Męczennicy w imię nauki/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Tissandier
Tytuł Męczennicy w imię nauki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les martyrs de la science
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pilâtre de Rozier. — Wzniesienie się było majestatyczne; balon pożeglował w kierunku pionowym...
ROZDZIAŁ III.
Badanie wyższych warstw atmosfery.

Wyższe warstwy powietrza, gdzie tworzą się meteory, deszcz, grad i pioruny, podniecały zawsze ciekawość człowieka, przez długie jednak wieki wdzieranie się na góry było jedynym środkiem, z którego dla jej zaspokojenia mógł korzystać. Cyple, lodowce, wyniosłe szczyty górskie przejmowały dawniej trwogą. Śmielsi podróżnicy, wdzierający się na góry, doznawali takich cierpień pod wpływem rozrzedzonego powietrza i zimna, że wycieczki górskie poczytywano za trud najstraszliwszy. Gdy w 1534 roku Pedro de Alvarado zamierzył podbić Peru, musiał przechodzić przez Andy w wyżynie 4.800 metrów[1]. Część jego armii zginęła w tych wyniosłych szlakach, a pozostali żołnierze tak ucierpieli wskutek ciśnienia powietrza i nizkiej temperatury, że wielu z pomiędzy nich utraciło palce, a wszyscy mieli cerę trupią.
Do końca ubiegłego wieku utrzymywało się przekonanie, że wdarcie się na szczyt góry Mont-Blanc jest zadaniem niemożliwem. Gdy w 1741 roku szlachcic angielski, Windham, postanowił zwiedzić lodowce alpejskie i dotrzeć do Montanvers, mieszkańcy Chamounix nie wierzyli, aby tego mógł dokonać. Windham z towarzyszami przedsięwzięli nadzwyczajne środki ostrożności, jakgdyby chodziło o jaką daleką i niebezpieczną wyprawę; z przygotowań ich uśmieliby się dzisiejsi turyści.
W kilka miesięcy po wycieczce Windham’a, tragiczna śmierć Plantade’a zdawała się potwierdzać opinię tych, którzy lękali się niebezpieczeństw wypraw górskich. Plantade astronom z Montpelier, znany ze swej gorliwości dla nauki, zamierzył odbyć doświadczenia barometryczne na najwyższych wyniosłościach pirenejskich. Dwudziestego piątego sierpnia 1741 roku spadł on z cyplu południowego w Knieję Pięciu Niedźwiedzi i skonał przy swych narzędziach matematycznych, w wysokości 2.400 metrów nad poziom morza. Liczył lat siedmdziesiąt, lecz późny ten wiek nie osłabił w nim bynajmniej zamiłowania nauki.

Jednym z pierwszych ludzi, którzy ponieśli sztandar wiedzy w wyżyny powietrzne, 4.800 metrów dochodzące, był prosty przewodnik alpejski, Jakób Balmat[2]. On to utorował drogę pamiętnej wyprawie górskiej słynnego Saussuer’a. Jakkolwiek Balmat zajmował skromne stanowisko towarzyskie, to jednak był wielki sercem, nieustraszoną odwagą, silną wolą i niezachwianą wytrwałością w dążeniu do powziętego celu. Po nadaremnych usiłowaniach Saussuer’a wdarcia się na wierzchołek Mont-Blanc Balmat postanowił sobie, że dotrze do szczytu tego olbrzyma alpejskiego. Nagle porzuca rodzinę i znika. Przez całe dnie przebiega lodowce, przebywa rozpadliny, stawia czoło lawinom śnieżnym; nic nie mogło powstrzymać jego zapału. W jednej z tych wycieczek, ożywiony gorącą żądzą dokonania przedsięwziętego zamysłu, pozostaje
JAKÓB BALMAT.
Nic nie mogło powstrzymać jego zapału...
przez cztery nocy, po sobie z kolei następujące, wśród śniegów, nie śmiejąc postąpić kroku dalej, z obawy stoczenia się w przepaść; przez cały ten czas prawie nic nie je i nie pije, wydany na łup najstraszliwszym torturom z powodu dojmującego zimna. Powraca wreszcie do domu znękany, lecz nie zniechęcony; pada na siano w stodole, odzyskuje utracone siły i znowu wyrusza w drogę dla dopięcia zamierzonego celu.

Tak energiczne wysiłki znajdują wreszcie nagrodę: dziewiątego sierpnia 1786 roku Balmat uderza swym okutym kijem w szczyt najwyższej góry w Europie.
Przed Balmat’em Bourrit[3] pałał żądzą zwiedzenia wyżyn atmosferycznych. Z profesyi malarz na emalii, opuścił pracownię, aby oddać się całkiem wycieczkom górskim, w których czerpał natchnienie do swych obrazów. Saussure składa usprawiedliwiony hołd, mówiąc: »Pan Bourrit przyłożył się więcej jeszcze odemnie do zdobyczy Mont-Blanc«. W 1812 r. Bourrit, mając lat ośmdziesiąt, odbył ostatnią podróż do Chamounix; powrócił na obie nogi sparaliżowany i więcej nie powstał z łoża.
Los Balmat’a był jeszcze sroższy — znalazł śmierć wśród lodowców, które tylokrotnie przebiegał. Często na tydzień lub na dwa tygodnie wydalał się z domu; jednego dnia we wrześniu 1834 r. wyruszył w góry — i więcej nie wrócił. Energiczny ten człowiek, którego Aleksander Dumas nazwał Krzysztofem Kolumbem góry Mont-Blanc, wpadł w przepaść zdradziecką.
Od czasu pierwszych wycieczek górskich Balmat’a i Saussure’a, wielu innych poszukiwaczy wdzierało się na wyniosłe szczyty kuli ziemskiej, okupując to przedsięwzięcie kosztem krwawych trudów. Do najwynioślejszych wyżyn, jakich kiedykolwiek ludzie dosięgnęli, dotarło trzech braci bawarczyków Schlagintweit’ów, w górach Tybetańskich[4]. Dziewiętnastego sierpnia 1856 roku wdarli się ci odważni turyści na Ibi-Gamin, to jest na górę, wyniesioną na 6.810 metrów nad poziom morza[5]. W rok potem Adolf Schlagintweit został zamordowany w Kasghar przez muzułmanów, prowadzących wówczas wojnę z Chińczykami.
Przedtem w 1812 r. Moorcroft przebył Himalaje i dotarł do wielkich wyniosłości, dążąc do jeziora Manasarowar. Przyspieszone oddychanie, połączone z gwałtownem biciem serca, zmuszało go co chwila do odpoczynku. Napróżno usiłował pokonać to osłabienie ciała; pochwycony silnym zawrotem głowy, padł na ziemię. Zdołał wszakże wkrótce zebrać siły i zejść na poziom niższy[6].
W 1819 r. Moorcroft z Trebeck’iem przedsięwziął nową wyprawę, która w sześć lat później zakończyła się śmiercią obu turystów.
Balony w ręku ludzkiem przedstawiają pewniejszy środek badania wyższych warstw atmosfery. W przestworze jednak oceanu powietrznego, jak zresztą i gdzieindziej, napotykamy nowe ofiary poświęcenia dla nauki.
Wiadomo, że Pilâtre de Rozier, który pierwszy wzniósł się w powietrze balonem systemu Montgolfièr’ów[7], był też pierwszym męczennikiem aerostatyki.
Skreślimy historyę tego nieszczęsnego wypadku, według jednego z najlepszych opisów, jakie wydano w tym przedmiocie, a mianowicie opowiadania J. B. Bertrand’a[8].
Upłynęło kilka lat od czasu wynalezienia maszyny aerostatycznej przez braci Montgolfièr’ów. Wiele doświadczeń, odbytych z powodzeniem w Annonay, na Polu Marsowem i w Tuileries, w Wersalu, Lyonie, Dijon i w Medyolanie, pozyskało wielki rozgłos. Pilâtre de Rozier zamierzył przebyć cieśninę kaletańską balonem. Żądza sławy, zamiłowanie nauki, potrzeba powiększenia wziętości Lyceum, które założył 1781 r., takie były pobudki, jakie go skłoniły do przedsięwzięcia tej niebezpiecznej podróży. W następstwie tego projektu zwierzył się przed kontrolerem jeneralnym, panem de Calonne’m, że gdyby udzielono mu zasiłek na koszta wyprawy, dokonałby jej niezwłocznie. Żądaniu jego uczyniono zadość, otrzymał 42.000 franków.
Romain, znany wówczas fabrykant balonów, odpowiednio do umowy, z Pilâtre’m zawartej, zobowiązał się zbudować areostat mniej więcej 30 stóp średnicy mający, za sumę 6.000 franków. Pilâtre, którego obowiązkiem było dostarczyć lokalu, pozyskał od rządu w Tuileries salę straży z jednym pokojem.
Roboty, rozpoczęte w końcu sierpnia, pod kierunkiem Sigaud de Lafond’a, ukończono w sześć tygodni. Siedmset łokci białej kitajki potrzeba było do sporządzenia balonu i wrzecion.
Romain zachowywał w tajemnicy sposób przyrządzania kitajki nieprzemakalnej. Sposób ten zasadzał się na powleczeniu jej warstwą oleju lnianego, wysychającego pod wpływem glejty[9]. Każde wrzeciono było następnie pokryte błoną z kiszki wołowej, przytwierdzoną zwykłym, mocnym klejem, do którego dodano mięszaniny złożonej z miodu i oleju lnianego, co nadawało powłoce giętkość i zabezpieczało ją od łupania się.
Romain strzegł pilnie swej tajemnicy, sam przygotowywał ten przetwór, znany tylko jednemu z jego towarzyszów, który mu w przyrządzaniu balonu pomagał. Druga i trzecia warstwa błon z kiszek wołowych była jeszcze nałożona i balon został ukończony, przedstawiając trzydzieści trzy i pół stóp w średnicy. Przyozdabiały go flagi, w różnych miejscach przytwierdzone, ważył zaś 320 funtów, licząc w to i przyrząd walcowaty, służący do wypełnienia gazem aerostatu; ten był w tym stopniu nieprzenikliwy, że pozostawał przez dwa miesiące wydęty powietrzem atmosferycznem i nie okazała się na nim ani jedna zmarszczka. Po upływie tego czasu balon, jak najstaranniej opakowany, wysłano do Boulogne, które to miejsce wybrał Pilâtre do puszczenia się w szlaki powietrzne. Tu połączono aerostat z przyrządem Montgolfièr’ów, 25 stóp wysokości mającym, z kopułą, wyrobioną ze skóry kozy dzikiej. Przyrząd przedtem sprawdzono, a rezultat pomyślny, z prób pozyskany, odpowiadał staranności, z jaką budowano maszynę.
Pilâtre przybył do Boulogne 20 grudnia 1784 r. W dwa dni potem dowiedział się o przygotowaniach Blanchard’a do odbycia podobnej podróży z Anglii; strwożył się tem zwłaszcza, aby jego wyprawa nie była poczytywana za naśladownictwo współzawodnika, który mu zresztą wydzierał zasługę pierwszeństwa. Pilâtre wyruszył do Dowru, widział się z Blanchard’em i przez chwilę pokrzepiał nadzieją, że ten nie puści się w drogę z powodu złego stanu balonu, który ze wszech stron gaz przepuszczał. Wkrótce jednak tracić zaczął tę nadzieję; powrócił do Boulogne, pozostawił tu Romain’a z jego bratem, którzy mu towarzyszyli w podróży do Anglii — i dręczony obawami przybył do Paryża.
W czasie tym Blanchard z doktorem angielskim Jefferies wznieśli się w powietrze z zamku Dowr 7 stycznia 1785 r., i powrócili z tej wycieczki bez żadnego wypadku, o godzinie wpół do czwartej wieczorem, spadłszy z balonem w lesie Guines, gdzie stanęli po przebyciu wielu niebezpieczeństw.
Następnie aeronauci, przybywszy do Haudinghen, pożeglowali balonem do Paryża; Pilâtre przyjął ich uprzejmie, lecz niepokoiła go myśl, że nie będzie mógł już pozyskać sławy pierwszeństwa przebycia morza. Z tego też względu upraszał o uwolnienie go od żeglugi powietrznej. Kontroler finansów zgodził się na to, lecz pod warunkiem, aby zwrócona mu została z udzielonej Pilâtre’owi sumy reszta, nie zużytkowana na koszty sporządzenia balonu. Nieszczęśliwy Rozier, pewny powodzenia, rozporządził już temi pieniędzmi. Nie pozostawało mu więc nic innego, jak wrócić do Boulogne i za jakąbądź cenę odbyć niebezpieczną wyprawę.
Pilâtre odtąd zajął się całkiem swą podróżą; próby, z małymi balonami dokonywane, okazały, że wiatry zachodni i północno-zachodni odrzucały je stale na ląd. Kilkakrotnie powtarzano te same doświadczenia z jednakowym rezultatem. Wszystko to wymagało długiej zwłoki, podczas której balon, wystawiony na niszczący wpływ powietrza, w blizkości wału miejskiego, wiele ucierpiał; pogryzionym był nawet przez szczury. Odtąd aerostat, którego budowa kosztowała tyle starań, psuł się z każdym dniem więcej.
Wreszcie pogoda ustaliła się; wiatr, dmący od strony południowo-wschodniej, sprzyjał żegludze, wycieczka wyznaczona została na dzień 15 czerwca. Ponieważ od pewnego czasu panowały upały nie do zniesienia, rozpoczęto przygotowania z brzaskiem dnia, tak że wszystko było w pogotowiu o wpół do ósmej z rana. Pilâtre de Rozier wszedł do łódki z Romain’em i nie przyjął margrabiego de la Maisonfort, który pragnął mu towarzyszyć. »Nie jesteśmy pewni rzekł, ani pogody, ani aerostatu«. Salwa artyleryi zwiastowała chwilę jego odjazdu. Wzniesienie się było majestatyczne; balon pożeglował w kierunku pionowym, doszedł wysokości sześciuset sążni, potem zwrócił się ku północy i górował ponad urwistemi brzegami Crèche, gdy prąd, z wyższych warstw powietrza pochodzący, przewidywany przez doświadczonych marynarzy cieśniny, odrzucił go łagodnie ku lądowi.
Upłynęło piętnaście minut od chwili, w której puszczono sznury utrzymujące aerostat. Oklaski zgromadzonego tłumu widzów nie ustawały; życzenia i spojrzenia wszystkich zwracały się ku podróżnym, gdy nagle przerażający okrzyk trwogi dał się słyszeć, zwiastując straszliwą katastrofę.
Balon spadał wskutek uchodzącego gazu; to wywołało przerażenie ogólne.
Niepodobna opisać, z jak szaloną szybkością, z wyższych warstw atmosfery, spadała łódka z nieszczęśliwymi żeglarzami. Oko nie mogło wymierzyć tej szybkości spadku, powiększającej się z każdą chwilą. Dreszcz przejął do kości widzów, pociemniało im w oczach — myśli pomieszały się wobec okropnego widoku tej sceny rozdzierającej.
Po pierwszem wrażeniu trwogi, tłum w nadziei przyniesienia pomocy nieszczęśliwym aeronautom pobiegł do zagajnika Wimereux, odległego o milę francuską od miejsca z którego balon wzniósł się w powietrze. Niestety! przedstawił się tu obraz straszny: Pilâtre połamany, z pogruchotanemi kośćmi, wysadzonemi z ciała, już nie żył. Romain, okropnie potłuczony, przez kilka chwil jeszcze dawał znaki życia.
W ten sposób zginęli Pilâtre de Rozier i Romain. Pilâtre liczył dopiero dwadzieścia ośm lat. Urodzony w Metz 30 marca 1756 roku, przybył do Paryża w wieku bardzo młodzieńczym i tu wkrótce dał się poznać z głębokiego zamiłowania nauki. Pierwsza jego żegluga powietrzna zjednała mu wielką popularność.
Po nim jednym z najnieszczęśliwszych męczenników aerostatyki był Włoch, hrabia Zambeccari.
Hrabia, równie jak Pilâtre de Rozier, powziął nieszczęśliwą myśl połączenia przyrządu Montgolfièr’ów z balonem, wypełnionym gazem, czyli jak mówiono odtąd, podłożenia ognia pod prochy. Próbował on kilkakrotnie w Boulogne wznieść się w powietrze, lecz zawsze bezowocnie. Publiczność wyśmiewała się z niego, poczytywała go za waryata i tchórza.
Siódmego września nieszczęśliwy Zambeccari chciał raz jeszcze spróbować szczęścia; tym razem pomimo niepowodzeń, zaszłych w czasie wydymania balonu, pojął, że za jakąbądź cenę musi się puścić w podróż, że roznamiętniony tłum gotów go rozszarpać.
»Nieuctwo i fanatyzm — rzekł do siebie z goryczą aeronauta włoski — zmuszają mnie do tej wyprawy«.
Po wielu zwłokach i obawach żeglarz powietrzny opuścił ziemię o północy.
»Znużony trudem — powiada Zambeccari — nie przyjąwszy żadnego posiłku w ciągu dnia, z żółcią na ustach, z rozpaczą w duszy, wyruszyłem w podróż bez żadnej innej nadziei prócz tej, że mój aerostat, który wiele ucierpiał w drodze, nie poniesie mnie daleko«.
Zambeccari’emu towarzyszyło dwóch jego wiernych przyjaciół, Andreoli i Grassetti. Pogrążeni w ciemnościach nocy, przytuleni do siebie w łódce, cierpieli straszliwie od ostrego, przejmującego zimna. O drugiej godzinie nad ranem podróżnym zdawało się, że słyszą ryk morza. Noc była tak ciemna, że nie mogli nawet obserwować barometru. Po upływie godziny wśród trwogi ujrzeli się zawieszonymi o kilka metrów tylko ponad falami Adryatyku. Podróżni wyrzucili wtedy balast z łódki i wznieśli się w górne warstwy atmosfery, w których dokuczało im zimno.
»Nie dobrze mi było — powiada Zambeccari — porwały mię silne wymioty. Grassetti’emu płynęła krew z nosa, oddech nasz był krótki, w piersi czuliśmy duszność«.
Z brzaskiem dnia balon raz jeszcze obniżył się ku ziemi, Zambeccari dostrzegł z daleka brzeg, a za nim ląd bezpieczny. Nagle prądy powietrzne zmieniły się, odrzucając go na pełne morze, to jest w stronę, w której mógł znaleźć tylko grób.
Lecz oto ukazuje się kilka okrętów — zwodnicza nadziejo! balon, mało wówczas jeszcze znany, jest dla nich zjawiskiem przestraszającem. Statki oddalają się pospiesznie. Wszelako kapitan jednego z tych okrętów uczuwa litość nad nieszczęśliwymi. O ósmej godzinie zrana aeronautów przeniesiono na pokład okrętu. Grassetti daje zaledwie znaki życia. Zambeccari i Andreoli blizcy są zemdlenia.
Gdy Zambeccari odzyskał zmysły, dostrzeżono na jego ręce rany straszliwe; amputacya była konieczna, odjęto mu trzy palce.
W kilka lat potem ten dzielny człowiek, o którym znakomity wędrowiec Kotzebue rzekł: »Oczy jego to myśli«[10], pada ofiarą swej odwagi. Dwudziestego pierwszego września 1812 roku balon tego aeronauty, zmuszonego prawie do przyspieszenia chwili wyruszenia w drogę, spalił się w powietrzu niedaleko Boulogne, wskutek zetknięcia z aerostatem przyrządu zaopatrzonego w ogień. Znaleziono na ziemi balon spopielony i poszarpane w szmaty, wpół zwęglone zwłoki ludzkie.
Oto wszystko co pozostało z Zambeccari’ego!
Franciszek hrabia Zambeccari sam skreślił historyę swych nieszczęść; w pismach jego widnieje szczere poświęcenie się dla wiedzy i gorące zamiłowanie prawdy. Całe jego życie zapełniają cierpienia. Zambeccari służył zrazu w marynarce; w 1787 r. wzięty był do niewoli przez Turków i pozostawał aż do 1790 roku na galerach w Tulonie. »W tym przybytku nieszczęścia i gnuśnienia« — jak się sam wyraża — powziął myśl poświęcenia się sztuce aerostatycznej.
Żarliwy zwolennik żeglugi powietrznej, Dupuis Delcourt, zebrał w dziele pod tytułem: Chwała i nieszczęście, wybitniejsze dramaty, zaszłe w atmosferze[11]. W książce tej obok Zambeccari’ego znachodzimy innych męczenników, których śmierć była niemniej tragiczna.
Dwudziestego piątego listopada 1802 r. Olivari puścił się balonem systemu Montgolfièr’ów z Orleanu. Łódka jego, pleciona z łoziny, wzniósłszy się wysoko w powietrze zapaliła się; aeronauta, pozbawiony jedynego schronienia, spadł na ziemię — znaleziono go z roztrzaskaną głową.
Siódmego kwietnia 1806 roku Mosment, wyruszywszy z Lille w balonie gazowym, spadł na równinę lesistą; ciało jego było wpół zagrzebane w fosie, otaczającej miasto.
Siedemnastego lipca 1812 roku balon systemu Montgolfièr’ów, którym żeglował w powietrznych szlakach Bittorff, zajął się płomieniem ponad Manheim’em w Niemczech. Zwłoki Bittorff’a znaleziono na jednym z dachów tego miasta.
Wskutek spalenia się balonu, pani Blanchard poniosła śmierć 6 lipca 1819 roku. Historya tej niewiasty, równie jak jej słynnego małżonka, jest dramatyczną. Blanchard urodził się w Andelys (Eure) 7 marca 1809 r. Od młodości poświęcił się mechanice; mając lat szesnaście zbudował powóz-samochód, w którym przebiegł przestrzeń 28 kilometrów. W kilka lat później usiłował zbudować okręt skrzydlaty, lecz gdy Montgolfière’owie puścili w przestwór powietrzny balon swego pomysłu, oddał się z zapałem podróżom atmosferycznym.
Blanchard przebył kanał la Manche balonem wraz z doktorem Jeffries’em; w 1785 r. puszczał się w szlaki powietrzne we Francyi, Niemczech, w Ameryce i umarł na tym zaszczytnym posterunku. W czasie sześćdziesiątego szóstego wzniesienia się w atmosferę w Haye, w lutym 1808 roku, tknięty został apopleksyą w łódce. Wskutek tej katastrofy Blanchard sparaliżowany czternaście miesięcy pozostawał w łóżku, przy którem odważna i wierna jego małżonka nie szczędziła mu najtroskliwszych starań. Podczas tej długiej choroby ostatnie fundusze wyczerpały się; gdy umarł, wdowa pozostała w nędzy, dla wyżywienia się wybrała zawód aeronautki.
Dzielna ta kobieta odbywała w całej Europie, bez żadnego towarzystwa, podróże powietrzne, mające wielki rozgłos. Dziś zatarły się one w pamięci, winniśmy jednak poświęcić słów kilka ostatniej wycieczce pani Blanchard, która jej niestety, grób otworzyła.
Było to 19 lipca 1819 roku, w czasie wielkiej zabawy w ogrodzie Tivoli, który później został przystanią zachodnią. Tłum ożywiony, wspaniały otaczał szranki, z których Zofia Blanchard miała wznieść się w powietrze. Muzyka zaczyna grać — młoda kobieta wstępuje w łódkę i wkrótce unosi się ponad wszystkiemi głowy. Widać ją, promieniejącą wśród tysiąca iskier sztucznych ogni, które zapala pod łódką. Deszcz złoty spada z balonu. Aeronautka zatrzymuje przy sobie drugą jeszcze seryę ogni sztucznych, przytwierdzoną do spadochronu, wraz z zatlonym lontem w pogotowiu do ich zapalenia. Wszyscy z wytężonym wzrokiem śledzą balon. Nagle daje się widzieć żywy blask, powiększający się coraz więcej. Pomimo wielkiej odległości, przedzielającej tłum od balonu, widać gwałtowne poruszenia żeglarki; blask niknie na chwilę, lecz wkrótce ukazuje się na szczycie balonu. Widzowie w mniemaniu, że to nowa niespodzianka, biją oklaski, wołają: »Brawo, niech żyje pani Blanchard!«
Niestety! gaz, wypełniający balon, zajął się płomieniem i wytworzył ową jasność, rozlewającą się na całą dzielnicę Montmartre, jasność, będącą złowieszczą latarnią śmierci. Wszelako balon nie spada, lecz obniża się zwolna ku ziemi. Aerostat, w który teraz wpatrują się wszyscy z przerażeniem, spada ciągle, lecz zwolna, i wreszcie osiada na dachu jednego z domów ulicy Provence. Balon zsuwa się... Zofia Blanchard może być ocaloną.
— Do mnie! na pomoc! — woła.
W tejże chwili mała łódka z łoziny zaczepia się o hak, wystający z dachu i wywraca, a nieszczęśliwa kobieta spada na bruk ulicy, uderzając o kamienie głową. Czaszka jej strzaskana została.
Pani Blanchard liczyła 41 lat wieku.
»Była to — powiada Dupuis Delcourt — kobieta energiczna, w oczach jej skrzył się ogień zapału i silnej woli; gdy rozmawiała z kim, to zawsze z wielkiem ożywieniem; kobieta małego wzrostu, pomimo męskiej iście siły, nie pozbawiona była wdzięku«.
Nie wyczerpalibyśmy listy nieszczęśliwych ofiar poświęcenia dla sztuki aerostatycznej.
W maju 1824 r. Harris, oficer marynarki angielskiej, wzniósł się balonem w powietrze w Londynie z młodą kobietą. W chwili gdy aerostat opadał, klapa rozdarła się i gaz zaczął uchodzić w tak wielkiej ilości, że łódka uderzyła o ziemię z niesłychaną gwałtownością. Harris został zabity na miejscu — towarzyszka jego była tylko lekko zraniona.
Sadler, słynny aeronauta angielski, stracił życie jako prawdziwy rozbitek powietrzny, 29 września 1824 r. Balon jego, opadając, uniesiony został przez huragan i rzucony na komin wysokiego domu, położonego w blizkości Boltonu. Łódka wywróciła się, i aeronauta spadł na ziemię, na której śmierć znalazł.
Inni aeronauci byli ofiarami sarkazmów lub ślepego okrucieństwa tłumu. Do tych zaliczyć winniśmy Francuza Arbana. Zapowiedział on w Tryeście, że wzniesie się w powietrze balonem 8 września 1846 roku. O czwartej godzinie po południu nie tylko balon nie był wypełnionym, lecz wskutek zaszłego uszkodzenia w rurach, gaz doprowadzających, tenże do aerostatu dostawał się z trudnością i wielce powolnie. Publiczność zniecierpliwiona zaczęła szemrać i grozić. O szóstej godzinie krzyki, a raczej wycia motłochu podniosły się, jak orkan burzliwy; połamano ogrodzenie, znieważono aeronautę. Oburzony Arban chce wyruszyć za jakąbądź cenę — przytwierdza łódkę do balonu, lecz ten, niedostatecznie wypełniony, nie ma siły do wzniesienia się w powietrze. Wszelako hałas wzrasta — nawałnica zamienia się w burzę.
Rozjątrzony aeronauta odwiązuje łódkę, czepia się koła balonowego i wznosi w powietrze bez kotwicy, bez spadochronu, okraczywszy sznur, przytwierdzony do krzyżownicy aerostatu.
W ten sposób odbywając podróż, Arban pochwycony zostaje na nieszczęście, przez silny, górny prąd powietrza, który go odrzuca na Adryatyk.
Przez długi czas śledzono go zapomocą lunet, wysyłano mu na pomoc czółna. Wszystko napróżno — balon niknie wkrótce w mgłach widnokręgu.
Wszelako Arban, przyczepiony do sznura, unosi się przez kilka godzin ponad falami morza, w które następnie spada. O ósmej godzinie wieczorem jest prawie całkiem pochłonięty przez wody, tylko unoszący się jeszcze balon przerzuca go z fali na falę. O jedenastej godzinie siły go opuszczają — już ma zginąć, gdy nagle ukazuje się czółno, którem kieruje dwóch dzielnych rybaków, Franciszek Salvagne z synem. Dwaj marynarze wiosłują silnie i zabierają na statek Arbana, który więcej do umarłego niż żywego jest podobnym.
W kilka lat po tym wypadku Arban wznosi się w powietrze w Barcelonie — żegluje ku morzu Śródziemnemu i znika na zawsze.
La Mountain, dobrze znany w Stanach Zjednoczonych z licznych wycieczek powietrznych, a zwłaszcza z jednej wielce dramatycznej, w której omal nie zginął w jeziorze Erie, również śmierć poniósł w przestworze w sposób najokropniejszy.
Aeronauta ten wyruszył w podróż balonem systemu Montgolfièr’ów z Iona w Stanie Miszygan, 4 lipca 1873 r., to jest w dacie słynnej rocznicy ogłoszenia niepodległości Stanów Zjednoczonych. Tysiące widzów towarzyszyło jego odjazdowi.
Mountain powziął nieszczęsną myśl przyczepienia swej łódki nie do matni, otaczającej balon, lecz do sznurów od siebie niezależnych, przytwierdzonych do koła, umieszczonego w części górnej aerostatu.
Żeglarz ten wzniósł się ponad chmury, płynące w niewielkiej odległości od ziemi, wśród których można go było widzieć doskonale. Sznury prawdopodobnie zbliżyły się ku sobie i powikłały w ten sposób, że większa połowa aerostatu wysuniętą z ich oplotu została. Bądźcobądź, koło górne oderwało się; balon, odłączony od niego, popędził w przestrzeń, a Mountain z łódką i wiszącemi przy niej sznurami spadał na ziemię z przerażającą szybkością. W wysokości około stu metrów od poziomu, wyśliznęła mu się z rąk łódka, do której się konwulsyjnie przyczepił. Ciało jego w gwałtownym spadku zdruzgotało się o kamienie polne, wobec kilkutysięcznego tłumu.
Straszliwa ta katastrofa wycisnęła łzy z oczu widzów, wiele kobiet zemdlało.
Zwłoki aeronauty worały się w ziemię do kilku centymetrów głębokości, kości jego były pogruchotane, a niektóre z nich w proch starte. Głowa nieszczęśliwego została rozbita, spłaszczona; szczęka dolna, zupełnie oderwana, kąpała się w gęstej kałuży krwi.
Wskutek podobnej nieroztropności Wincenty de Groof, zwany Człowiekiem latającym, poniósł śmierć w Londynie 9 lipca 1874 r. Powziął on szaloną myśl wznieść się w powietrze zapomocą latawca, złożonego z dwóch skrzydeł i pod niemi umieścił deskę drewnianą, na której spoczął. Groof wraz z przyrządem przyczepieni zostali do balonu kierowanego przez Simmons’a. Po wzniesieniu się do wysokości tysiąca dwustu metrów, balon obniża się; w wyżynie stu metrów Groof odczepia się od aerostatu. Na nieszczęście, skrzydła przyrządu zamiast funkcyonować podnoszą się w górę, człowiek latający spada na środek ulicy Robert-Street (Chelsea), w blizkości sklepu kupca korzennego. Tłumy rzucają się cynicznie na ciało aeronauty i dzielą szczątkami przyrządu, który był sprawcą jego śmierci.
Nieszczęśliwy, gdy go podniesiono, jeszcze oddychał, lecz nie był zdolny wykonać najmniejszego ruchu; wyzionął ducha, zanim go dowieziono do szpitala.
Cocking w 1836, Leturr w 1854 roku ponieśli śmierć w tenże sam sposób podczas niebezpiecznych prób, jakie odbywali ze spadochronami wadliwego systemu.
Jakkolwiek może być wzruszająca śmierć tych nieszczęsnych ludzi latających, ożywionych niezaprzeczenie odwagą i śmiałością w poszukiwaniu i próbowaniu wynalazków, są oni przecież ofiarami zarozumiałego nieuctwa. Co się tyczy aeronautów, poświęcających się dla zadośćuczynienia ciekawości publicznej, praca ich jest niewątpliwie dążnością postępową, kształceniem się w wielkiej sztuce, lecz śmierć bywa opłakanem następstwem niebezpiecznego ich zawodu, w którym najczęściej o zysk chodzi. Stąd też nie należy nam stawiać ich w jednym rzędzie z tymi, którzy, powodowani bezinteresownem zamiłowaniem nauki, jej się całkiem oddawali.
Dlatego też Crocé-Spinelli i Sivel, ofiary katastrofy zaszłej na aerostacie Zenit, powinni zajmować w naszem sercu pierwsze miejsce obok Pilâtre de Rozier’a i Romain’a.
Józef Crocé-Spinelli urodził się 10 lipca 1845 r. w Montbazillac (Dordogne). Po ukończeniu nauk szkolnych był jednym z najpierwszych uczniów w Szkole głównej sztuk i rękodzieł. Młody inżynier należał do dusz wybranych. Tkliwe jego serce, otwarte dla przyjaciół, posiadało najszlachetniejsze popędy młodości. Pragnienie sławy, pozyskanej sumiennie, gorący patryotyzm, miłośnictwo tego wszystkiego, co było dobrem i sprawiedliwem, wiara w postęp, namiętna żądza nauki — oto były uczucia zajmujące z kolei jego myśli. Pewne zaniedbanie jednoczyło się z jego zapałem, podobnie jak właściwa mu czułość, prawie kobieca, łączyła się z jego odwagą. Wszystko to pociągało ku niemu; szlachetność, miłość, wrażliwość, wesołość, humorystyka, uprzejmość — oto były przymioty, które odbijały się w jego błękitnych oczach i jednały mu wszędzie sympatyę.
Crocé-Spinelli celował w mechanice i odznaczył się wybornemi recenzyami naukowemi w dzienniku »La République française«. W skromnem kółku kilku ludzi, poświęconych nauce, którzy zawiązali pierwsze ogniwa Francuskiego Towarzystwa Żeglugi Powietrznej, zapoznał się z Sivel’em.
Teodor Sivel, urodzony 10 listopada 1834 r. w gminie Sauve (Gard), przez długi czas służył w marynarce kupieckiej; w charakterze oficera zwiedził dalekie kraje. Morze wyspowiadało się przed nim ze wszystkich tajemnic; ocean powietrzny stał się dlań ponętnym, umiłował też gorąco żeglugę atmosferyczną. Sivel był brunetem, czarne jego oczy miały blask osobliwszy; bogate, wijące się w pierścienie włosy okalały twarz ogorzałą, wyrażającą energię. Krwisty, niepospolitej siły fizycznej, odznaczał się nieposkromionym zapałem. Prawość jego charakteru, gruntowność nauki, dobroć serca i miłe obejście się czyniły go człowiekiem niepospolitym.
Teodor Sivel poświęcił się zawodowi aerostatycznemu, odbył przeszło dwieście podróży powietrznych w obcych krajach, a głównie w Danii, gdzie dał się poznać nie tylko jako dobry aeronauta, ale nadto uzdolniony marynarz.
Sivel i Crocé-Spinelli, oceniwszy się wzajemnie, postanowili działać wspólnie, i w badaniach praw atmosfery iść zaszczytnym śladem Robertson’a, Biot’a, Gay-Lussac’a, Barral’a i Glaisher’a.
Pod kierunkiem Francuskiego Towarzystwa Żeglugi Powietrznej, do którego rozwoju niepospolicie się przyczynili, odbyli w marcu 1874 roku pierwszą podróż atmosferyczną, wznosząc się do znacznej wysokości; to zwróciło na nich uwagę Akademii Nauk i zjednało im zasłużone uznanie ogółu. Wznieśli się oni wówczas do wysokości 7.300 metrów, to jest przekroczyli granicę, dosięgniętą niegdyś przez Gay-Lussac’a.
Autor niniejszej pracy, który w tym czasie odbył już jakie dwadzieścia wycieczek naukowych balonem, miał zaszczyt zostać przyjacielem i współpracownikiem tych ludzi, poświęconych wiedzy; po odbyciu w balonie Zenit podróży powietrznej, najdłuższej z dotąd dokonanych, w ciągu której poczyniono wiele obserwacyi[12], niebawem wraz z nimi wyruszył na nową wyprawę powietrzną, dosięgającą wielkiej wysokości, okupioną życiem nieustraszonych.
Opis tego przerażającego dramatu, jedynego w swym rodzaju, skreślony został w najdrobniejszych szczegółach[13]. Potrzeba tu zwłaszcza zaznaczyć okoliczności towarzyszące śmierci dwóch bohaterów.
Piętnastego kwietnia 1875 roku, o godzinie wpół do drugiej po południu, łódka Zenitu unosiła się w górnych warstwach atmosfery. Dosięgła ona mroźnych przestworów milczących pustyń, w których rozwieszają się chmury pierzaste.
Gdyby jaki obserwator mógł dostrzedz trzech wędrowców, dręczonych ciśnieniem atmosferycznem, przeziębłych pod wpływem mrozów syberyjskich, byłby przerażony, widząc ich ulegających straszliwej senności, właściwej wyniosłym sferom powietrza — senności zgubnej, będącej zwiastunem śmierci. Zaraz po przebyciu 8.600 metrów wysokości, jednej z najwyższych, do jakich kiedykolwiek człowiek dotarł, Zenit zaczął obniżać się, lecz z liczby trzech wędrowców pozostał tylko jeden, który zdołał się przebudzić, aby przywieźć zczerniałe zwłoki dwóch męczenników!
Nieszczęśliwi Crocé-Spinelli i Sivel wywołali głębokie współczucie w całej Europie. Niezliczony tłum ludu odprowadził ich ciała na miejsce wiekuistego spoczynku, a gdy spuszczono do grobowego dołu szczątki dwóch młodych ludzi, trudno było oswoić się z myślą, że dwie istoty tak szlachetne, z takiem bohaterstwem poświęcające się wykryciu prawd nowych, znikły na zawsze.
Nie! — tacy ludzie nie umierają bez pozostawienia po sobie pamiętnego śladu; pozostawiają bowiem wspomnienie. Na podobieństwo meteorów rozsiewali oni na swej drodze iskry, które chociaż znikły, mogą jeszcze zapalić odwagę i energię tych, którzy w ich ślady wstępować będą.









  1. 16.634 stóp polskich w przybliżeniu.
  2. Urodzony 19 stycznia 1762 r.
  3. Urodzony w 1735 roku.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Mount Everest najwyższy szczyt Ziemi zdobyli Edmund Hillary i Norgay Tenzing w 1953 roku, czyli niemal 50 lat po wydaniu tej książki.
  5. Mittheilungen, 1866 r.
  6. Asiatic Researches. Calcutta, 1816 r.
  7. W towarzystwie margrabiego d’Arlandes, 21 listopada 1783 r.
  8. »Précis de l’histoire de Boulogne-sur-Mer« — przez doktora Bertrand’ — tom I, in oct., 1828 r.
  9. Tlennik ołowiu i żelaza.
  10. Kotzebue, Souvenirs d’un voyage à Livonie, à Rome, et à Naples. — Tom IV, 1806 r.
  11. Nouveau manuel complet d’aérostation, par Dupuis Delcourt. 1850 roku.
  12. Podróż z 23 na 24 marca 1875 roku, 23 godzinna, odbyta z Paryża do Arcachon z pp. Tissandier i Jobert.
  13. Histoire de mes ascensions, par G. Tissandier, tom 1 in octavo. 1878 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Tissandier i tłumacza: anonimowy.