Męczennicy w imię nauki/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Tissandier
Tytuł Męczennicy w imię nauki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les martyrs de la science
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Franciszek Garnier. — Czarna tłuszcza rzuciła się na nieprzyjaciela pokonanego...
ROZDZIAŁ II.
Podbój kuli ziemskiej.

Krzysztof Kolumb na schyłku życia swego pisał do króla Kastylii: »Od młodości żegluję, przepływam do dziś dnia morza; jest to sztuka, którą powinni śledzić ci, co pragną poznać tajniki tego świata«.
Słynny genueńczyk mówił prawdę. Tajniki tego świata, wielkie prawdy nauki ujawniają się wskutek poznawania przyrody i jej studyowania. Stąd też z pośród ludzi, najgodniejszych naszej pamięci, winniśmy w pierwszym rzędzie pomieścić tych, którzy poświęcili swe życie dla pokojowego podboju ziemi.
Któż w tej mierze zasługuje więcej na nasz wybór od tego niespospolitego człowieka, który kosztem uporczywej walki z fatalizmem przeznaczenia i z ludzkimi przesądami, odkrył światu całą półkulę naszej planety?
Krzysztof Kolumb urodził się w Genui w końcu 1436 r.; był on synem gręplownika wełny i miał dwóch braci, Bartłomieja i Jakóba. Po zaszczytnem ukończeniu nauk w Genui wstąpił do marynarki w czternastym roku życia. Brał udział w wyprawie do Tunisu i odbył podróż do Islandyi w 1477 r. Od wielu już lat zamieszkał w Lizbonie i tu zaślubił Felipę Monis de Palestrello, córkę biednego marynarza. Żaden punkt na kuli ziemskiej nie był ponętny dla jego umysłu, gdyż od lat stu Portugalia zdumiewała świat odkryciami geograficznemi swych żeglarzy. Wielkie plany dojrzewały już wówczas w jego mózgu; studyował pilnie drogi, otwierające się marynarzom, i wkrótce potem wystąpił z przedsięwzięciem, które miało unieśmiertelnić jego imię.
Głównym celem Kolumba nie było odkrycie nowego świata, lecz wynalezienie przez Atlantyk drogi do Indyi, czyli, jak sam się wyrażał: »Poszukiwanie Wschodu przez Zachód«.
Projekt ten nie koniecznie był nowy, zaprzątał już bowiem myśl niejednego żeglarza; uczony Toscanelli i wielu innych nad nim się zastanawiało, lecz Kolumb poświęcił się mu całkiem i w nim upatrywał nieodwołalny cel swego życia.
Krzysztof Kolumb był ubogi, a przedsięwzięcie jego kolosalne. Zwracał się nadaremnie najpierw do swego kraju ojczystego, następnie do miasta Genui o dostarczenie mu środków do dopięcia zamierzonego celu; wreszcie posłał swój projekt królowi portugalskiemu, Janowi II, który polecił go zbadać radzie złożonej z dwóch słynnych kosmografów. Ci orzekli, że myśl żeglarza jest himeryczna i szalona. Wszelako król nie chciał wcale przyjąć tego wyroku, ulegając chwilowo wpływowi człowieka postępowego i wielkiej inteligencyi, Piotra de Noronha, który pojął, »że potrzeba dla powiększenia bogactw Portugalii przebyć niezmierzone morza i poszukiwać drogi nieznanej, któraby pozwoliła zagarnąć wiele przeróżnych ludów«.
Wszelako Jan II, człowiek słaby, niepewny, wahający się, wkrótce przeszedł na stronę nieprzyjaciół Kolumba, a co więcej, nie tylko odrzucił ofiary wielkiego geografa, lecz nie lękał się użyć przeciw niemu najbezecniejszej zdrady. Władca ten nadużywając dobrej wiary, zawiązał układy z Kolumbem, żądał od niego map i planów, zlecił mu, aby rozwinął swe teorye przed Radą państwa, a gdy już stał się panem wszech jego tajemnic, wysłał karawellę na Atlantyk, która miała postępować drogą, wskazaną przez Kolumba i wydrzeć mu owoc jego geniuszu.
Karawella ta żeglowała ku zachodowi od czterech zaledwie dni, gdy sternicy, zaskoczeni przez burzę, wystraszeni, powrócili do portu.
Krzysztof Kolumb postanowił opuścić kraj, w którym pozostawiał tylko pełne goryczy wspomnienia. Wyruszył powtórnie do Genui, wznowił swe propozycye, lecz i tym razem nie miał powodzenia. Wszelako nic nie było w stanie go zniechęcić; po tylu przecierpianych zawodach, postanowił kołatać jeszcze do wszystkich drzwi, z ręką opuszczoną, lecz z podniesionem czołem — jak człowiek pragnący wyżebrać dla ludzkości odkrycie nowego świata.
Wkrótce przywiedziony został do ostatecznej nędzy; łachmany przyodziewały ciało szlachetnego żebraka; nadomiar nieszczęścia utracił żonę i musiał wychowywać jedenastoletniego swego syna.
Pewnego dnia, tułając się w okolicach miasta Palos de Mogues, w Andaluzyi, zaszedł przypadkiem przed bramę klasztoru franciszkańskiego. Tu kołacze, prosząc o kawałek chleba i trochę wody. Przeor Juan Perez de Marchena, przyjmuje cudzoziemca, wypytuje go, znajduje w jego zachowaniu się osobliwą godność i przejęty zostaje podziwem, gdy Kolumb opowiada mu swe dzieje, przedstawia plany i zwierza się ze swych nadziei. Gościnność przeora zmienia się wkrótce w przyjaźń szczerą; Kolumb dzięki temu potężnemu protektorowi ma otwarty wstęp do dworu hiszpańskiego, może widzieć króla Ferdynanda i królowę Izabellę.
Krzysztof Kolumb wyrusza do Korduby, gdzie przebywa król Hiszpanii, zajęty pilnie wyprawą przeciw Maurom; po nadaremnych kilkumiesięcznych prośbach otrzymuje wreszcie posłuchanie u Ferdynanda i Izabelli, przedstawia się skromnie, lecz z godnością, przejęty tą głęboką wiarą, że jest »narzędziem, wybranem przez niebo dla spełnienia wielkich celów«[1].
Ferdynand upatruje w rozległym projekcie Kolumba środek współzawodniczenia z morską potęgą Portugalii, lecz przed powzięciem postanowienia, król chce poradzić się sędziów kompetentnych.
Monarcha hiszpański poleca zbadać możliwość przedsięwzięcia radzie, mającej się zebrać w Salamance. Rada ta składa się z najsławniejszych uczonych i wielkich dygnitarzy państwa, uprzedzonych przeciw temu, który ośmielił się ich uczyć; słucha też słów awanturnika pogardliwie.
Krzysztof Kolumb ma im odpowiadać nie na argumenty naukowe, lecz na cytaty lub zarzuty z góry ułożone, tego na przykład rodzaju, że teorya antypodów sprzeciwia się wierze. Powiedziano mu, że gdyby istniały ziemie zaludnione poza oceanem, to trzebaby było przyjąć, że nie wszyscy ludzie pochodzą od Adama, gdyż oni nie mogli przejść mórz; powiedziano mu, że według niezbitych świadectw, ziemia jest płaska, na podobieństwo tarczy niewymiernej; powiedziano mu jeszcze, że gdyby ziemia była okrągła, niepodobna w tym razie przypuścić, aby była zamieszkała pod zwrotnikami, z powodu zbyt wysokiej tych stref temperatury. W ten sposób Krzysztof Kolumb, przyprowadzony do nędzy, był nadto uznany za szaleńca i heretyka.
Nie zniechęcając się tem, przyszły zdobywca nowego świata pisał do króla angielskiego; następnie w maju 1489 r. udał się do Ferdynanda i Izabelli, którzy po wyprawie przeciw Maladze powrócili do Korduby. W czasie tym projekt jego miał być na nowo rozpatrywany, lecz upływały lata, a wyrok pozostawiono w zawieszeniu. Wreszcie, w zimie 1491 roku, raport rady, odbywającej posiedzenia w Salamance, wyznaczonej przez króla, orzekł stanowczo: »że projekt Krzysztofa Kolumba był zwodniczy i niemożliwy, i że nie przystoi wielkim książętom mieszać się w przedsięwzięcia, oparte na tak słabych motywach, jak te, które zostały przedstawione«.
Nie będziemy opisywali tu nowych zawodów niestrudzonego orędownika, nie powiemy nic o jego chwilowem postanowieniu zwrócenia się do Karola VIII, króla Francyi, a natomiast przystąpimy do tej chwili, w której jego wytrwałość i stałość znalazły nagrodę. W lutym 1492 roku Krzysztof Kolumb za wstawieniem się Ludwika de Saint-Angel’a, poborcy dochodów duchownych w Aragonie, jednego z najgorętszych stronników jego teoryi, uzyskał nowe posłuchanie u królowej Izabelli. Towarzyszący mu przyjaciele bronili jego sprawy z takim zapałem i przekonaniem, że królowa przychyliła się do projektu i przyrzekła zająć się sama jego wykonaniem.
Kolumb po dwudziestoletnich usiłowaniach mógł wreszcie wyruszyć na morza z tytułem admirała i z obietnicą, że będzie zamianowany vice-królem i wielkorządcą wszystkich ziem i lądów, jakie mógłby odkryć. Wysłano rozkaz do władz portu Palos, polecający uzbroić trzy karawelle, zaopatrzyć je w marynarzy energicznych, którzy powinni być posłuszni we wszech rzeczach swemu dowódcy.
Statki te, jak je znamy z rycin ówczesnych, miały znacznie wyniesione w górę przody i tyły okrętowe, a pokładem opatrzony był wyłącznie tylko statek admiralski. Trudno przychodzi nam pojąć, jak mógł dokonać Kolumb olbrzymiego przedsięwzięcia, rozporządzając tak słabymi środkami, wyruszając na wątłych okrętach w podróż daleką po nieznanych oceanach. Uczuwamy współczucie i uwielbienie dla tego człowieka, który w pięćdziesiątym szóstym roku życia, to jest w wieku, w jakim wielu ludzi kończy swój zawód, rozpoczynał go i przez odkrycie na drugiej półkuli antypodów, otworzył nową erę w historyi ludzkości.
Kolumb opuścił port Palos 3-go sierpnia 1492 roku; po długiej walce z nieuctwem ludzkiem musiał ścierać się teraz z przesądami marynarzy, z trwogą, jaką ich przejmował niezmierzony Atlantyk i rozpostarte na nim pływające ławice gronorostów, a jednocześnie zwyciężać burze i niezliczone zawady na tej nieznanej drodze. Dwunastego października 1492 r., po siedmdziesięciodniowej żegludze, dostrzegł pierwszy raz ląd, który w mniemaniu jego był pobrzeżem Indyi. Ziemia, na którą Kolumb wstąpił, była wyspą: nadał jej nazwę San-Salvador[2]. Krajowcy, całkiem nadzy, przyjęli admirała i jego osadę z uniesieniami radości. Kolumb w bogatym stroju udał się na ląd i w imieniu króla i królowej Hiszpanii ziemię tę objął w posiadanie; wykrył też jeszcze trzy inne wyspy. Na Kubie wylądował 28-go października, a w następnym miesiącu w Hispanioli (dziś Haiti); tu zbudował warownię Natividad i, pozostawiwszy w niej komendanta z kilku ludźmi, wrócił do Hiszpanii.
Słynna ta na zawsze podróż, przedstawia nam jedno z najwspanialszych wysileń ludzkości w podboju ziemi, dokonanym wolą jednego człowieka; trwała ona przeszło siedm miesięcy.
Wrażenie wywarte w świecie przez to wielkie odkrycie, było olbrzymie. Nie spodziewano się całkiem powrotu karawelli, widziano przejętych trwogą odpływających marynarzy, którzy ośmielili się wziąć udział w tej zuchwałej wyprawie. Ocean, określany przez Arabów nazwą morza ciemności, przedstawiał się ówczesnym umysłom, jako otchłań, nie mająca granic. Jak tylko rozbiegła się wieść o powrocie Kolumba, o rzeczywistem odkryciu przezeń nieznanych lądów, powstał zapał nieopisany. Gdy Kolumb dopływał do Barcelony, gdzie go oczekiwał król z królową, ujrzał śpieszący na jego przyjęcie liczny orszak panów, którzy towarzyszyli mu do samego miasta. Tu sześciu Indyan, przywiezionych przez Kolumba, otwierało pochód; ci upstrzeni byli przeróżnemi barwami i przystrojeni złotemi ozdobami ich kraju rodzinnego. Poza nimi niesiono przeróżne rodzaje papug żywych, ptaki i zwierzęta wypchane, z gatunków dotąd nieznanych; rzadkie rośliny, którym przypisywano własności osobliwe. Okazywano ludowi korony złote, dające wyobrażenie o bogactwach nowych krain. Kolumb brał udział w tym pochodzie; jechał na pięknym koniu, otoczony świetnym orszakiem młodych Hiszpanów. Tłumy tłoczyły się w ulicach; okna i balkony zapełniały damy, na dachach domów lokowali się ciekawi. Wprowadzono admirała do obszernej sali, gdzie nań oczekiwał król z królową w otoczeniu wielkich grandów hiszpańskich. Gdy Kolumb wszedł, Ferdynand i Izabella powstali — admirał ukląkł dla ucałowania ich rąk, poczem zaczął opowiadać swą podróż. Słowa jego wywołały wzruszenie, które szacunek i uwielbienie zaledwie mogły w karbach utrzymać. Gdy Kolumb skończył opowiadanie, król, królowa i całe zgromadzenie padło na kolana — i wszystkie głosy połączyły się w dziękczynnym hymnie: Te Deum.
Najroztropniejsi nie mogli się oprzeć dziwnym złudzeniom, każdy mówił o odkryciu ziemi złota, krainy bogactw i wspaniałości — rzeczywistego raju kuli ziemskiej. Kolumb mniemał wraz z tłumem, że skarby tej ziemi były niewyczerpane.
Wielki geograf dosięgnął szczytu powodzenia; lecz szczęście, którem się poił przez te kilka dni, było, niestety, jedynem w całem jego życiu.
Dwudziestego piątego września 1493 roku Krzysztof Kolumb wyruszył powtórnie do odkrytej przez się ziemi; tym razem dowodził, z władzą nieograniczoną, czternastu karawellami i trzema wielkimi okrętami. Wielu szlachetnych panów towarzyszyło mu w tej wyprawie, liczącej co najmniej 1.200 ludzi. Rezultatem jej było odkrycie Gwadelupy, Jamajki, zwiedzenie wyspy Św. Dominika i Kuby.
Kolumb powrócił do Hiszpanii w 1496 roku; przywiózł z sobą 225 podróżnych, w tem 30 Indyan. Powrót jego był całkiem niepodobny do pierwszego. Towarzyszący mu Hiszpanie zniechęceni, znękani, pałali ku niemu nienawiścią. Ożywieni w chwili odjazdu z ojczyzny szalonemi nadziejami, wrócili schorzali i ubodzy, nie przestawali też gorzko narzekać na admirała, który im obiecywał niewyczerpane bogactwa.
Gdzież podział się ten raj zaczarowany, te ziemie obdarzające szczęściem i skarbami? Zamiast pomyślności, napotkali tylko ciężkie próby; opisywali też z goryczą walki, staczane z wyspiarzami, przebyte trudy i niedostatek. Kolumb usiłował napróżno ożywić zapał, rzucał popiół na ognisko zbyt rozżarzone — po uwielbieniach nastąpiła wzgarda. Para królewska przyjęła jednak admirała z pewnem zajęciem, choć chłodno; gdy proponował trzecią wyprawę, dostrzegł, że głucha zawiść, nizka zazdrość zaczynały działać przeciw niemu, podobne do bóstw złowrogich z czasów bohaterskich.
Trzydziestego maja 1498 roku wyruszył raz jeszcze w drogę z sześciu okrętami, ten człowiek z niezłomną wolą, z niezachwianą niczem duszą, potężniejący w nieszczęściu. W tej wycieczce odkrył wyspę Św. Trójcy, dotarł do lądu amerykańskiego, poznał zatokę Paria, wyspy Conception i Wniebowstąpienia. Musiał jednak uśmierzać powstania i bunty tych, których pozostawił na wyśpie Św. Dominika. Wśród kłopotów wszelakiego rodzaju i wzrastającej nienawiści jego współziomków wysłał pięć statków do Hiszpanii z listami, w których przedstawiał królowi swe zażalenia i krzywdy.
Wskutek intryg dworskich Ferdynand wysłał na wyspę Św. Dominika nie urzędnika i sędziego, jak tego żądał Kolumb, lecz kata, Franciszka Bobadilla, zaopatrzonego w dyplom królewski, mianujący go wielkorządcą nowych ziem i nadający mu władzę absolutną. Przybywszy do wyspy Św. Dominika, Bobadilla, postępując, jak władca, zajął zaraz na pomieszkanie dla siebie dom własny admirała i okazał kopię listów, nadających mu władzę nieograniczoną. Potem, nie zadając mu żadnych pytań, nie słuchając żadnych objaśnień, nie oskarżając go o nic, polecił uwięzić w twierdzy wraz z dwoma jego braćmi, którzy tu pozostawali. Bobadilla powierzył oficerowi, nazwiskiem Alonzo de Villejo, misyę odwiezienia admirała do Hiszpanii. Krzysztof Kolumb przyjął to wszystko z rezygnacyą, nie wymówiwszy jednego słowa skargi. Dwaj jego bracia wraz z nim zakuci w kajdany, jak zbrodniarze, sprowadzeni zostali na okręt, i bezzwłocznie wypłynęli na morze. Villejo, tknięty losem Kolumba, chciał mu zdjąć żelaza, admirał sprzeciwił się temu: »Zachowam je, rzekł, jako pamiątkę nagrody, pozyskanej za moje usługi.«
»Kajdany te, dodaje Ferdynand Kolumb, widzę zawsze zawieszone w gabinecie mojego ojca: polecił on, aby, gdy umrze, były wraz z nim w trumnie złożone.«
Gdy wielki żeglarz powrócił do Hiszpanii, król i królowa, wstydząc się bezwątpienia postępowania Bobadilli, rozkazali, aby więźniowie natychmiast uwolnieni zostali.
Kolumb był zniechęcony. »Świat stoczył ze mną tysiąc walk, pisze on, opierałem się wszystkim aż do dnia, w którym nie mogłem się bronić ani mieczem, ani roztropnością. Z jakiemże barbarzyństwem gnębiono mnie!«[3]. Czerpiąc wszakże siłę w duchu religijnym, cechującym jego epokę, nieporównany żeglarz chciał jeszcze czwartą z kolei odbyć podróż, która tym razem, jak sądził, powinna ostatecznie zbogacić Hiszpanię.
Kolumb wyruszył z Kadyksu 9-go marca 1502 roku w towarzystwie brata Bartłomieja. W sześćdziesiątym szóstym roku życia odkrył wyspę Guanagę, opłynął pobrzeża Honduras i Moskito, dotarł do Porto-Bello w międzymorzu Panama, wylądował w Veraguas, w którego okolicach napotkał bogate kopalnie złota; usiłował założyć kolonię na brzegach Belenu, lecz większą część ludzi, pozostawionych przez niego w tym kraju, pochwycili i wymordowali dzicy. Kolumb pośpieszył wyswobodzić pozostałych przy życiu, lecz burza liche jego statki prawie ze szczętem zniszczyła.

Tak ciężkie próby podkopywały jego zdrowie, zrujnowane zresztą przez wiek i cierpienia. Zdołał jednak wyzwolić swych towarzyszy i popłynął ku Hispanioli dla naprawy statków; wszelako straszliwsze jeszcze klęski od tych, które dotąd przetrwał, stawiły czoło jego energii. W drodze natarł na Kolumba tak gwałtowny orkan, że, według własnych słów
KRZYSZTOF KOLUMB.
Dwaj jego bracia wraz z nim okuci w kajdany, jak zbrodniarze...
jego, mniemano, iż zbliżył się koniec świata. Wśród burzy prądy przeciwne uniosły jego okręt na pełne morze, a następnie osadziły na mieliźnie. Osada zbuntowała się przeciw niemu; nadomiar nieszczęścia, admirał dotknięty został paraliżem. Gdyby nie energia jego brata, byłby prawdopodobnie zamordowany przez majtków. Bądź co bądź, wielki ten żeglarz powrócił na wyspę Św. Dominika, i 7-go listopada 1502 roku odpłynął do Hiszpanii. Liczył wówczas lat sześćdziesiąt dziewięć.

Wróciwszy dowiedział się, że królowa Izabella, »jego dobra gwiazda«, już nie żyła; odwoływania się do króla o wymierzenie sprawiedliwości pozostały bez skutku.
Straszliwa choroba, nurtując jego organizm, zadawała mu istne tortury. Dwudziestego maja 1506 roku skonał, wołając, jak Jezus na krzyżu: »Panie! w ręce Twoje oddaję ducha mego.«
Tak skończył ów męczennik w imię nauki. Chociaż współcześni usiłowali obniżyć wartość jego zasług, potomność jednomyślnym okrzykiem zgłuszyła ich szemrania nacechowane nienawiścią i zazdrością. Potomność składa winny hołd temu zdobywcy, który rozdarł zasłonę, ukrywającą pół świata od lat tysiąca, i woła przez usta Humboldta: »Kolumb oddał usługi rodowi ludzkiemu, niosąc mu w ofierze prawie nieskończoną ilość pojęć nowych, godnych uwagi; myśl ludzka zawdzięcza mu postęp. W zaraniu nowej ery, na granicy niepewnej czasów nowożytnych, wielka ta postać panuje ponad wiekiem, który jej dał życie, i który z kolei ożywiła.«
Krzysztof Kolumb jest żywym wyrazem XV wieku, epoki jedynej w historyi, epoki godnej podziwu, w której wszystkie siły dążą do określonego celu, w której Sebastyan Cabat, Vasco de Gama i niezliczeni inni żeglarze śpieszą wszyscy, jakby ożywieni jedną wspólną żądzą, zagarnąć kulę ziemską.
Wskutek raz nadanego popędu ruch ten się rozszerza, potężnieje, jakkolwiek okupiony bywa niedolą. Jakże wynagrodzono na przykład Ferdynanda Korteza[4] za nieoszacowane usługi, jakie oddał swej ojczyźnie? Tak samo, jak Krzysztofa Kolumba. Zdobywca Meksyku był prześladowany i potępiony niesprawiedliwym wyrokiem. W końcu swego świetnego zawodu przez lat sześć marniał na dworze hiszpańskim. Wolter powiada, że, nie mogąc uzyskać posłuchania u Karola V, roztrącił tłum, otaczający karocę cesarską, i zbliżył się do niej. Karol zapytał, co to za człowiek, Kortez odpowiedział: »Jestem ten człowiek, który ci dał więcej królestw, niż twoi przodkowie miast posiadali.«
Po odkryciu Ameryki Ferdynand Magellan, Portugalczyk, pierwszy powziął myśl, opłynąć dokoła ziemię. Wielki ten człowiek liczył zaledwie lat dwadzieścia, gdy Krzysztof Kolumb wylądował na ziemi amerykańskiej. Jak słusznie powiedziano, Magellan pamiętną swą podróżą naokoło kuli ziemskiej »wprowadził w świat zewnętrzny, widzialny, tęż samę prawdę, której Kolumb poszukiwał w innych szlakach — w sferze pojęć«.
Magellan, pochodzący z dobrej szlachty portugalskiej, w dwudziestym roku życia odbył pierwszą wyprawę do Indyi, żeglując ku Afryce. Niesprawiedliwe oskarżenia spotkały go za powrotem do Portugalii, król Don Manuel przyjął go ozięble. Magellan postanowił opuścić ojczyznę i ofiarować swe usługi Kastylii dla urzeczywistnienia wielkich planów, o jakich marzył. Wkrótce pozyskał w Karolu V protektora, lecz urzędnicy administracyi kolonialnej wystąpili nieprzyjaźnie przeciw niemu. Dwudziestego drugiego października 1518 r., w chwili gdy Magellan z pośpiechem uzbrajał flotę, podburzono lud przeciw niemu pod pozorem, że okręty w miejsce broni kastylskiej zaopatrzył w portugalską. Usiłowano zniszczyć ją — wpośród tumultu miecze błysnęły.
Karol V zgromił urzędników administracyi kolonialnej i wydał potrzebne rozkazy, aby wyprawa mogła wyruszyć w drogę. Magellan przyśpieszał odjazd, jakkolwiek jego przedsięwzięcie przedstawiało sie pod złą wróżbą; ustępując bowiem woli króla, zmuszony był przyjąć towarzystwo człowieka, posiadającego władzę, dorównywującą prawie jego atrybucyom. Człowiekiem tym był Juan de Carthagena, z tytułem jeneralnego inspektora, który miał dowodzić trzecim okrętem floty. Była to kreatura wszechwładnego prałata; Magellana nienawidził. Wielki żeglarz musiał nadto znosić obecność na swym statku śmiertelnego swego nieprzyjaciela i współziomka, Estevama Gomeza.
Przed przybyciem nowego admirała do Hiszpanii Gomez ten starał się o pozyskanie dowództwa nieograniczonego w wyprawie prawie również ważnej. Magellana, jak widzimy, w podróży jego naokoło ziemi, nie otaczali bynajmniej poświęceni przyjaciele i współpracownicy gorliwi, lecz współzawodnicy, w których piersi wrzała nienawiść głucha, nieprzejednana.
Jak tylko flota rozwinęła żagle w San-Lucaz de Barrameda, 20-go września 1520 r., Juan de Carthagena już zaczął uwłaczać powadze dowódcy, w rozmowie przybierał ton poufały, postępował z nim jak z równym sobie. Magellan energicznie bronił swych praw, wynikających z tytułu dowódcy jeneralnego, Carthagena nie zwracając na to żadnej uwagi, stawał się coraz zuchwalszy. Pewnego dnia, spierając się z admirałem w obecności kilku majtków, podniósł głos, mówiąc do niego tonem groźnym; Magellan pojął, że potrzeba było działać; rzucił się na Juana de Carthagena, schwycił go za pierś z niepohamowaną gwałtownością i okrzykiem: »Kapitanie, jesteś moim więźniem!« Ten energiczny postępek wywarł wrażenie zbawienne; napróżno Carthagena wzywał o pomoc oficerów, Magellan rozkazał zakuć go w kajdany, jak prostego majtka.
Wypadek ten miał miejsce u pobrzeży Gwinei, Magellan przepłynął Atlantyk, skierował się ku Brazylii i 20-go grudnia 1520 r. dotarł do zatoki Rio de Janeiro; żeglował w blizkości brzegów Ameryki w nadziei znalezienia przejścia, którego istnienie przewidywał w południowej stronie; przejścia, które w istocie otrzymało później jego nazwisko[5]. Zima zbliżała się — Magellan pragnął zatrzymać się w porcie Św. Juliana, lecz niezadowolenie osady ujawniło się wkrótce wybitnie. Wpośród tych okolic pustych, smutnych, zimnych, zniechęcenie opanowało umysł majtków. Podburzeni przez swych dowódców, domagali się powrotu do Hiszpanii. Magellan pozostał niezachwiany i ani prośby, ani groźby nie wywarły żadnego wpływu na jego wolę. Burzycielom oznajmił, że woli raczej umrzeć, niż wracać do Sewilli ze wstydem na czole; jego energia i moc duszy uciszyły najuporczywszych.
Szemrania ustały, lecz spiski, knowane w cieniu, wybuchły wkrótce, podżegane przez dwóch oficerów: Luiza de Mendoza i Gasparda de Quesada. Odegrał się wówczas dramat opłakany i krwawy. Magellan opuszczony, pozostawiony własnym siłom, pojął, że nie było innego środka do wyboru, jak zadać cios, lub go odebrać. Wysłał on do Luiza de Mendoza człowieka pewnego i poświęconego sprawie — Gonzala Ginez de Espinosa. Ten wręczył zbuntowanemu oficerowi list, w którym dowódca jeneralny nakazywał mu stawić się przed sobą bezzwłocznie. Luiz de Mendoza oznajmił, że nie spełni rozkazu, z którego wyśmiewał się szyderczo. Espinosa rzucił się nań i utopił sztylet w jego piersi. Mendoza padł nieżywy.
Magellan postępował tak zręcznie, energicznie i śmiało, że przywiódł do posłuszeństwa osadę dwóch okrętów zbuntowanych Victoria i Trinidad. Głowa Gasparda de Quesada spadła. Ciała ofiar poniesiono na pobrzeże, gdzie oficer wobec zgromadzonej całej osady odczytał uroczyście wyrok, piętnujący hańbą pamięć zdrajców.
Jak tylko spełniony został ten akt sprawiedliwości surowej, lecz koniecznej, gdyż w istocie życiu dowódcy zagrażało niebezpieczeństwo, Magellan opuścił port San-Julian. Pokonał bunty ludzi, a teraz musiał znowu walczyć z żywiołami; flota jego wytrzymała straszliwą burzę, w której omal ze szczętem zniszczona nie została. Po przebyciu tysiącznych niebezpieczeństw, Magellan dotarł do Ziemi Ognistej i wykrył wkońcu przejście, którego istnienie przewidywał na ostatecznym krańcu Ameryki Południowej. Wyprawa wypłynęła z cieśniny Magellana 27-go listopada 1520 r. i skierowała się w stronę północno-zachodnią, żeglując wśród rozległego morza, tak cichego naówczas i łaskawego, że nadano mu nazwę Oceanu Spokojnego. Magellan w ciągu długiej swej podróży w tych szlakach wykrył wyspy Maryańskie, a następnie wylądował dla naprawy okrętów na wyspie Zebu.
Król tej wyspy przyjął wyprawę z oznakami najwyższej uprzejmości. Magellan zakrzewił wiarę chrześcijańską w tych stronach, zbudował tu kościół, lecz popełnił wkrótce ważny błąd, poddając władzy króla Zebu innych sąsiednich tej wyspy władców.
Ci z oburzeniem odrzucili postanowienia cudzoziemca, a jeden z nich, król wyspy Mactan, zebrał armię sześć tysięcy wojowników liczącą, dla oparcia się Europejczykom.
Magellan zamierzył skarcić to, co poczytywał za nieposłuszeństwo, uwłaczające jego władzy. Wyruszył z garścią ludzi i dotarł do wsi, będącej rezydencyą króla Mactan’u. Była opuszczona — spalił ją. W tejże chwili nadbiegł oddział Indyan i zawiązała się walka, w której Hiszpanie obrzuceni zostali chmurą strzał i kamieni. Opierali się bohatersko, lecz dostrzegli ciągle wzrastające tłumy nieprzyjaciół, którym przybywały widoczne posiłki. Magellan, dowodzący tylko pięćdziesięciu ludźmi, pojął, że potrzeba szybko cofać się i powstrzymać zapęd zuchwałej odwagi. Nie stracił jednak zwykłej mu krwi zimnej, nakazał odwrót, cofając się ku brzegom. Zdołał dotrzeć do swych szalup, lecz rzucony silnie kamień ugodził go w nogę i obalił, a jeden ze ścigających Indyan przebił go włócznią. Było to 27-go kwietnia 1521 roku.
Magellan nie żył — lecz spełnił swą misyę. Wielkie zadanie podróży naokoło świata ziemskiego było faktem dokonanym[6].
Tradycya tych pierwszych zdobyczy morskich nadała w czasach późniejszych popęd nowym pionierom.
W obu Amerykach znajdują już oni szerokie pole działalności, przedstawiają się przed ich zdumionym wzrokiem rozległy ląd australski i wyspy oceanu. Tajemnicza Afryka, od tylu wieków podniecająca ciekawość badaczy, dziś otwiera swe bramy narodom ucywilizowanym, i tylko bieguny, osłonięte niedostępnym wałem lodowisk, opierają się jeszcze, lecz już słabo, temu olbrzymiemu ruchowi naukowemu.
Sfery biegunowe, te rozległe obszary lądu i morza, przedstawiają bogate pole poszukiwań dla badacza. Biegun zwłaszcza północny jest ponętny dla żeglarzy: tu, moglibyśmy powiedzieć, wysiłki były najenergiczniejsze, a chociaż pozyskane rezultaty są nie tyle zadawalające, jak na innych punktach ziemi, niemniejsze były przecież poświęcenia i ofiary.
Drogę, wiodącą do lodowisk biegunowych, wskazują groby bohaterów, którzy w tych szlakach złożyli dla nauki życie w ofierze.
Pierwsze miejsce w tej liście męczenników należy się Wilhelmowi Barents. Ten badacz ścisły i śmiały marynarz może być uważany za dowódcę pierwszej wyprawy biegunowej, wistocie godnej tej nazwy. Wyprawa ta wyruszyła 4-go czerwca 1594 roku. Barents dotarł do Nowej Ziemi, pod 73°, 25 szerokości północnej. Napróżno usiłował jednak utorować sobie przejście przez masy lodów biegunowych. W drugiej podróży, ten żeglarz holenderski dokonał jednego z najważniejszych odkryć na granicy nieznanych przed nim okolic biegunowych (1596 r.).
Barents z osadą okrętową żeglował naokoło krańca północno-zachodniego Nowej Ziemi i przetrwał straszliwe cierpienia podczas pierwszej zimy pod stopniem szerokości, do jakiego nie zbliżyli się dotąd nigdy Europejczycy. Członek wyprawy Gerrit de Veer był jej historyografem; dziś jeszcze nie można odczytywać bez wzruszenia opisów tych pierwszych przygód w okolicach biegunowych, skreślonych stylem prostym, często naiwnym.
Marynarze holenderscy uwięzieni zostali w zatoce, którą Barents nazwał Hawrem lodowym, i tu zmuszeni byli spędzić całą zimę wśród wielkich mrozów, nędzy, smutku i kłopotów, poczytując się jeszcze za szczęśliwych, że mogli uzbierać nieco drzewa. Pomimo zimna, niedostatku, zabrali się do roboty i zbudowali dom, do którego przenieśli wszystkie zapasy żywności. Gerrit de Veer nadmienia, że jego towarzysze nigdy nie tracili dobrego humoru; znosili los z rezygnacyą, zachowując karność i odwagę. Współziomkowie ich powinni być dumni z postępowania tych dzielnych marynarzy. W wystawionym domu urządzili komin, przez dach przeprowadzony, ustawili łóżka wzdłuż ścian i przenieśli tu zegar.
Przez całą zimę słyszeć się dawał tylko głuchy łoskot pękających lodów i posępny świst uraganów; niedostatek był wielki. Barents pokrzepiał odwagę swych współtowarzyszy, lecz wkrótce uległ ciężkiej chorobie. Z brzaskiem dnia 24-go stycznia utracił całkiem siły, a 14-go czerwca 1597 r., gdy rozwinięto żagle, przeniesiono z drewnianego domu na okręt dowódcę, gdyż tak był osłabiony, że nie mógł postąpić kroku. Barents umarł 19-go czerwca, znalazł grób wśród tej lodowatej natury, która była areną jego działalności.
Drewniany domek Barents’a pozostawał samotny na pobrzeżu zatoki lodowej w ciągu dwustu siedmdziesięciu ośmiu lat. Siódmego września 1871 roku, żeglarz norweski Elling Carlsen wykrył go szczęśliwie. Domek był jeszcze w stanie dobrym. Łóżka, zegar, halabardy, muszkiety, naczynia stołowe, znajdowały się w nim ustawione w tymże porządku, w jakim je Gerrit de Veer opisał. Pojąć łatwo, że nie bez wzruszenia dowódca norweski wchodził do tego opuszczonego pomieszkania, do którego prawie od trzech stuleci nie wstąpiła żadna ludzka istota. Relikwie domku drewnianego były ze czcią zebrane przez Jonge’a, uczonego Holendra, który, podając opis wszystkich przedmiotów wyprawy Barents’a (Haga, 1872 r.), zbogacił archeologię nowym cennym nabytkiem.
Na początku XVII wieku marynarz angielski, Henryk Hudson, na małym okręcie wypłynął na pełne morze, kierując się ku wschodnim brzegom Grenlandyi, a następnie zwiedził część Spitzbergu, czyli tak nazwanej przezeń Nowej Ziemi. Hudson odkrył w Ameryce północnej rzekę i zatokę, noszącą odtąd jego nazwisko. Śmierć jego była tragiczna i straszliwa. Wyruszywszy z nowo odkrytej przez się zatoki, pożeglował ku północnej Ameryce, lecz wskutek równie długiej jak niebezpiecznej podróży żywności zabrakło. Osada zbuntowała się i nieszczęśliwego dowódcę wraz z synem i kilku majtkami wrzuciła do szalupy, pozostawiając go wśród fal oceanu. Od tej chwili nie słyszano więcej o nieszczęsnym żeglarzu, tak nikczemnie zdradzonym, który, podobnie jak Barents, znalazł śmierć na polu swej sławy.
Z pośród dramatów, które odegrały się w okolicach bieguna północnego, najwięcej wzruszający jest skon kapitana Johna Franklina, którego imię nie zatrze się nigdy w historyi geografii. Trudno byłoby nam znaleźć w zawodzie marynarza słynniejszą kartę biograficzną. Franklin, wstąpiwszy do marynarki angielskiej w 1800 r., brał udział w bitwie morskiej stoczonej przez Nelsona pod Kopenhagą, następnie odbył podróż do Australii, w której omal nie zginął wskutek rozbicia się okrętu w 1803 roku.
W bitwie pod Trafalgarem, Franklin odznaczył się nieporównaną odwagą.
W 1804 roku był raniony podczas oblężenia Nowego-Orleanu, bronionego bohatersko przez Jacksona. Od 1818 r. John Franklin występuje w charakterze badacza stref biegunowych. W 1819 roku w towarzystwie Richardsona, Hooda, Backa i Hepburna, przebiega on pieszo, ponosząc niewypowiedziane cierpienia, pobrzeże północnej Ameryki, zwiedziwszy ten nieznany szlak na przestrzeni 900 kilometrów.
Wędrowcy mogli posuwać się tylko bardzo powolnie wpośród olbrzymich pustyń śnieżystych, tu i owdzie przerzniętych głębokimi parowami. Czuli się tak osłabieni, że niektórzy z nich utracili przytomność. Back musiał wysunąć się naprzód z trzema ludźmi dla wyszukania pomocy w twierdzy Przedsięwzięcie, niedaleko Jeziora Niewolniczego. W czasie tym Franklin, odzyskawszy nieco sił, usiłował z pozostałymi ludźmi odbywać dalszy pochód, lecz zaledwie pięć do sześciu mil francuskich mógł przebyć dziennie. Dwóch Kanadyjczyków zginęło w śniegu; podzielono się podeszwami ich trzewików. Richardson, majtek angielski, i jeden Irokejczyk, należący do wyprawy, zmuszeni byli zatrzymać się i spoczęli pod szałasem; Franklin odbywał dalej swą rozpaczliwą drogę i stracił jeszcze trzech Kanadyjczyków. Wreszcie dostrzeżono twierdzę Przedsięwzięcie, lecz niestety opuszczoną! Nie można było w niej znaleść żadnego pożywienia; — cała nadzieja wyswobodzenia znikła i to w chwili, gdy ci nieszczęśliwi sądzili, że są ocaleni. Po tem fatalnem odkryciu, spojrzeli na siebie i, nie wymówiwszy jednego słowa, zapłakali. Franklin pozostał w twierdzy z trzema ludźmi i zaczął gotować rosół z kości, porzuconych w śmietniku. Po dwóch dniach przybył Richardson z majtkiem angielskim Hepburna, i tu dowiedział się, że Irokejczyk Michał zamordował Hooda. Doktor Richardson ukarał zabójcę, położywszy go trupem wystrzałem z pistoletu. Jak widzimy, zbrodnia dołączyła się do okropności głodu, zimna i opuszczenia. Pierwszego listopada znowu dwóch Kanadyjczyków zmarło w twierdzy. Wreszcie 7 tegoż miesiąca, gdy Franklin już oswajał się z myślą straszliwego losu, przybyli Indyanie wysłani przez Backa z dostatnim zapasem żywności.
Potrzeba czytać w sprawozdaniu podróży Franklina prosty i wyruszający opis tej wyprawy. Jego wielkość duszy, odwaga, cierpienia, w których zapominał o sobie, aby myśleć o drugich, godne są uwielbienia.
Aby zrozumieć, jak ciężkie próby przebyli Franklin i jego towarzysze, trzeba poznać, czem były brzegi Ameryki północnej w tej już od nas odległej epoce.
Kompania angielska w celu zaprowadzenia handlu zamiennego z Eskimami, pomieściła się w licznych barakach drewnianych, na których dachu powiewała flaga angielska. Baraki te przypominały położeniem i rozkładem blokhauzy afrykańskie. Posterunki Kompanii znajdowały się na tym rozległym łańcuchu jezior, tworzącym rys charakterystyczny tej części wielkiego lądu amerykańskiego. Śnieg, ostrość klimatu okropnego jednoczyły się z samotnością tych ogromnych pustyń lodowatych. Franklin z towarzyszami niekiedy poprzestawać musiał na pemmikanie[7], stanowiącym jedyny jego posiłek, do którego dodawał mchu, zwanego Flakami skalistymi, aby powiększyć jego pożywność. Jak mogli ludzie po przebyciu podobnych tortur, narażać się jeszcze dobrowolnie na też same niebezpieczeństwa? Tak wielka pogarda śmierci, taka obojętność na niedostatek i trudy, przeraża nas; John Franklin był jednym z ludzi nie cofających się nigdy przed najtrudniejszem zadaniem.
W 1825 roku przedsięwziął nową ważną wyprawę. W 1845 r. wyruszył znowu ku szlakom nieznanym, i bezwątpienia ściśnięty ze wszech stron górami lodowymi, które mu zamknęły drogę do powrotu, zniknął na zawsze z widowni świata. Wiadomem jest z jakiem poświęceniem, troskliwością i nieugiętą wytrwałością lady Franklin, dzielnie przez kraj wspierana, wysyłała jedną wyprawę po drugiej w celu odnalezienia swego męża. Były to wysiłki bohaterskie, lecz bezowocne. Dopiero w latach 1857 i 1859 napotkano zwłoki ludzkie i liczne szczątki, należące do wyprawy Franklina, w okolicach Ziemi króla Wilhelma.
Franklin odznaczał się wielką odwagą, a zarazem nieporównaną łagodnością charakteru. Przyjaciel jego Parry mówił o nim: »Był to człowiek, nie cofający się przed żadnem niebezpieczeństwem, a jednak obdarzony taką dobrocią serca, że niezdolny był zabić nawet muchy«.
W czasie jednej z wypraw angielskich, poszukujących Franklina, a mianowicie tej, którą dowodził Kennedy w 1851 roku, odznaczyli się dwaj oficerowie marynarki francuskiej, Emil de Bray i René Bellot. Ten ostatni, złożywszy dowody niepospolitej odwagi i poświęcenia, wrócił do Anglii, gdzie był witany z zapałem przez współziomków. Wkrótce potem wziął udział w nowej wyprawie, nad którą w 1852 r. objął dowództwo kapitan Inglefield. Jednego dnia Bellot, przebywając pieszo odnogę morza lodowatego z kilku ludźmi, pozostającymi pod jego rozkazami, poślizgnął się i wpadł w głębię olbrzymiej rozpadliny, która się rozwarła pod jego stopami. Śmierć jego wywołała żal powszechny, gdyż umiał pozyskać szacunek i przyjaźń wszystkich. Opłakiwano w Anglii i we Francyi tego człowieka, tak młodego i mężnego, ofiarę szlachetnej gorliwości, ożywiającej tylko wielkie dusze. Nie było jednej ludzkiej istoty, nie wyłączając Eskimów, któraby nie przywiązała się do tego zacnego charakteru; na wieść też o skonie młodzieńca, z piersi wszystkich wydarł się jeden okrzyk głębokiego żalu: »Biedny Bellot!«
W kilka lat po śmierci nieszczęśliwego marynarza ogłoszone zostały noty, dotyczące jego podróży, a zarazem obejmujące dzieje jego życia. Miłość ojczyzny i rodziny, szlachetność serca, odwaga nie wyzywająca, lecz w chwilach stanowczych nieugięta, poczucie obowiązku, najczystsza bezinteresowność widnieją w tych kartkach, kreślonych stylem prostym a ponętnym. Rzadkie te przymioty w połączeniu z jego bohaterską śmiercią przedstawiają nam najpiękniejszy wzór prawdziwego poświęcenia.
Bellot, urodzony w Paryżu w 1826 r., był synem prostego kowala; wychowanie odebrał w Rochefort, gdzie mieszkał jego ojciec. W szkole marynarki był jednym z pierwszych uczniów, po wyjściu z niej w wyprawie do Madagaskaru został raniony. W dwudziestym roku życia pozyskał stopień podporucznika okrętu i krzyż legii honorowej; był zresztą ulubieńcem, poszukiwanym przez wszystkich dowódców. Wyprawy angielskie, wysyłane w celu odnalezienia Franklina, rozogniły jego odwagę. Zdawało mu się, że w tak zaszczytnem przedsięwzięciu Francya powinna być reprezentowana przynajmniej przez jednego ze swych synów. Prosił lady Franklin, aby mu pozwoliła towarzyszyć wyprawie bez pobierania żołdu, jako dowódcy statku, który uzbroił własnym kosztem. Prośbie jego uczyniono zadość.
Bellot, równie jak Jacquemont, odfotografował się cały w notach, spisywanych codziennie, które odczytując, wzruszeni jesteśmy do łez, podniosłością uczuć wyrażonych w tych kartkach.
Wpośród puszcz biegunowych, otoczony lodowiskami, znosząc mrozy, marynarz ten pisał w swym dzienniku:
»Czyż nie powinienem myśleć o tem, że mam obowiązek utrzymywania licznej i drogiej mi rodziny, która we mnie całą nadzieję pokłada? Sądzą, że jestem ambitny, i to jest najczystszą prawdą, lecz czyż może być szlachetniejszy cel dla ambicyi młodego człowieka? Zapominam zbyt często o tem, czem byłem, zapominam, że mój ojciec jest ubogim robotnikiem, mającym liczną rodzinę, że dla mnie poniósł wielkie ofiary, że pieniądz, który wydaję, byłby mu wielką pomocą«. Dalej Bellot przypomina sobie czarną, okopconą pracownię, w której spędził lata dziecinne. W kilku miejscach wyraża żal, że nie słyszy uderzeń młota kowalskiego, że nie bierze udziału w rocznicach świąt familijnych, że nie składa posagu dla sióstr, że nie przynosi szczęścia matce. »Biedna matka! powiada, ileż przezemnie zniosła trosk, zanim wstąpiłem do marynarki, ileż razy zatrwożyłem ją moją swawolą! A teraz, czyż nie ma nowych obaw o mój los, czyż może być spokojna o moje istnienie! Dlaczegóż nie mogę rozpocząć ubiegłego życia na nowo! Jakże byłbym posłuszny, pracowity, przejęty uszanowaniem! Biedna, dobra, nieoszacowana matko! komuż zawdzięczam to, co umiem, i to, czem jestem. Ach! gdybym mógł, choćby przez dzień jeden, tysiącem pieszczot osłodzić ostatnie dni twego życia, które prawie zawsze aż dotąd upływa we łzach i niepewności jutra!«
Bellot do ostatka pozostał wierny swym zasadom, na kilka minut przed swą tragiczną śmiercią mówił towarzyszom, że powinni się poczytywać za nierównie szczęśliwszych od tych, którzy na brzegu pozostali, ponieważ mają nad nimi tę wyższość, że cierpią dla spełnienia obowiązku.
Mówiąc o strefach biegunowych, nie możemy pomijać żeglarza francuskiego, Juliusza de Blosseville’a[8], który w tych szlakach zakończył życie, w podobny sposób jak John Franklin. Po ukończeniu nauk Juliusz de Blosseville przebiegł najpierw w charakterze ochotnika marynarki Senegal i Martynikę. Liczył zaledwie lat dwadzieścia, gdy w 1822 r. przyjął udział w wyprawie naukowej, która wyruszyła na ocean pod dowództwem kapitana Duperrey na okręcie Coquille. W 1827 roku zwiedził morza indyjskie i chińskie. W 1833 r. na statku Lilloise, którym dowodził, odpłynął do Grenlandyi i skreślił kartę części wschodniej tego kraju, zebrawszy przytem liczne spostrzeżenia, dotyczące magnetyzmu ziemskiego. Wkrótce potem otrzymane od niego listy donosiły, że w chwili gdy przygotowywał się do powrotu, uwięziony został wśród lodów, że następnie wyswobodził się od nich i zatrzymał w Vapna-Fiord. Odtąd o Juliuszu de Blosseville i jego okrętowej osadzie wieści umilkły. Wyprawy na okrętach Recherche i Aventury napróżno kusiły się ślad jego odnaleźć.
Przenosząc się z krain biegunowych pod zwrotniki, napotkalibyśmy niemniej godne zaznaczenia przykłady poświęceń i zaszczytnej śmierci. Afryka zwłaszcza dostarczy nam ich tysiące; wybierzemy z nich te tylko, które upamiętniły się najwięcej w badaniu tej części kuli ziemskiej.
René Caillé jest jednym z pierwszych Europejczyków, którzy na początku bieżącego stulecia przedarli się do serca Afryki. Urodził się 19 września 1799 r. w Maugé w departamencie Deux-Sèvres. Ojciec jego, prosty piekarz, umarł w młodym wieku; René Caillé został sierotą w dzieciństwie. Oddany przez wuja do szkoły elementarnej z uwolnieniem od opłaty, nauczył się czytać i pisać. W piętnastym roku życia wpadł mu do ręki Robinzon Kruzoe. Słynna książka Daniela Foë rozpaliła gorącą wyobraźnię przyszłego podróżnika. Powołanie jego było odtąd powzięte, przeznaczenie nakreślone nieodwołalnie. Słyszał utrzymujących, że karty Afryki są wielce niedokładne, że istnieją w środkowej części tego wielkiego lądu kraje całkiem nieznane. Zapragnął je odkryć i w drogę wyruszył. Miał lat szesnaście i 60 franków w kieszeni.
Cóż można zrobić z tak skromnymi funduszami? Jego też całe życie jest romansem.
René Caillée udał się najpierw do Rochefortu, gdzie powziął wiadomość, że dwa statki Loara i Meduza miały rozwinąć żagle do Senegalu. Szczęśliwym trafem młody wędrowiec wstąpił na pierwszą fregatę; gdyby wybrał drugą, podzieliłby los tych nieszczęśliwych, którzy zginęli w jednym z najstraszniejszych dramatów morza. Rozbicie się Meduzy pozostanie na zawsze niezatartym wypadkiem w dziejach marynarki.
Na fregacie Loara René Caillé dopłynął do Senegalu, dostał się do miasta Saint-Louis, zwiedził Gwadelupę i wziął udział jako ochotnik w wyprawie Partarrieu, która przebyła kraje Dżolof, Futah i Bondu. René Caillé wrócił do Francyi dla wyleczenia się z uporczywej zimnicy. Po odzyskaniu zdrowia bez straty czasu wyruszył znów do Senegalu i ofiarował swe usługi baronowi Roger’owi, słynnemu protektorowi odkryć geograficznych. Po wielu trudnościach otrzymał od tego administratora nieco towarów, którymi prowadził handel z Maurami z pokolenia Berakerah. Włócząc się przez ośm miesięcy od jednego szałasu do drugiego, posunął się ku stronie północno-wschodniej Polos’u, przebywszy 200 kilometrów drogi. Powróciwszy do Saint-Louis, śmiały ten wędrowiec postanowił przedsięwziąć podróż do Tombuktu.
René Caillé był ubogi, niewiele też wzbudzał zaufania i dlatego napróżno upraszał o nowe towary; odmówiono mu nawet paszportu, gdy chciał się udać do posiadłości angielskich w Gambii. Dla tego charakteru stanowczego i nieugiętego zniechęcenie było rzeczą nieznaną. Wyruszył pieszo, doszedł do Gorée, potem do Sierra Leone i przedstawił się gubernatorowi w Free Town. Tu doznał nowego upokorzenia, gdyż gubernator odmówił mu poparcia. Pomimo to René Caillé nie upadł na duchu, został handlarzem indyga, zebrał małą sumkę, zakupił za nią nieco towarów, przywdział strój Araba, podał się za młodego Egipcyanina z Aleksandryi i przedsięwziął sam, bez wsparcia, bez protekcyi, bez żadnych innych środków, prócz silnej woli, wyprawę, której tylu innych wędrowców, popieranych przez rządy państw potężnych, nie mogło dokonać.
René Caillé wyruszył z Kakudy 19 kwietnia 1827 roku. Odtąd nikt o nim nie słyszał.
W połowie roku następnego świat uczony dowiedział się o nowinie zdumiewającej. Jakiś Francuz wylądował w Tulonie, a powracał z tajemniczych krain środkowej Afryki, do których dotarł pierwszy z wędrowców. Powracał z Tombuktu. Tym młodym nieznajomym był ów nieustraszony René Caillé. Przybycie jego było ważnym wypadkiem. Każdy zarzucał pytaniami człowieka, który sam jeden rozwiązał wielkie zagadnienie naukowe, a Towarzystwo geograficzne paryskie wyznaczyło mu nagrodę, przyrzeczoną oddawna temu, ktoby zdołał przedrzeć się do Tombuktu. Gdy dowiedziano się, w jaki sposób René Caillé podołał temu zadaniu, podziwiano jego odwagę i wytrwałość. Caillé po przebyciu krajów Inanke, Futah, Dżalo, Baleya, Amana, pierwszy przepłynął Niger i zapuścił się w całkiem nieznane okolice. Szeroka rana w nodze zatrzymała go w Ziné, wśród Murzynów, gdzie pozostawał przez pięć miesięcy, znosząc najboleśniejsze cierpienia. Wskutek złego i niedostatecznego pożywienia wywiązał się szkorbut i gorączka; Caillé utracił część kości podniebieniowej, przetrwał jednak wszystkie te choroby dzięki krzepkiej swej organizacyi i sile moralnej. Dziewiątego stycznia 1828 r. René Caillé po odzyskaniu zdrowia, zapuścił się w okolice, całkiem nieznane geografii; po długiej wędrówce dotarł w pobliżu Dżeny do Nigru i po miesięcznej żegludze, połączonej z wielu niebezpieczeństwami, przybył do Tombuktu. Chcąc wracać, trzeba było przejść przez pustynię; nieszczęśliwy Caillé, przywiedziony do nędzy i żebractwa, zmuszony był wlec się za karawaną i przez dwa miesiące znosić pogardę, a niekiedy nawet złe obejście.
Caillé za powrotem do Francyi znalazł u współziomków nagrodę za swe trudy; piersi jego ozdobiono krzyżem legii honorowej; sprawozdanie z jego cudownej podróży wkrótce przez rząd ogłoszone zostało. Ofiarowano mu nadto pensyę, przywiązaną do posady, jaką otrzymał w administracyi Senegalu. Wszelako René Caillé nie długo cieszył się spoczynkiem i sławą. Straszliwa choroba, której zarodki przyniósł z Afryki, wydała go na męczeństwo. Caillé umarł 17 maja 1838 roku, licząc 39 lat życia.
Po upływie około dwudziestu lat od śmierci René Caille’go, Towarzystwo geograficzne przyznało wielki medal dwom jeszcze wędrowcom francuskim, którzy przebiegli okolice, położone między Senegalem a Nigrem. Tymi byli Mage i doktor Quintin. Mage, równie jak jego poprzednik René Caillé, skończył życie w sile wieku, w czasie straszliwego rozbicia się okrętu; imię jego powiększyło listę ofiar w tym zawodzie.
Mage, w 13-tym roku życia wyruszywszy do Borda, przebiegł w charakterze ochotnika Ocean Spokojny, morze Antylskie i Bałtyk. W 1857 roku w stopniu podporucznika okrętu odpływa z Brestu do Gabon, zajmuje nieustannie najniebezpieczniejsze posterunki i poświęca się z zapałem interesom Francyi. Choroba przerywa jego działalność, lecz nie pokonywa męstwa; przeniesiony do Saint-Louis, torturowany jest przez zimnicę, z której zaledwie wyleczywszy się, uprasza o powierzenie mu wyprawy do wyższej Senegambii. W 1860 r. zapuszcza się w stronę Casamance z oddziałem wojska francuskiego i odznacza się świetnie. Później, w czasie wyprawy Guesnona, jednej z najwięcej morderczych w historyi Senegalu, Mage zwraca na siebie uwagę władzy sumiennem spełnianiem obowiązków. W dwudziestym czwartym roku życia mianowany zostaje porucznikiem okrętu.
»Za powrotem do Francyi, powiada Ryszard Cortambert, jeden z jego biografów, człowiek ten kuszony był znowu przez szatana, zachęcającego do nowych wielkich przedsięwzięć; Mage ubiegał się też o zaszczyt pozyskania dowództwa wyprawy, której generał Faidherbe plan skreślił. Chodziło tu o przerzucenie się z Senegalu do Nigru, przez kraje, prawie dotąd nie zwiedzane, często nawet całkiem nieznane. Była to misya wielce niebezpieczna, zarazem naukowa i dyplomatyczna. Mage wyruszył w drogę z doktorem Quintin; w walce z klimatem i krajowcami zginęło wiele ofiar, lecz bądźcobądź tryumf był zupełny.«
W końcu 1869 r. Mage wracał do Francyi na statku Gorgone, na którym dowodził. Nie liczył wówczas jeszcze trzydziestu trzech lat; po odbyciu tej nowej dwuletniej kampanii powracał do ojczyzny i domowego ogniska, do młodej żony, oczekującej go z utęsknieniem. Podczas nocy z 19-go na 20-go grudnia zbliża się do brzegów Bretanii i zamierza wpłynąć do portu Brest; lecz zrywa się burza szalona, gwałtowny orkan rzuca Gorgonę na rafę podwodną, w odległości kilku mil francuskich od portu. Mage ze stu dwudziestu ludźmi, stanowiącymi osadę okrętową, pochłonięty zostaje przez fale.
Dawid Livingstone jest niezaprzeczenie jednym z najsłynniejszych wędrowców, jacy odznaczyli się w arenie badań geograficznych. Występuje on w niej w charakterze jednej z najszlachetniejszych postaci cywilizacyi nowożytnej, a zarazem przedstawia nam jeden z najpiękniejszych wzorów poświęcenia się dla nauki i ludzi. Livingstone urodził się w Blantyre, w Szkocyi, 19 marca 1813 roku, kreśli on nam dzieje swego życia, opowiada z dumą o swych przodkach, na których honorze nie było nigdy żadnej skazy. Godłem tego wędrowca i jego praojców było zawsze: »Bądź prawym.« Wszelako on był nie tylko prawym, ale i szczytnym dobrocią serca, siłą woli. Od dziesiątego roku życia młodziuchny Dawid musiał zaspakajać owocem pracy dziecięcej potrzeby swej rodziny. Spełniał on skromne obowiązki robotnika w rękodzielni bawełny w Blantyre. Gdy nastąpił wieczór, zabierał się do nauki, w ciągu zaś dnia kładł książki przed sobą na warsztacie i chciwie je czytał. Łoskot maszyn nie przeszkadzał mu wcale. »Temu to zawdzięczam, powiada Livingstone, że mi całkiem obojętny jest hałas, że mogę z największą łatwością czytać i pisać wpośród wrzasku bawiących się dzieci lub wśród gromady dzikich, którzy tańczą i wyją.«
W dziewiętnastym roku życia pełnił obowiązki tkacza w fabryce bawełny; pobierając wyższą nieco płacę, mógł już wieczorem słuchać wykładu medycyny i teologii. Stał się głęboko religijny, lecz jego wiara zawsze była wzniosła i szczera; pałał wielką miłością dla ojczyzny, i najulubieńszą jego rozkoszą było nieść pomoc cierpiącej ludzkości, nawet z narażeniem życia. Nakoniec po wysiłkach wytrwałej pracy ten skromny robotnik doczekał się dnia, w którym pozyskał stopień uniwersytecki na wydziale medycyny i chirurgii.
Livingstone nie zaprzestawał studyować medycyny, aby z niej mógł użytkować w Chinach, gdzie miał zamiar udać się w charakterze misyonarza i lekarza. Ofiarował swe usługi Londyńskiemu Towarzystwu Misyjnemu, w chwili gdy Moffat powrócił do Anglii po długich latach, spędzonych wśród ludów afrykańskich. Livingstone poszukiwał rad tego słynnego misyonarza; w dwudziestym siódmym roku życia przyjął obowiązki, powierzone mu przez Londyńskie Towarzystwo Misyjne, poczem odpłynął do Afryki w 1840 r.

Po odbyciu długiej drogi, młody wędrowiec przybył do Cap. Tu pozostawał przez lat kilka i wkrótce potem poślubił córkę czcigodnego Moffat’a. Tego rodzaju człowiek nigdy nie mógłby znaleźć godniejszej towarzyszki życia, towarzyszki, w której znalazł skarby miłości, poświęcenia i nieustraszonej odwagi. Livingstone dotarł do kraju Bechuanas, zamieszkałego przez lud dziki, nie zwiedzanego dotąd przez żadnego Europejczyka. Od początku swego zawodu postanowił zerwać z nawyknieniami życia europejskiego i zahartować się w trudach. W tym celu przedsięwziął seryę podróży, z których każda przedstawiała drogę, wynosząca przeszło 130 kilometrów długości, a odbywał je pieszo lub na wozie ciągnionym przez woły. Krajowcy szydzili zrazu z wątłej budowy Livingstone’a. »On słaby, mówili, wkrótce utraci siły.« Misyonarz usłyszał te słowa i tych, którzy je nieroztropnie wymówili, zniewalał przez kilka dni do odbywania z nim forsownych
DAVID LIVINGSTONE.
W tej chwili lew rzuca się na niego...
pochodów. Powoli energia i śmiałość doktora wywarły silne wrażenie na krajowców, którzy poczytywać go zaczęli za istotę wyższą. Jednego dnia czyn imponującej śmiałości zjednał Livigstone’owi względy Bechuanów, wywołując ich podziw.

Stado lwów niepokoiło wioskę Kuruman, w której on przebywał. Mieszkańcy widzieli te drapieżne zwierzęta, wdzierające się w nocy do ich zagród i pożerające dobytek, nie odważyli się jednak mierzyć z tak straszliwymi gośćmi, których z przesadnej trwogi poczytywali za istoty niezwyciężone.
Livingstone postanowił wypłoszyć te zwierzęta, zabijając z nich jedno. W tym celu wyruszył na łowy z Mebuale’m, miejscowym nauczycielem szkoły, i z kilku odważnymi ludźmi; dotarł do kniei dzikich zwierząt i zaczął do nich strzelać. Lwy, zdziwione taką zuchwałością, umknęły, lecz jeden z nich, zwinięty poza krzakiem, pozostał nieruchomy. Doktor wymierzył i trafił go dwiema kulami. »Chodźmy dokończyć!« wydali okrzyk jego ludzie. Livingstone, dostrzegłszy, że zwierz szamocze się gwałtownie w zaroślach, woła na nich, aby wstrzymali się, dopóki nie nabije strzelby; lecz w tejże chwili lew rzuca się na niego.
»Schwycił mnie za łopatkę, powiada Livingstone, obalił, i runęliśmy razem na ziemię. Słyszę jeszcze jego ryk straszliwy.«
Jedna łapa lwa dosięgała tyłu głowy doktora, wkrótce jednak zwierz zwrócił swe oczy na Mebuale’a, który celował do niego z odległości dwunastu kroków. Strzelba nauczyciela, prosta skałkówka, dwukrotnie spudłowała; lew rzucił się na nowego napastnika i ugryzł go w udo, lecz wkrótce inne kule dosięgnęły go i padł nieżywy na ziemię. Livingstone miał zgruchotane ramię i jedenaście ran w górnej części łopatki. Ramię jego było uszkodzone w tym stopniu, że w ciągu długoletnich swych przygód z wielką zawsze trudnością mógł mierzyć z karabina. W późniejszym czasie, gdy już nie żył, rana ta, której ślady do końca życia zachował, posłużyła do stwierdzenia tożsamości zwłok jego.
W 1849 r. Livingstone postanowił posunąć się ku północnej stronie Afryki. W pierwszej podróży, dokonanej w towarzystwie dwóch nieustraszonych ludzi, Murray’a i Oswell’a, postępując z biegiem rzeki Zuga, dotarł do jeziora Ngami, przebiegłszy trzystumilową przestrzeń (4.800 kilometrów).
W 1851 r. Livingstone zapuszcza się w niezwiedzane dotąd okolice Makalodo, przybywa do Sebitoany, stolicy tego rozległego kraju, przedziera się zwolna w jej okolice i w tych nieznanych dotąd szlakach zachwyca się pięknością przyrody. Rozkoszne wioski u brzegu rzek i strumieni, ziemia, przerżnięta metalicznemi żyłami, bogate, żyzne doliny, niezliczone jeziora, ludność spokojna, przemysłowa — przedstawiają się pierwszy raz zdumionym oczom tego wędrowca.
Odtąd Livingstone dokonywa jednego odkrycia po drugiem. W 1852 r., po przebyciu wielu groźnych niebezpieczeństw, po niesłychanych trudach i wysileniach wędrowiec ten dociera do północnych pobrzeży Afryki i przybywa do Saint-Paul-de-Loanda, stacyi Portugalczyków. Pomimo energii mu właściwej zmuszony jest tu zatrzymać się. Pozbawiony sił, wyczerpanych wskutek poniesionych trudów, zapada w ciężką chorobę i w ciągu długich miesięcy pasuje się ze śmiercią.
Życie jednak odnosi tryumf; zdrowie zwolna powraca. Po tak ciężkich próbach Livingstone, nie myśląc bynajmniej o spoczynku, zabiera się znowu do spełnienia zamierzonych celów. Z nieugiętą żądzą przebycia lądu w całej jego szerokości puszcza się w drogę i dosięga upragnionego celu, przybywszy w maju 1856 r. do Quilimane, miasta położonego w stronie wschodniej Afryki.
Po tej wiekopomnej podróży Livingstone wraca do Londynu z zasobem nowych odkryć i dokumentów. Przyjmowany wszędzie okrzykiem zapału, pozyskuje wielkie medale złote od towarzystw geograficznych paryskiego i londyńskiego. Opis tej pierwszej podróży, skreślony jego piórem, znalazł powszechne powodzenie[9].
Następnie Livingstone wyrusza na nowe wyprawy, z których odbyta do Zambezi pozostanie jedną z najpamiętniejszych. Tu wpośród licznych rzeczułek dopływowych olbrzymiej rzeki, przebiegającej jednę z najbogatszych i najciekawszych okolic kuli ziemskiej, napotkał niesłychany rozwój roślinności i bogactwa kopalne[10]. Na tej ziemi tak żyznej dotknęło Livingstone’a wielkie nieszczęście. Stracił żonę, podzielającą z nim z godną uwielbienia odwagą trudy podróży.
Za nowym powrotem do Anglii, w 1864 roku, Livingstone postanowił zedrzeć tajemnicę, osłaniającą źródła Zairy. Tym razem pożegnał ziemię rodzinną na zawsze.
Wędrowiec ten do końca swego życia dokonywa nowych zdobyczy. Od ostatniej jego podróży wszelkie ślady o nim giną. Wówczas to nieustraszony Stanley, reporter dziennika New-York Herald, wysłany dla odnalezienia Livingstone’a i udzielenia mu pomocy, napotkał go w Udżidżi, w blizkości jeziora Tanganijka. Choroba wyczerpywać już zaczęła siły fizyczne Livingstone’a; lecz on nie zważał na te ostrzeżenia organizmu znużonego trudami; za jakąbądź cenę chciał dokończyć rozpoczętego dzieła. W 1872 r. wieści o nim ucichły; upływa przeszło rok, nie przynosząc żadnej wiadomości o słynnym wędrowcu. Nagle Europa dowiaduje się, że Livingstone nie żyje; skon jego pokrywa ją żałobą.
W końcu kwietnia 1873 roku podróżnik ten zamierzył przebyć bagniska rozpostarte pomiędzy Luapula a płaszczyzną Lobisa, gdy zmuszony był wstrzymać się w pochodzie. Duch jego nie stracił siły, lecz ciało zrujnowane już było przez gorączki, dysenteryę i dwudziestoośmioletnie trudy, przez podróże i niedostatek. Czwartego maja 1873 r., otoczony kilku wiernymi sługami, wyzionął ducha na płaszczyźnie Libosa; liczył pięćdziesiąt siedm lat wieku.
Czwarta wyprawa, wysłana dla odnalezienia Livingstone’a, przybyła do Zanzibaru zaledwie na miesiąc przed jego śmiercią. Porucznicy Cameron i Murphy, oraz doktor Dillon, którzy nią dowodzili, przyjęli jego zwłoki. Szesnastego kwietnia 1874 r. ciało Livingstone’a spoczęło na ziemi angielskiej, po ośmioletniej niebytności. Sprowadzone do Londynu, badane było przez Williama Fergussona. Kość lewego ramienia, zmiażdżona przez lwa przed trzydziestu laty, posłużyła do sprawdzenia tożsamości tych drogich szczątków.
Ośmnastego kwietnia 1874 r., w sobotę, ciało Livingstone’a przeniesione zostało na miejsce wiekuistego spoczynku do Opactwa westminsterskiego. Smutnemu temu obrzędowi towarzyszyły nieprzeliczone tłumy.
Jeżeli zwrócimy uwagę na to, jak wielkie postępy geografia zawdzięcza Livingstone’owi, przejęci będziemy dlań uwielbieniem i podziwem. Przed nim istniała w Afryce przestrzeń nieznana, obejmująca trzy miliony kilometrów kwadratowych powierzchni. Przeznaczenie zachowało dla niego zaszczyt wytknięcia w tych szlakach dróg dla przyszłych badań i cywilizacyi krajowców, których był jakby prorokiem i dobroczyńcą.
Śmierć znakomitego badacza była stratą nieodżałowaną. W rzeczy samej, nie napotyka się codziennie takich ludzi wybranych, obdarzonych serdecznymi przymiotami i odwagą. Rzadko widzimy podobne postacie, ożywione szczytnem poświęceniem, znoszącem niedostatek, trudy, narażające się na walki, niebezpieczeństwa i śmierć — w jedynym celu przyniesienia pożytku nauce i ludzkości.
Badanie Afryki jest może najwybitniejszym przykładem poświęceń, jaki wymaga podbój kuli ziemskiej. Od początku bieżącego wieku, naliczylibyśmy tysiące ofiar podróży odbywanych w tajemniczych szlakach świata. Mungo-Park, zabity czy utopiony w Busa na Nigrze w 1805 roku, jest jednym z pierwszych, rozpoczynających tę długą listę męczenników, na której napotykamy nazwiska: Nichtingale’a, zmarłego wskutek uporczywej zimnicy w 1841 roku; Durantona, odważnego Francuza, który dotarłszy do Senegalu, zaślubił córkę króla Sambala i skończył życie w 1843 roku, wskutek ciężkiej choroby; Edwarda Vogel’a, uczonego Niemca, zamordowanego zdradziecko w 1856 r. przez sułtana z Uadai — tylu innych, których kości rozrzucone są we wszystkich częściach świata. Znakomity geograf francuski Duveyrier spisał dzieje tych męczenników[11] i pomieścił ich imiona na opracowanej przez się karcie nekrologicznej Afryki, obejmującej 74-letni okres czasu, to jest od 1800 do 1874 roku, karcie, reprezentującej szczytne wysilenia ludzi, którzy z wielkim trudem odsłaniali tajemnice natury.
Mogiły tych badaczy nie tylko usypane są na rozległym obszarze bieguna północnego lub pustyń afrykańskich, lecz wszędzie, w każdym zakątku ziemi. Na lądzie azyatyckim, na którym znalazło śmierć wielu bohaterów, wymienimy jednego z najmężniejszych.
Franciszek Garnier, oficer marynarki francuskiej, człowiek lwiej odwagi, zginął jako ofiara rycerskiego obowiązku i poświęcenia dla ojczyzny.
Piątego czerwca 1866 roku wyruszył z Saigon do Indochin, przedsiębiorąc podróż jednę z najważniejszych, dokonanych w XIX stuleciu. Za wyprawę tę, odbytą z polecenia rządu francuskiego, pod dowództwem kapitana fregaty Doudart’a de Lagrée, dzielny Garnier pozyskał nagrodę od Towarzystw geograficznych paryskiego i londyńskiego. Towarzyszyli mu w tej drodze Thorel, chirurg marynarki, doktor Joubert i młody urzędnik z ministeryum spraw zagranicznych Carné. Doudart de Lagrée po dwóch latach przebytych wśród cierpień i niebezpieczeństw umarł, dotknięty niewyleczalną chorobą wątroby; po nim objął dowództwo Franciszek Garnier. W niedługim czasie potem, Ludwik de Carné, najmłodszy z pośród współtowarzyszy, zakończył życie wskutek trudów, poniesionych w ciągu trzechletniej podróży (1866 — 1869), w których brał żywy udział. Młodzieniec ten gorącego temperamentu, wrażliwej i wątłej organizacyi, nie mógł wytrzymać ciężkich znojów wyprawy; — powróciwszy też do Francyi, pisze Franciszek Garnier w 1871 roku, torturowany był nieustannie przez chorobę, której nabawił się w Indochinach.
Franciszek Garnier z pozostałymi towarzyszami spełniali swe zadanie, połączone z wielu trudnościami i niebezpieczeństwy. Za powrotem do Francyi opracowali, pod kierunkiem ministra marynarki, dzieło obejmujące rezultaty naukowe, będące owocem ich podróży, odbytej w kraju prawie nieznanym, zasobnym w skarby archeologiczne, w którym szczątki zdumiewających pomników zagasłej cywilizacyi (Ruiny Angory), występują w całej wspaniałości, a bogactwa metalurgiczne napotykane są wszędzie; w kraju, w których wszystkie gałęzie nauk przyrodniczych znajdują żniwo obfite, a wreszcie i geografia zbiera żyzne plony.
Zaledwie dzieło to ukończone zostało, Franciszek Garnier, od czterech lat nie znający nic innego prócz trudów, niedostatku i niezmordowanej pracy poświęca swe siły obronie oblężonego Paryża. W ciągu pięcio-miesięcznego oblężenia pełni obowiązki naczelnika sztabu i admirała dowódcy 8-mej sekcyi (Montmartre), jednej z najwięcej narażonych na bombardowanie, dając przykład odwagi w korpusie marynarki, której bohaterstwo stało się legendowem. Po zawartym rozejmie Franciszek Garnier wyrusza do Chin w celu zwiedzenia jednej z najciekawszych i najmniej znanych okolic środkowej Azyi, lecz wypadki polityczne, zaszłe w Tong-King, zniewalają go do odroczenia tych zamysłów, a następnie śmierć jego je niweczy.
Wskutek wynikłych niespodziewanie nieporozumień między rządem Annamitów a Francyą, Franciszek Garnier otrzymuje rozkaz wyruszenia na Tong-King i otworzenia dla handlu rzeki Bo-de, od morza do granicy Jun-Nan. Rozporządza on tylko jedną kanonierką, liczącą pięćdziesięciu sześciu ludzi, stanowiących osadę, i trzydziestoma żołnierzami piechoty marynarki. Jedenastego października 1873 roku opuszcza Saigon i wkrótce potem zarzuca kotwicę w Cua-Cam. Znajduje tu tylko usposobienie nieprzyjacielskie ze strony władz Annamitów i mandarynów, użytkujących z wszelakich, z najohydniejszych nawet środków, dla uwolnienia się od niego. Próbowano kilkakrotnie zatruć studnie, z których czerpali jego żołnierze, podpalić jego magazyny prochowe. Annamici, widząc pozorną słabość ekspedycyjnego oddziału wojska francuskiego, nie lękali się i czynili pogróżki wytępienia Francuzów. Garnier, polegając na męstwie swych żołnierzy, powziął bohaterskie postanowienie obledz ze swymi stu ośmdziesięciu sześciu ludźmi twierdzę Ha-Noi, liczącą co najmniej siedm tysięcy obrońców.
Garnier z jednem tylko działem cztero-funtowem uderza znienacka na twierdzę, zwraca silny ogień na bramę południowo-wschodnią i z brzaskiem dnia bierze ją szturmem; po cudach bezprzykładnego męstwa zmusza twierdzę do poddania się. Ośmdziesięciu zabitych, dwa tysiące niewolników, z których większą część stanowili wielcy mandaryni, takie były straty nieprzyjaciela. Dzięki tej zuchwałej, niesłychanej odwadze dość było jeszcze jednego wysiłku, aby półwysep Tong-King poddał się Francyi.
Franciszek Garnier, nie tracąc czasu, zbiera nowe wawrzyny, zajmuje miasto Nam-Dink, lecz wojska nieprzyjacielskie po wzięciu Ha-Noi otrzymują posiłki, których im energiczny Ha-Noi, wódz naczelny, dostarcza. Tworzą je bandy dawnych powstańców chińskich, pustoszące okolice, na północy Tong-King położone; powstańcom tym, ze względu na barwę ich chorągwi, nadano nazwę Czarnych chorążych. Garnier dowiaduje się, że ta armia, coraz liczniejsza i groźniejsza, zamierza odzyskać Ha-Noi. W tym celu pośpiesza zająć twierdzę i po wejściu do niej z kolei oblężonym zostaje. Zbiera oficerów i jednemu z nich, Balny d’Avricourt’owi daje rozkaz opuszczenia twierdzy i uderzenia na nieprzyjaciela z jednej strony, sam zaś z pozostałą garścią żołnierza zamierza zaatakować go energicznie z drugiej.
Garnier, chcąc zadać cios stanowczy niespodziewanie, aby był tem straszliwszy, wyrusza na czele ośmnastu ludzi i w pospiesznym marszu napada na Czarnych Chorążych, których spotyka w sąsiedztwie twierdzy, ukrytych w zaroślach. Silnym i celnym ogniem zmusza ich do ucieczki, poczem sam jeden rzuca się za uciekającymi, lecz nagle potyka się w biegu o norę ziemną i pada. Tłum Czarnych Chorążych wydaje wówczas okrzyk tryumfu, rzuca się na rozciągniętego na ziemi nieprzyjaciela i ciało jego przebija włóczniami. W kilka chwil potem Balmy’ego d’Avricourt’a, otoczonego przez Chińczyków, tenże sam los spotyka.
Trup Franciszka Garnier’a, pomimo cudów waleczności żołnierzy, usiłujących go ocalić, pozostał w rękach Chińczyków, którzy odcięli mu głowę i obnosili ją w tryumfie.
Zwiedzenie Oceanii przedstawia nam, równie jak innych lądów, dzieje niemniej opłakane.
Zaszczyt odkrycia Australii przez długi czas przypisywano Holendrowi, Dirk Hartog’owi, który wylądował 26 października 1616 roku na zachodnim brzegu tego lądu. Obecnie udowodniono, że pierwszeństwo tego odkrycia należy się żeglarzowi Oronce Finé, z Besançon, który dobił do tej rozległej nieznanej ziemi w 1531 roku[12].
W 1642 roku Abel Janssen Tasman opłynął dokoła, nie dotknąwszy wszakże stopą brzegów, wielką ziemię południową, jak nazywano wówczas ten ląd, aby sprawdzić opinię, utrzymującą się od czasów Kolumba, że na kuli ziemskiej powinien istnieć rozległy ląd południowy, tworzący rodzaj równoważnika, odpowiedniego obu Amerykom. Tasman wykrył w południowej stronie wielką wyspę, którą nazwał ziemią Van-Diemen, na cześć jeneralnego gubernatora Indyi niderlandzkich. Od tej epoki zdaje się, że marynarze pogardzili Australią, aż do chwili, gdy Cook, słynny żeglarz angielski, wylądował na jej wschodniem pobrzeżu w 1770 roku. Pobrzeże to, prawie całkiem nieznane na przestrzeni trzydziestu dwóch stopni, okrawędzione było skałami, czyniącemi wylądowanie trudnem i niebezpiecznem. Endeavour, okręt kapitana Cook’a, w nocy z dziesiątego na jedenastego czerwca osiadł na rafie podwodnej, i potrzeba było dwudziestoczterogodzinnych, prawie nadludzkich wysiłków, aby go wyswobodzić.
Nazwisko James’a Cook’a powinno być wypisane obok imion najsłynniejszych bohaterów, jacy zwiedzali kulę ziemską. »Jest on, jak się wyraził pewien admirał francuski, jednym z najznakomitszych ludzi z tej rasy poszukiwaczy zjawisk geograficznych, których tylu wydała Anglia«. Życie tego żeglarza przedstawia jeden z najpiękniejszych przykładów niezłomnej woli i energii w zdobywaniu zamierzonych rezultatów. Z tego też względu poświęcimy mu kilka kartek. Urodzony w 1728 roku w Morton, w Anglii, dostąpił wysokich stopni w swym zawodzie własną jedynie zasługą. Był dziewiątem dzieckiem stróża folwarcznego; oddany do handlarza norymberszczyzny, pełnił w jego sklepie obowiązki posługacza, a następnie wstąpił do służby okrętowej, jako prosty majtek. Nie mając żadnego nauczyciela, poznał rysunek i nabył wiele wiadomości z matematyki i astronomii, potrzebnych w sztuce żeglarskiej. Skromny ten pracownik po trzykroć opłynął dokoła kulę ziemską z polecenia rządu angielskiego i za każdym razem zebrał bogate żniwo nowych faktów. W pierwszej podróży, przedsięwziętej w 1768 roku, zbadał pobrzeża Nowej Zelandyi; towarzyszyli mu w tej wyprawie uczeni Banks i Solander w celu obserwowania na Taiti przejścia Wenery przez tarczę słoneczną.
Cook powrócił do Europy przez Indye Wschodnie; podczas przepływu na południe Australii Endeavour omal nie został rozbity o skały. Po ocaleniu statku słynny żeglarz angielski w imieniu króla Jerzego III objął w posiadanie całe pobrzeże, przez siebie odkryte, i nazwał je nową Walią[13].
Podczas drugiej wyprawy, trwającej przeszło trzy lata, zadaniem Cook’a było sprawdzenie istnienia lądów południowych. Dwa okręty: Resolution i Adventuro, oddane do jego rozporządzenia, dotarły aż do 71 stopnia szerokości południowej. Po odkryciu Nowej Kaledonii przebiegł Nowe Hebrydy i przywiózł do ojczyzny niewątpliwe dokumenty naukowe, dotyczące nowoodkrytych lądów, ich flory i fauny oraz historyi ich mieszkańców.
W 1776 roku wielki ten żeglarz odbył trzecią podróż dla przekonania się, czy istnieje jaka komunikacya pomiędzy Europą a Azyą przez północną Amerykę; opłynął dokoła Nowy Ląd, dotarł do północno-zachodniego pobrzeża Ameryki i poszukiwał łącznika, wiążącego zatokę Hudsońską z cieśniną Behringa, lecz wyprawa nagle powstrzymana została przez olbrzymią płaszczyznę lodową. Cook zwrócił się wtedy do brzegów Ameryki, żeglując do wysp Sandwich, aby tam przepędzić zimę; dopłynąwszy do wyspy Owa-ihi (Hawai), zarzucił kotwicę w jednej z jej zatok, której pobrzeże miało być jego grobem.
Kapitan Cook i osada zawiązali stosunki z krajowcami. »Nie napotkałem dotąd nigdzie, powiada on, ludu dzikiego tak mało podejrzliwego i tak zgodnego w utrzymywaniu stosunków, jak tutejszy. Krajowcy wysyłają nam towary, które chcą sprzedać, a potem przychodzą na brzeg targować się z nami. Dodać potrzeba, co im przynosi zaszczyt, że ani razu nie usiłowali oszukać nas w handlu zamiennym«.
To przyjazne usposobienie nie trwało, niestety długo. Wzajemny spokój zaburzony został przez spełnioną kradzież, a wskutek wynikłych stąd sporów, krajowcy przyjęli postawę wyzywającą. Jednego dnia, uzbrojeni w kamienie, chcieli przeszkodzić kilku swym współziomkom, pomagającym Anglikom w ładowaniu na okręt beczek z wodą. Dowiedziawszy się o tem Cook wydał rozkaz użycia broni palnej; strzały padły — dzicy odpowiedzieli na nie rzeczywistym gradem kamieni, zmuszając Anglików do odwrotu wpław, przytem zabrali im jednę opuszczoną szalupę.
Widząc to, Cook zawołał: »Lękam się, czy wyspiarze nie zmuszą mnie do użycia środków gwałtownych, gdyż nie można pozostawić ich w tem mniemaniu, że odnieśli nad nami korzyści«.
Zaraz też nazajutrz postanowił udać się na ląd i sprowadzić na okręt króla i głównych naczelników wyspy, aby ich zatrzymać jako zakładników, dopóki nie odzyska utraconej szalupy. Zstąpiwszy na wyspę z porucznikiem i dziewięciu majtkami, został wkrótce obskoczony przez tłum nieprzyjacielski. Jeden z krajowców ośmielił się grozić Cook’owi — ten wystrzelił do niego ze strzelby nabitej śrótem. Powstało wówczas zamieszanie nie do opisania. Wyspiarze rzucili się na Anglików, zanim ci zdołali dać ognia. Cook, z godną uwielbienia odwagą i krwią zimną, cofał się w porządku ze swymi ludźmi.
Dopóki stawiał czoło krajowcom, żaden z nich nie ośmielił się nań natrzeć, gdyż poczytywano go za istotę nadprzyrodzoną, lecz gdy, zbliżywszy się do brzegów, odwrócił się na chwilę do swych ludzi, aby im wydać rozkazy — uderzony został z tyłu puginałem i padł twarzą w morze.
Dzicy wydali wówczas okrzyk radości; wydarli falom zranione jego ciało, wyciągnęli je na brzeg i zadawali ciosy tym zwłokom już bezwładnym.
Tak zginął kapitan Cook, słynny żeglarz, który po Kolumbie ze wszystkich swych współzawodników umiał pozyskać najwięcej popularności. Sława ta może być miarą jego zasługi. Nikt lepiej od niego nie spełnił obowiązków tyle użytecznych dla ludzkości i nauki.
James Cook zdaje się być człowiekiem, przeznaczonym do spełnienia swego posłannictwa. Natura obdarzyła go siłą herkulesową, niezłomną mocą duszy, krwią zimną, połączoną z energią, spokojną, lecz uporczywą. Cook był wzrostu niezwykłego, dochodzącego 1 metra 79 centymetrów wysokości. Fizyognomia jego wyrażała surowość; zwykle był małomówny, cierpki, uparty, lecz pomimo to wielce sprawiedliwy. Dumont d’Urville wyrzekł o nim: »Jest to najsłynniejszy żeglarz wieków ubiegłych i przyszłych«[14].
Innym męczennikiem na tejże samej arenie działań jest francuz La Pérouse. Wojskowy jego zawód był świetnym; po wzięciu zaszczytnego udziału w bitwie morskiej pod Belle-Isle 20 listopada 1759 roku, w której ciężko był raniony wzięty do niewoli przez Anglików, po zwiedzeniu wszystkich części świata, walczył z powodzeniem w Ameryce przeciw admirałowi angielskiemu, Byron’owi i odniósł zwycięstwo nad wojskami kompanii angielskiej, osiadłemi w zatoce Hudsońskiej. La Pérouse miał spełnić ważne posłannictwo.
Rząd francuski, chcąc uzupełnić podróże Cook’a i Clarke’go, postanowił wysłać wyprawę w strony, przez nich zwiedzane, dla wynalezienia przejścia na Północy, którego ci napróżno poszukiwali.
La Pérouse, wybrany razem z De Langle’m do kierowania tą wyprawą, miał zwiedzić lądy, które jeszcze nieznanemi pozostały, zebrać pewne dane, dotyczące połowu wielorybów na Oceanie południowym, od strony południowej Ameryki i Przylądka Dobrej Nadziei, tudzież handlu futrami w północno-zachodniej Ameryce, zwiedzić mało doówczas znane pobrzeża Tartaryi i Ameryki zachodniej, morze Chińskie i Japońskie, wyspy Salomona i południowo-zachodni pas Australii, zebrać w tych wszystkich miejscowościach kolekcyę roślin i użytecznych minerałów, zbadać rozmaite ludy i wreszcie otworzyć nowe drogi zbytu dla handlu[15].
Dwie fregaty Boussole i Astrolabe, uzbrojone w Brest, miały posłużyć do urzeczywistnienia tego wielkiego planu. La Pérouse objął dowództwo nad pierwszą, kapitan De Langle nad drugą fregatą.
Oba statki dokonały wielu zdobyczy naukowych, wpośród największych niebezpieczeństw. La Pérouse przebył przylądek Horn, opłynął brzegi Ameryki, posuwając się aż do góry Saint-Hélie, wykrył w tych szlakach zatokę Monti i Port francuski. Tu trzy jego statki, uniesione prądem morskim, rozbiły się o skały, a w tej katastrofie zginęło sześciu oficerów i piętnastu towarzyszących im majtków. Wyprawa dotarła do wysp Sandwich, skierowała się ku Filipińskim, następnie zwróciła na wschód Japonii, zbadała stronę wschodnią Azyi, zaledwie znaną naówczas, wykryła nową wyspę w stronie Korei, zatokę na wyspie Seghalien i zarzuciła kotwicę 8 grudnia 1787 roku naprost wyspy Mauna, której wyniosłe cyple panowały nad Archipelagiem Żeglarzy.
De Langle przybił do małej przystani, otoczonej bogatą roślinnością, i w towarzystwie kilku marynarzy starał się zaopatrzyć w świeżą wodę, gdy nagle obskoczony został przez tłum krajowców. W chwili gdy, dopadłszy czółna, usiłował dostać się na pełne morze, obsaczony ze wszech stron przez pirogi, zapełnione rozżartymi dzikimi, padł pod ciosami ich maczug. Obok niego zamordowany został Robert de Paul Lamanon, zasłużony przyrodnik i członek wyprawy, wraz z jedenastoma majtkami francuskimi.
La Pérouse opuścił te strony wstrętne i 20 stycznia 1788 roku wylądował w Botany-Bay. Tu napisał długi list do ministra marynarki, przedstawiając w nim rezultaty dokonanych odkryć i dzieje nieszczęsne swych współtowarzyszy, donosząc zarazem, że rozwija żagle, aby wrócić do Ile de France.
Był to ostatni list znakomitego żeglarza, którego nie widziano już odtąd ani na Ile de France, ani gdzieindziej. La Pérouse zginął bez wieści; tajemnicza zasłona pokryła losy tej wyprawy.
Pewien rodzaj fatalizmu prześladował wszystkich, którzy odegrali jakąkolwiek rolę w tym smutnym dramacie. Entrecasteaux, wysłany na morze dla wyszukania La Pérouse’a, umarł w drodze w 1793 roku; tenże sam los spotkał Huana de Kermadec’a, dowodzącego rezerwowym statkiem w tej wyprawie. Tajemnica pozostała nie uchylona aż do 1826 r., to jest do epoki, w której kapitan angielski Peter Dillon znalazł wśród skał podwodnych, w północnej stronie wysp Hebrydzkich, szczątki okrętów, dział i kotwic. Z Bussoli i Astrolaba pozostały tylko te nieme świadki ponurego dramatu, którym zakończył się świetny zawód La Pérouse’a i jego towarzyszy. Dumont d’Urville, wysłany do przyjęcia tych drogocennych szczątków, poniósł niemniej śmierć opłakaną w nieszczęśliwym wypadku na kolei żelaznej wersalskiej, 8 maja 1842 roku.
Poznanie Australii nie zostało dokonane bez nowych ofiar i poświęceń. Po odbyciu w te strony podróży przez Philips’a, na początku XIX wieku, po nim Sturt’a, w 1829 r., następnie Eyre’go, w 1840 roku, młody przyrodnik niemiecki Leichardt postanowił wykryć tajemnicę lądu, równie naówczas nieznanego, jak okolice biegunowe. Ożywiony nieprzepartą ciekawością, zapragnął poznać, co ukrywa ten ląd rozległy. Ograniczywszy się najpierw na przebyciu go skośnem, w kierunku północno-zachodnim, w ciągu piętnastu miesięcy zdołał w tym kraju, całkiem nieznanym, przebiedz drogę, przedstawiającą przeszło 3.000 kilometrów długości. Zachęcony tem pierwszem powodzeniem, Leichard zapragnął dokonać więcej jeszcze i usiłował przebyć Australię w całej długości od wschodu na zachód. Wyruszył z Brisbane na początku 1848 r. i zdołał dotrzeć do pobrzeży rzeki Cagoon, znajdującej się w głębi lądu, w odległości 480 kilometrów od morza. Od tej chwili wieści ucichły o tym śmiałym wędrowcu. W dziesięć lat potem w 1858 roku, bracia Grégory znaleźli w blizkości rzeki Wiktorya niewątpliwe ślady nieszczęśliwej jego wyprawy.
Męczeńska śmierć bohaterów nigdy nie studziła zapału heroizmu. Tragiczny skon Leichardt’a nie powstrzymał bynajmniej braci Gregory’ch, Roëgo, Austin’a, Babbage’a i Morton’a. Ci zwiedzali puszcze środkowe wschodniej i zachodniej Australii, lecz chwała przebycia po raz pierwszy lądu tej części świata, od Melburne do zatoki Carpentarie, to jest od brzegu południowego tej ziemi do pobrzeży jej północnych, należy się Irlandczykowi, Tomaszowi O’Hara Burke, który badania te życiem okupił.
Burke wyruszył z Melburne’u 20 sierpnia 1860 roku na czele wyprawy, dobrze zorganizowanej, zaopatrzonej obficie w zapasy żywności, wraz z astronomem-topografem Wills’em oraz szesnastoma innemi osobami; prowadził z sobą 25 koni i tyleż wielbłądów. W końcu września dosięgnął, pomiędzy 25 a 26 stopniem równoleżnika południowego, Wielkiej pustyni kamienistej, w której przed piętnastu laty Sturt spędził sześć miesięcy w najtrudniejszem położeniu, i gdzie jego towarzysz Poole skonał z pragnienia. Szczęśliwszy od niego, Burke przebył ze swym oddziałem bez przeszkody wielką pustynię, którą świeże, ulewne deszcze potokowe przetworzyły w oazy, okolone licznemi bagniskami. Wędrowcy przedarli się do doliny Yappar, a energia ich wzrosła, gdy rozpoznali, że zbliżają się do oceanu. Morze w rzeczy samej obwieszczało swe istnienie niewątpliwymi znakami. Jedenastego lutego 1861 roku dostrzegli, że przypływ morza wznosił poziom bagnisk, otaczających Yappar. Burke z towarzyszami miał jeszcze przebyć wielką płaszczyznę gliniastą; na nieszczęście krzaki, z sobą powikłane, czyniły ją niedostępną. Wędrowców opuściły siły, większa część koni i wielbłądów padła bez życia, a pozostałe zwierzęta nie chciały dalej się zapuszczać; co gorsza, żywności całkiem zabrakło. Potrzeba było wyrzec się nadziei dotarcia do oceanu, którego sąsiedztwo było niezaprzeczone. Postanowiono wrócić się; Burke wraz z Wills’em zginęli w dolinie Cooper wskutek znużenia i najzupełniejszej sił utraty.
Nakreślili oni ślad swej drogi, jakim później postępował John Mac Douall Stuart; dotarł on do tego morza, którego głuchy szmer dochodził uszu nieszczęśliwego Burke’go.
Dzięki wysiłkom tych męczenników zwiedzających ląd australski, dzięki podróżom nowszym, szczęśliwszym, obszar Australii, równie jak Afryki, zaczyna być poznawanym; potrzeba jednak zbadać go w całości dokładnie. W stronie północno-zachodniej ziemia Tasman — na północy ziemia Arnheim — w stronie północno-zachodniej ziemia Carpentarie i półwysep York, przedstawiają rozległe pole dla przyszłych poszukiwań. Można twierdzić, że na 6, 353.000 kilometrów kwadratowych, przeszło jedna trzecia część tej przestrzeni jest jeszcze nieznana. Cyfry te wskazują nam, jak mało znaczące są wysiłki pojedynczego człowieka w porównaniu z olbrzymią pracą, jaką jest poznanie całego świata. Wszelako usiłowania w tym kierunku pomnażają się z dniem każdym, z pokolenia w pokolenie; podbój kuli ziemskiej jest zadaniem czasu i dokonany niewątpliwie zostanie.









  1. List Kolumba do Ferdynanda i Izabelli, pisany w 1501 r.
  2. Tworzy część archipelagu Bahama.
  3. List do mamki księcia don Juana.
  4. Założyciel panowania hiszpańskiego w Ameryce — urodzony w Medellin w Hiszpanii w 1485 r.
  5. Cieśnina Magellana.
  6. Magellan, przez Ferdynanda Denis.
  7. Pemmican, produkt mięsny, przyrządzany w ten sposób, że przedstawiał wielce małą objętość.
  8. Urodzony w Rouen 29 lipca 1802 roku.
  9. Missionary travels and research in south Africa. London 1857 r.
  10. Narrative of an expédition to the Zambesi, and its tributary. London, 1865 r.
  11. L’Afrique nécrologique. — Bulletin de la Société de géographie. 1874 r. — Tom VIII.
  12. Further facts in the early discovery of Autralia, przez Major’a.
  13. Dzisiejsza Nowa Południowa Walia.
  14. Urodzony w blizkości Albi. 22 sierpnia 1741 roku.
  15. Biographie Universelle. Lacaze’a.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Tissandier i tłumacza: anonimowy.