odzyskała swobodę. Może czuła, nie umiejąc sobie z tego zdać sprawy, że to nie są osoby szczególnie ukształcone i inteligentne, i że mimo pozłoty, widać z jak lichego materjału są stworzone. Prawdę mówiąc, było jej przyjemnie jadać smacznie, jeździć pięknym powozem, chodzić codzień w najładniejszej ze swych sukien i nic nie robić, tylko się bawić. Bardzo jej to przypadało do smaku i wkrótce zaczęła naśladować obejście i rozmowę swego otoczenia; stroiła minki, wdzięczyła się, używała francuskich frazesów, fryzowała włosy, ubierała się, rozprawiała o modach, o ile mogła najlepiej. Im więcej ładnych rzeczy widziała u Anusi Moffat, tembardziej zazdrościła i wzdychała do bogactw. Rodzinny dom wydawał się jej nagi i smutny, praca cięższa jak dawniej, i uznawała się za bardzo ubogą i pokrzywdzoną, mimo jedwabnych pończoch i nowych rękawiczek.
Jednak nie miała wiele czasu do szemrania, bo zarówno z dwiema towarzyszkami bardzo była zajęta „bawieniem się“. Zwiedzanie sklepów, przechadzki, przejażdżki i wizyty zapełniały całe dni; wieczory zaś spędzały w teatrze, w operze, lub w domu z gośćmi, bo Anusia miała dużo stosunków i potrafiła z nich korzystać. Starsze jej siostry były bardzo świetne, i jedna z nich miała narzeczonego, który się wydawał Małgosi niezmiernie interesującym i romantycznym. Pan Moffat, tłusty, wesoły gentleman, znał jej ojca; żona zaś jego, tłusta, stara dama, polubiła ją niemniej jak córka. Wszyscy ją pieścili, i niewiele brakowało, żeby się przewróciło w głowie „stokrotce“, tak ją tam bowiem nazywano.
Gdy nadszedł wieczór przeznaczony na „małe zebranie“, przekonała się Małgosia, że jej suknia popelinowa nie ujdzie; bo tamte dziewczęta ubrały się lekko i ślicznie wyglądały. Wydobyła więc tarlatanową, która się zdawała jeszcze starszą i uboższą przy nowej krepowej sukience Salusi.
Małgosia spostrzegła, że panienki to spoglądają na jej strój, to na siebie, i zaczęła ją twarz palić, gdyż obok łagodnego charakteru miała wiele dumy. Wprost nie powiedziały ani słowa, tylko Salusia zaproponowała, że ją uczesze, Anusia chciała jej zawiązać szarfę, a Bella, narzeczona, pochwaliła jej białe ręce. Lecz Małgosia widziała w tych grzecznościach tylko litość nad ubóstwem, i ciężko jej było na sercu gdy stała samotnie, podczas kiedy inne dziewczęta śmiały się, szczebiotały, skakały, biegały, jakby gazowe motylki. To przykre i gorzkie uczucie wzmagało się coraz bardziej; wtem służąca weszła z pudełkiem kwiatów. Zanim zdołała przemówić, Anusia zdjęła wierzch, i wszystkie wykrzyknęły, ujrzawszy w środku śliczne róże i paprocie.
— Ma się rozumieć, że to dla Belli; Jerzy jej zawsze przysyła, ale te są szczególnie ładne! — wykrzyknęła Anna.
— Człowiek co przyniósł te kwiaty, powiedział, że one są dla pany March; jest także list, — rzekła dziewczyna oddając wszystko Małgosi.
— Zabawna rzecz, od kogoż to? Nie wiedziałyśmy, że masz wielbiciela! — wołały panny, kręcąc się wkoło niej z najwyższą ciekawością i zadziwieniem.
— List od mamy, a kwiaty od Artura, — odrzekła z prostotą, przejęta wdzięcznością, że nie zapomniał o niej.
— Doprawdy? — powiedziała Anusia z figlarną minką, gdy Małgosia wsunęła list do kieszeni jakby talizman od zazdrości, próżności i fałszywej dumy; bo te kilka serdecznych słów sprawiły jej wielką ulgę, a śliczne kwiaty rozweseliły humor.
Czując się znowu prawie szczęśliwą, odłożyła parę róż i paproci dla siebie, a z reszty porobiła naprędce zgrabne bukieciki do staników, włosów i tiunik swych towarzyszek, ofiarując je tak uprzejmie — że Klara, najstarsza z sióstr, powiedziała, iż jest „najmilszą istotką jaką widziała kiedykolwiek“, a wszystkie oczarowane były jej drobną przysługą. Tem grzecznem znalezieniem się położyła koniec swojej rozpaczy, i gdy inne panienki poszły się pokazać pani Moffat, ujrzała w zwierciadle uszczęśliwioną i promienną twarz, przypinając sobie paprocie do ufryzowanych włosów, a róże do sukni, która już jej się nie wydawała tak bardzo lichą.
Zabawiła się doskonale tego wieczora, bo się natańczyła dowoli, wszyscy byli dla niej grzeczni, i usłyszała trzy komplementy. Najpierw, gdy Anusia poprosiła ją o śpiew, powiedział ktoś, że ma szczególnie piękny głos; potem major Lincoln zapytał, kto jest „ta świeża dziewczynka z ładnemi oczkami“; a nareszcie pan Moffat nalegając żeby z nim tańczyła, wyraził się pochlebnie, że się nie suwa, tylko porusza jakby na sprężynie. Bardzo się dobrze bawiła, póki jej uszu nie doszedł urywek pewnej rozmowy, która ją niezmiernie zmieszała.
Siedziała właśnie w cieplarni, czekając, by jej tancerz przyniósł lodów, kiedy odezwał się jakiś głos z drugiej strony kwiatowej ściany:
— Ile ma lat?
— Szesnaście lub siedemnaście, jak mi się zdaje, — odpowiedziano.
— Z łatwością przyszłoby to której z nich, prawda? Salusia mówi, że są teraz w bardzo bliskich stosunkach, i że ten stary gentleman zupełnie szaleje za niemi.
— Pewna jestem, że pani March ma swoje plany, i że dobrze sieć zarzuca, chociaż jeszcze wcześnie, — rzekła pani Moffat.
— Musi ona wiedzieć o tem, i dlatego ułożyła tę naiwną bajeczkę o matce, a gdy kwiaty nadeszły, tak się ślicznie zarumieniła. Biedaczka! byłaby bardzo ładna, gdyby się mogła ubierać z elegancją.
— Czy myślicie, że obraziłaby się, gdybyśmy jej pożyczyły sukni na czwartek? — spytał inny głos.
— Wprawdzie jest dumna, lecz sądzę, że nie odmówi, bo przywiozła z sobą tylko tę lichą tarlatanową sukienkę. Może ją dziś podrze, to będzie dobry pozór, żeby jej ofiarować przyzwoitszą.
— Zobaczymy; zaproszę Artura, żeby jej pochlebić, a potem będziemy z tego miały wyborną zabawkę.
W tej chwili zjawił się tancerz Małgosi i zastał ją bardzo rozpaloną i wzburzoną. Rzeczywiście miała ona wiele dumy, i przydała jej się obecnie, bo łatwiej było skryć upokorzenie, gniew i niesmak. Chociaż była niewinna i niepodejrzliwa, musiała jednak zrozumieć gadaninę tych panienek. Starała się zapomnieć, lecz daremnie, i ciągle sobie powtarzała: „Pani March ma plany“, „wymyśliła naiwną bajeczkę o mamie“, i „licha tarlatanowa suknia“. Byłaby się chciała rozpłakać, pobiec do domu, opowiedzieć swe troski i prosić o radę, ale nie mogąc tego zrobić, udawała wesołość, a skutkiem zgorączkowania tak jej się to powiodło, że nikt nie odgadywał przymusu. Jednak bardzo się ucieszyła, gdy się już zabawa skończyła, ona zaś leżała spokojnie w łóżku i mogła wreszcie zastanawiać się, rozważać i srożyć tak długo, aż ją głowa rozbolała, a rozpalone policzki ochłodły od serdecznych łez. Te niedorzeczne choć rozmyślne słowa, otworzyły nowe horyzonty przed nią i bardzo zakłóciły spokój dawnego świata, w którym żyła dotąd szczęśliwa jak dziecię. Niewinna przyjaźń z Arturem była już zatruta a wiara w matkę nadwerężona przez podejrzenie pani Moffat, sądzącej innych po sobie; rozsądna chęć poprzestawania na skromnem ubraniu, najwłaściwszem dla ubogiej panienki, osłabła przez niepotrzebną litość dziewcząt, którym licha suknia wydawała się największą klęską na świecie.
Biedna Małgosia przebyła noc niespokojną i wstała z ciężącemi powiekami, nieszczęśliwa, napół rozżalona na swe towarzyszki, napół zawstydzona za siebie, że się nie odezwała szczerze i nie wyjaśniła rzeczy odrazu. Wszyscy ziewali tego ranka, i dziewczęta dopiero w południe zdobyły się na tę energję, by wziąć do ręki włóczkową robotę. Małgosię odrazu uderzyło coś w ich zachowaniu; okazywały więcej względów, grzeczniej słuchały jej mowy i patrzyły na nią ciekawie. To wszystko ją dziwiło i cieszyło, chociaż nic nie rozumiała, póki miss Bella nie rzekła sentymentalnie, podnosząc oczy od pisania.
— Droga stokrotko, posłałam zaproszenie na czwartek twemu przyjacielowi, panu Laurence. Chcielibyśmy go poznać, zresztą jest to tylko prosta grzeczność dla ciebie!
Małgosia zarumieniła się, ale przez złośliwą chęć dokuczenia panienkom, rzekła śmiało:
— To bardzo grzecznie z pani strony, ale mam obawę, że nie przyjedzie.
— Dlaczego, chéri? — zapytała miss Bella.
— Nie dosyć dorosły na to.
— Co przez to rozumiesz, moje dziecię? ileż ma lat? Chciałabym wiedzieć — wykrzyknęła miss Klara.
— Zdaje mi się, że blisko siedemnastu, — odpowiedziała Małgosia, rachując ściegi, żeby ukryć figlarny wyraz w oczach.
— Ty chytra istoto! mówmy o tym, który jest zupełnie dorosły! — zawołała miss Bella ze śmiechem.
— Taki nie istnieje wcale; Artur jest młodym chłopczykiem, — odrzekła śmiejąc się także, bo siostry rzuciły na siebie jakieś dziwne spojrzenie, usłyszawszy ten opis jej domniemanego wielbiciela.
— A więc jest prawie w jednym wieku z tobą.
— Nie ze mną, ale z moją siostrą Ludką; ja skończę siedemnasty rok w sierpniu, — odpowiedziała potrząsając główką.
— Bardzo się grzecznie okazał, przysyłając ci kwiaty, prawda? — odezwała się Anusia, strojąca poważne miny za lada powodem.
— Często robi nam takie podarki, bo niezmiernie lubimy kwiaty, a mnóstwo ich tam mają. Moja matka przyjaźni się z panem Laurence, więc to jest zupełnie naturalne, że my dzieci bawimy się z sobą.
Powiedziała to wszystko w nadziei, że jej dadzą już spokój.
— Widocznie stokrotka jeszcze nic nie wie, — rzekła miss Klara do Belli, kręcąc głową.
— To zupełnie sielankowa niewinność, — odparła miss Bella, wzruszając ramionami.
— Idę załatwić niektóre sprawunki dla moich dziewcząt; czybym się czem nie mogła paniom przysłużyć? — zapytała pani Moffat, wtaczając się, jak słoń w jedwabiach i koronkach.
— Dziękuję pani — odrzekła Salusia — przywiozłam na czwartek nową suknię z różowej materji, więc mi nie brak niczego.
— Mnie także — przemówiła Małgosia, lecz zaraz umilkła, bo jej przyszło na myśl, że potrzebuje wielu rzeczy, ale nie może ich kupić.
— Co ty włożysz na siebie? — spytała Salusia.
— Tę samą białą suknię, jeżeli ją tak naprawię, żeby uszła, bom ją bardzo podarła wczoraj — odrzekła Małgosia, usiłując mówić swobodnie, chociaż jej było bardzo niemiło.
— Czemu nie poślesz do domu po inną? — rzekła niezbyt delikatnie Salusia.
— Nie mam innej; — powiedziała Małgosia z wielkim przymusem, którego jednak tamta nie spostrzegła, i z niegrzecznem zadziwieniem wykrzyknęła:
— Masz tylko tę jedną! Jakie to śmieszne!
Nie skończyła frazesu, Bella skinęła bowiem na nią i przerwała, mówiąc uprzejmie:
— To wcale nie śmieszne, bo na cóżby jej się zdało mieć dużo sukien, kiedy nigdzie nie bywa. Nie potrzebujesz posyłać do domu, stokrotko, chociażbyś ich miała dwanaście, bo mam odłożoną śliczną sukienkę niebieską jedwabną, z której wyrosłam, i włożysz ją, żeby mi sprawić przyjemność. Zrobisz to, moja droga?
— Dziękuję za tę dobroć, ale jeżeli się pani nie będzie wstydzić mojej starej sukni, to ja się za nią rumienić nie będę, bo jest w sam raz dla tak młodej dziewczynki, — powiedziała Małgosia.
— Pozwól, żebym sobie dogodziła, ubierając cię modnie. Przepadam za tem i jak ci włożę tę i ową drobnostkę, będziesz zupełnie piękną. Nikomu nie dam cię zobaczyć, póki nie będziesz gotową; wówczas wpadniemy jak Cinderella z matką wybrane na bal, — rzekła Bella przekonywającym tonem.
Małgosia nie zdołała odmówić jej uprzejmej propozycji, tak była bowiem ciekawa, czy „będzie piękna gdy włoży tę i ową drobnostkę“, że przyjęła stroje, i zapomniała o swej niechęci do Moffatów.
We czwartek wieczorem Bella zamknęła się ze swą pokojówką, i we dwie zrobiły z Małgosi piękną pannę. Ufryzowały, wyloczkowały głowę, wygładziły szyję i ręce pachnącym pudrem, posmarowały koralową pomadką usta, żeby czerwieńsze były, i Hortensja miała ochotę dodać jeszcze „sopuçon“ różu, ale Małgosia oparła się temu. Zasznurowały ją w niebieską jedwabną suknię tak ciasną, że jej trudno było oddychać, i tak wyciętą, że się zarumieniła spojrzawszy w zwierciadło. Dodały srebrne filigranowe bransolety, naszyjniki, broszę, nawet kolczyki, bo Hortensja je zawiesiła na niewidzialnym kawałku różowego jedwabiu. Bukiet z róż herbacianych przy staniku pogodził Małgosię z pokazaniem pięknych białych ramion, a niebieskie jedwabne buciki na wysokich obcasach zadowolniły ostatnie życzenie jej serca. Koronkowa chusteczka, wachlarz z piór i bukiet ze srebrną rączką, dopełniły stroju — i miss Bella przyglądała się jej z taką przyjemnością, jakby dziewczynka lalce w nowem ubraniu.
— Mademoiselle est charmante, très jolie, nieprawda? — wykrzyknęła Hortensja, klaszcząc w ręce z przesadnem uniesieniem.
— Chodź się pokazać, — rzekła miss Bella prowadząc ją do pokoju, gdzie wszyscy na nią czekali.
Gdy Małgosia szła, szeleściły za nią i wlokły się długie spódnice, dzwoniły kolczyki, powiewały loki, a serce biło, i zdawało jej się, że zaczynają się nareszcie jej „rozkosze“, bo zwierciadło wyraźnie jej powiedziało, że jest piękna. Panienki powtarzały ten przyjemny frazes z zapałem, i przez kilka minut stała jak kawka w bajce, ciesząc się pożyczanemi piórami, podczas gdy inne szczebiotały jak gromada srok.
— Teraz pójdę się ubierać, a ty, Maniu, ucz ją układać suknię i chodzić na tych wysokich obcasach, bo się przewróci. Klaro, przypnij srebrnego motylka na środku białej koronki, i podnieś ten długi lok z lewej strony głowy. Nie zeszpećcie tu ślicznego dzieła moich rąk! — rzekła Bella z zadowoleniem, iż się jej powiodło.
— Boję się zejść na dół; zdaje mi się, żem taka dziwna, sztywna, nawpół rozebrana, — rzekła Małgosia do Salusi, gdy się dzwonek odezwał i pani Moffat przysłała po panienki, żeby się zaraz ukazały.
— Niepodobna jesteś do siebie, ale dobrze wyglądasz. Zupełnie niknę przy tobie. Bella ma dużo smaku, i wierz mi, że masz dziś pozór Francuzki. Nie ruszaj kwiatów; niech opadają, nie poprawiaj ich ciągle. Uważaj, żebyś nie upadła... — Tak ją nauczała Salusia, pokrywając żal, że sama gorzej wygląda.
Z temi przestrogami na pamięci, ostrożnie zeszła Małgorzata ze schodów, i udała się do bawialnego pokoju, gdzie byli państwo Moffat i nieco wczesnych gości.
Wkrótce miała przekonać się, że strój piękny ma powab, który przyciąga pewną klasę ludzi, i zapewnia ich szacunek. Panny, które przedtem nie zwracały na nią uwagi, nagle stały się bardzo przyjazne. Panowie, którzy jej się tylko przyglądali na poprzedniem zebraniu, nie ograniczając sie już na tem, prosili, by ich przedstawiono i prawili niedorzeczne, ale przyjemne słówka. Panie siedzące na kanapach i krytykujące całe towarzystwo, pytały o nią ciekawie, i słyszała jak pani Moffat odpowiedziała jednej z nich:
— To „stokrotka“ March; jej ojciec jest pułkownikiem w wojsku; jedna z pierwszych rodzin naszych, ale pani wie, przeciwieństwa losu... Serdecznie przyjaźnią się z Laurenceʻami. To miła istotka, zapewniam panią. Mój Ned zupełnie szaleje za nią.
Stara lady przyłożyła do oczu lornetkę, by się drugi raz przyjrzeć Małgosi, która udawała, że nie słyszy i trochę była obrażoną gadaniną pani Moffat.
Nie przestawało jej być dziwnie, ale sobie wyobraziła, że gra rolę pięknej damy, i odtąd była swobodniejsza, chociaż ciasna suknia jej dolegała, ogon plątał się pod nogami, i w ciągłej była obawie, że kolczyki się odczepią, zginą lub połamią. Bawiąc się wachlarzem, wyśmiewała nieudolne żarty młodego gentlemana, który usiłował być dowcipnym, lecz nagle przestała się śmiać i zmieszał ją stojący nieopodal Artur. Patrzył na nią z nietajonem zdziwieniem, i zmiarkowała, że mu się nie podoba, chociaż bowiem ukłonił się i uśmiechnął, było coś takiego w jego uczciwych oczach, że się zarumieniła, i żałowała, że nie ma na sobie swej starej sukni. Na domiar pomieszania zobaczyła, że Bella trąca Annę i obie spoglądają to na nią, to na Artura, który, chociaż rada go była widzieć, wydawał jej się jakoś niezwykle dziecinny i nieśmiały.
— Jakież to niedorzeczne istoty, że mi takie myśli nasuwają! nie będę na to uważać i nie zmienię się wcale dla niego, — powiedziała sobie, i przesunęła się z szelestem przez pokój, żeby uścisnąć rękę przyjacielowi.
— Cieszę się, żeś przyjechał, bo miałam obawę, że nie przyjmiesz zaproszenia, — rzekła, strojąc minę dorosłej osoby.
— Ludka sobie tego życzyła, abym jej mógł opowiedzieć jak wyglądałaś, — odrzekł, nie odwracając oczu od niej, chociaż uśmiechnął się trochę z macierzyńskiego tonu.
— Cóż jej powiesz? — spytała zaciekawiona co myśli, i po raz pierwszy czując się mimowoli nieswobodną względem niego.
— Powiem, żem cię nie poznał, bo tak wyglądasz na dorosłą pannę i tak jesteś niepodobna do siebie, że zupełny strach we mnie budzisz, — rzekł szarpiąc guzik od rękawiczki.
— Jakiś ty niedorzeczny! panienki mię ubrały dla zabawki, a mnie to sprawia dosyć przyjemności. Czyby się Ludka dziwiła moim widokiem? — zapytała, chcąc go zmusić, by przyznał jakie wrażenie na nim wywarła.
— Tak się zdaje, — odrzekł poważnie.
— Nie podobam ci się?
— Nie! — odparł śmiało.
— Dlaczego? — zapytała z niepokojem.
Spojrzał na jej ufryzowaną głowę, nagie ramiona i fantastycznie przybraną suknię z takim wyrazem twarzy, że ją to więcej jeszcze zgnębiło, niż odpowiedź mniej grzeczna, jak to było jego zwyczajem.
— Nie lubię pretensjonalności.
Tego było za wiele na chłopca młodszego od niej! Odeszła więc, rzekłszy porywczo.
— Nigdy w życiu nie widziałam takiego gbura!
Bardzo wzburzona stanęła w cichym kąciku przy oknie, by ochłodzić policzki nieznośnie czerwone z powodu ciasnej sukni. Po chwili pułkownik Lincoln przeszedł, i usłyszała jak rzekł do swej matki.
— Robią warjatkę z tej panienki. Chciałem, żebyś ją zobaczyła, ale zupełnie zeszpecona; wygląda dziś jak lalka.
— Ach, Boże! — westchnęła Małgosia, — żałuję, żem nie miała dosyć rozsądku, żeby się ubrać we własne rzeczy; teraz budzę w ludziach niesmak, i sama jestem nieswoja i zawstydzona.
Oparła czoło o chłodną szybę i stała napół ukryta za firanką, nie uważając, że się zaczął jej ulubiony walc. Wtem ktoś dotknął jej ręki, i odwróciwszy się zobaczyła Artura, który ze skruszoną miną ukłonił się nisko, wyciągnął rękę i rzekł:
— Daruj mi gburowatość i chodź tańczyć.
— Boję się sprawić ci tem zbyt wiele przykrości, — odparła, daremnie usiłując przybrać obrażoną minę.
— Bynajmniej; umieram z ochoty potańczenia z tobą, i szczerze ci powiem, że tylko mi się suknia twoja nie podobała, lecz ty sama wyglądasz prześlicznie! — odrzekł gestykulując żywo, jakgdyby słowami nie zdołał dostatecznie wyrazić uwielbienia.
Małgosia z uśmiechem przyjęła zaproszenie, i gdy stali czekając uchwycenia taktu, szepnęła:
— Nie upadnij przez ogon od sukni! to plaga moja, i byłam gąską, żem się w nią ubrała.
— Opnij ją sobie wkoło szyi, nie będzie to zbyteczne, — rzekł Artur spoglądając na niebieskie buciki, które mu się widocznie podobały.
Oboje tańczyli lekko z wdziękiem, mając w domu częstą wprawę, i miły widok przedstawiali, wirując wkoło, jeszcze więcej zaprzyjaźnieni po małej sprzeczce.
— Arturze, chciałabym, żebyś mi wyświadczył jedną łaskę; czy zechcesz? — spytała Małgosia, gdy stał chłodząc ją wachlarzem; prędko się bowiem zdyszała, lecz nie zdradziła przyczyny.
— Mógłżebym nie chcieć! — wykrzyknął żywo.
— Proszę cię, nie mów w domu o moim dzisiejszym stroju. Nie zrozumieją żartu, i mama się zmartwi.
— Dlaczegoś się tak ubrała? — spytały tak wyraźnie oczy Artura, że dodała prędko:
— Wszystko im opowiem i wyspowiadam się mamie z mej niedorzeczności, ale wolę, żeby się tego dowiedziały odemnie. Czy nie powiesz?
— Daję ci słowo; ale cóż mam powiedzieć, jak się zapytają?
— Powiedz, żem ładnie wyglądała i bawiła się dobrze.
— Z całego serce godzę się na pierwsze, ale co robić z drugiem? nie wyglądasz na to, żebyś się dobrze bawiła. Czy bawisz się? — zapytał, patrząc na nią w taki sposób, że odrzekła po cichu:
— Nie bardzo; nie sądź, żem taka płocha, tylko chciałam się trochę rozerwać, ale ten tryb życia nie podoba mi się i nuży mię.
— Nadchodzi Ned Moffat. Czego on może chcieć? — rzekł Artur, ściągając czarne brwi, jakgdyby młody gospodarz był dla niego nieprzyjemnym dodatkiem do całego towarzystwa.
— Zapisał swoje nazwisko do trzech tańców, i pewno po nie przychodzi, cóż to za męka! — rzekła Małgosia z mdlejącą miną, która ogromnie zabawiła Artura.
Nie przemówił już do niej, aż przy kolacji, gdy zobaczył, że pije szampana z Nedem i przyjacielem jego Fisherem, którzy się zachowywali jak „szaleńcy“, według jego zdania. Poczuwając się niejako do braterskiego prawa, by czuwać nad pannami March i w razie potrzeby stawać w ich obronie, rzekł:
— Jak będziesz tak dużo pić, to ci jutro głowa pęknie z bólu; chciałbym, żebyś zaprzestała, Małgosiu. Wiesz, że mama byłaby niezadowolona, — szepnął, nachyliwszy się nad jej krzesłem, gdy się Ned odwrócił, by napełnić kieliszek, a Fisher podnosił z ziemi wachlarz.
— Nie jestem dziś Małgosią, tylko „lalką“, która robi różne szaleństwa. Jutro odrzucę moją „pretensjonalność“ i będę znowu rozpaczliwie cnotliwa, — odpowiedziała z nienaturalnym uśmieszkiem.
— Chciałbym, żeby już nastąpiło jutro, — rzekł Artur, i odszedł nierad ze zmiany jej usposobienia.
Małgosia tańczyła, mizdrzyła się, kręciła, jak inne panny. Po kolacji omało nie przewróciła w walcu swego tancerza przez długi ogon, i tak dokazywała, że Artur patrzył ze zgorszeniem i układał w myśli kazanie; ale nie miał kiedy przemówić do Małgosi, bo się trzymała zdaleka, aż do chwili pożegnania.
— Pamiętaj! — rzekła, przymuszając się do uśmiechu, już ją bowiem dręczył nieznośny ból głowy.
— Silence à la mort — odparł z melodramatycznym akcentem, i odszedł.
Ta krótka komedyjka obudziła wielką ciekawość w Anusi; ale Małgosia była nadto zmęczona, żeby gawędzić i położyła się z takiem wrażeniem, jakgdyby wróciła z maskarady, gdzie było mniej wesoło jak sobie obiecywała. Nazajutrz cały dzień była słaba, a w sobotę pojechała do domu, zupełnie znużona dwutygodniową zabawą i przesycona przepychem.
— Jak to przyjemnie żyć w spokoju i nie krygować się ciągle! W domu tak miło, chociaż nie wystawnie, — rzekła w niedzielę wieczorem, i z zadowoleniem rozglądała się wokoło, siedząc między matką i Ludką.
— Cieszy mię, że to mówisz, moja droga, bom się bała, że ci się tu wyda smutno i ubogo po tamtym pięknym apartamencie, — odparła matka, która owego dnia rzuciła na nią niejedno niespokojne spojrzenie, bo macierzyńskie oczy szybko spostrzegają zmiany w fizjonomjach swych dzieci.
Małgosia wesoło opowiedziała swe przygody, ciągle powtarzając, że się wybornie zabawiła, lecz widocznie jeszcze jej coś ciężyło, i gdy młodsze dziewczęta położyły się spać, siedziała przy kominku zadumana, wpatrzona wdal, małomówna i zmęczona. Gdy zegar wybił dziewiątą i Ludwisia wybierała się spać, nagle podniosła się z miejsca, usiadła na stołeczku Elizy, oparła łokcie na kolanach matki i rzekła odważnie:
— Mamo, chciałabym ci się wyspowiadać.
— Domyślałam się tego. O cóż to idzie, moja droga.
— Czy mam odejść? — zapytała Ludka dyskretnie.
— Bynajmniej, alboż ja ci się nie zwierzam ze wszystkiem? wstydziłam się mówić przy dzieciach, ale co się ciebie tyczy, to chcę żebyś wiedziała, jak okropnie dokazywałam u państwa Moffat.
— Jesteśmy na to przygotowane, — rzekła pani March z uśmiechem, lecz wydawała się trochę niespokojna.
— Wiecie już, że mię tam panny wystroiły, ale nie mówiłam, żem była upudrowana, ściśnięta, ufryzowana i podobna do malowanki. Zmiarkowałam, że się to Arturowi niestosownem wydało, chociaż nic nie powiedział, — a jeden pan nazwał mię „lalką“. Wiem, że to było szaleństwem, ale mię tak odurzyły różnemi bredniami, żem pozwoliła zrobić z siebie warjatkę.
— Czy nic więcej? — spytała Ludka, gdy pani March patrzyła w milczeniu na spuszczoną twarzyczkę ładnej córki, i nie mogła zdobyć się na to w głębi serca, by ją potępiać za te drobne winy.
— Owszem, piłam szampana, dokazywałam, mizdrzyłam się, jednem słowem byłam ohydna, — rzekła ze skruchą.
— Zdaje mi się, że się coś więcej jeszcze znajdzie, — rzekła pani March głaszcząc miłą dziewczynkę, która się nagle zarumieniła, i rzekła zcicha:
— Prawda, jeszcze coś... wprawdzie jest to niedorzeczne, ale wolę powiedzieć, bo nie chcę, żeby ludzie mówili i myśleli w ten sposób o nas i o Arturze.
Gdy opowiedziała gadaninę, posłyszaną u państwa Moffat, Ludka spostrzegła, że matka mocno zaciska usta jakgdyby z niezadowolenia, iż rozbudzono takie idee w niewinnym umyśle Małgosi.
— Nie jestże to największe bezeceństwo w świecie! — wykrzyknęła Ludwisia z oburzeniem. — Trzeba ci się było pokazać niespodzianie i wyjaśnić rzecz natychmiast.
— Nie mogłam, toby mię zawiele kosztowało. Z początku mimowoli słyszałam co mówią, a potem z gniewu i wstydu zapomniałam, że mi wypada odejść.
— Poczekaj, niechno ja zobaczę Anusię Moffat, to ci pokażę jak się załatwia podobne sprawy. A więc mamy „plany“, i sprzyjamy Arturowi dlatego, że bogaty, i że kiedyś się może z nami ożenić. To się uśmieje, gdy mu opowiem co te niedorzeczne istoty prawią o nas, biednych dzieciach.
— Nigdy ci nie wybaczę, jeżeli powtórzysz to Arturowi! Prawda mamo, że nie powinna powiedzieć? — zapytała strwożona Małgosia.
— Nie powtarzajcie nikomu tych bredni, i zapomnijcie o nich jak najprędzej, — rzekła pani March z powagą. Byłam bardzo nierozsądna, puszczając cię między tak mało znanych mi ludzi; może są uczciwi, ale zbyt światowi, źle wychowani, i mają niskie wyobrażenie o młodzieży. Niewypowiedzianie mię to martwi, że ci te odwiedziny mogły wyrządzić taką krzywdę, Małgosiu.
— Nie martw się mamo, bo się nie dam tem skrzywdzić; zapomnę o złem, a zapamiętam samo dobre. Doskonale się zabawiłam, i wdzięczna jestem, żeś mi pozwoliła jechać. Nie uczyni mię ta wycieczka sentymentalną i niezadowoloną; wiem, że jeszcze niedorzeczne dziecko ze mnie, będę się ciebie trzymać póki się nie nauczę nad sobą czuwać. Muszę jednak przyznać, że jest miło być chwaloną, podziwianą, i że mi to wielką przyjemność sprawiało, — rzekła Małgosia zawstydzona tem wyznaniem.
— To jest naturalne i nienaganne, jeżeli się upodobanie nie staje namiętnością i nie prowadzi do niedorzecznych lub niewłaściwych dla panienki postępków. Naucz się odróżniać i oceniać pochwałę, o którą warto się starać; wzbudzaj uwielbienie w zacnych ludziach, nietylko urodą ale i skromnością.
Małgosia przez chwilę siedziała zamyślona, a Ludka stała z rękami wtył założonemi, z twarzą zaciekawioną i nieco zmieszaną, była to bowiem nowość dla niej, że Małgosia rumieni się, mówi o zalotności, o wielbicielach, i tym podobnych rzeczach. Zdawało jej się, że siostra dziwnie prędko wyszła na dorosłą pannę przez te dwa tygodnie, i odsunęła się w jakiś świat, gdzie nie może za nią podążyć.
— Mamo, czy ty masz „plany“, jak mówiła pani Moffat? — spytała nieśmiało Małgosia.
— Mam, moje dziecko, mam ich bardzo wiele. Wszystkie matki układają plany, ale zdaje mi się, że mi ta pani inne przypisuje. Powiem ci niektóre, bo przyszedł czas, kiedy jednem słowem można naprowadzić na dobrą drogę tę romantyczną główkę i serce. Jesteś młoda, Małgosiu, ale masz już te lata, że możesz mię zrozumieć, a matka najlepiej umie mówić o takich rzeczach do podobnych dziewcząt; Ludko, twoja kolej przyjdzie może z czasem, więc posłuchajcie obie moich „planów“ i pomóżcie je uskutecznić, jeżeli są dobre.
Ludka przysunęła się i usiadła na poręczy od fotela z taką miną, jakgdyby się zabierały do bardzo ważnej sprawy. Pani March, trzymając córki za ręce i patrząc na nie zamyślonem okiem, mówiła po swojemu poważnie, lecz wesoło:
— Pragnę, żeby moje córki były piękne, wykształcone i dobre; żeby je podziwiano, kochano i szanowano; żeby dobrze i rozumnie wyszły za mąż i wiodły pożyteczne, przyjemne życie, mając tak mało trosk i zmartwień jak tylko Bóg pozwoli. Najmilsza i najlepsza rzecz jaka się może trafić kobiecie, to jest być kochaną i wybraną przez zacnego człowieka. Mam nadzieję, że moje dziewczęta zdobędą sobie ten skarb. Małgosiu, naturalną jest rzeczą myśleć o tem; słuszną spodziewać się i wyczekiwać; a mądrą przysposabiać się tak, abyś gdy pomyślne czasy nadejdą, była uzdolniona do obowiązków i godna szczęścia. Moje drogie córeczki, jestem za was ambitna, ale mi nie idzie o to, byście błyszczały w świecie i poślubiły bogatych ludzi tylko dlatego, że są bogaci, — lub że mają wykwintne domy, które nieogrzane miłością, nie mogą stanowić prawdziwych ognisk domowych. Pieniądze są potrzebną i szacowną rzeczą, ale nie chciałabym, żebyście myślały, że są pierwszym i jedynym celem naszych dążeń. Wolałabym was widzieć żonami ubogich ludzi, byleście były szczęśliwe, kochane, zadowolone, niż królewnami na tronach bez szacunku dla siebie, i bez spokoju.
— Bella powiada, że ubogie dziewczęta nie mają żadnych widoków, jeżeli ich same nie stworzą, — rzekła z westchnieniem Małgosia.
— To zostaniemy staremi pannami, — odezwała się Ludka z dumą.
— Masz słuszność, Ludwisiu, lepiej być szczęśliwą w staropanieństwie, niż nieszczęśliwą żoną, lub panienką polującą na męża, — powiedziała pani March stanowczym tonem. — Nie troszcz się Małgosiu; ubóstwo rzadko zraża prawdziwie zakochanego. Z pomiędzy najlepszych i najbardziej szanowanych kobiet, jakie znałam, wiele ich było ubogiemi dziewczętami, lecz tak zasługiwały na miłość, że im nie dano wytrwać w staropanieństwie. Czasowi zostawcie te rzeczy; uprzyjemniajcie rodzicielski dom, żebyście umiały własny prowadzić, jeżeli go wam kto ofiaruje, lub żebyście były z naszego domu zadowolone, jeżeli was inny nie czeka. Pamiętajcie jedną rzecz, dziewczęta: oto że matka jest zawsze gotowa zostać waszą powiernicą, a ojciec przyjacielem; i że oboje ufamy i spodziewamy się, że czy nasze córki pójdą za mąż, czy zostaną pannami, będą chlubą i pociechą rodziców.
— Będziemy pamiętać, mamo, będziemy! — zawołały z całego serca, gdy im życzyła dobrej nocy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.