Lenin/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Lenin, rozstawszy się z poetą w uzdrowisku górskiem, — Zakopanem, powracał samotny do swojej chaty w wiosce Poroninie.
Przeniósł się tu wraz z Krupską i Zinowjewym z Krakowa, gdzie mieszkał przez pewien czas, chcąc być bliżej granicy rosyjskiej. Codziennie pieszo przychodził ze wsi Poronina na pocztę lub do Zakopanego, gdzie miał kilku przyjaciół — Polaków i Rosjan.
Tu przybywali różnemi drogami, a najczęściej szlakiem przemytników — przez „zieloną granicę“, rosyjscy rewolucjoniści z partji bolszewików dla narad ze swoim wodzem. Powracali, niosąc zaszyte w ubraniach, czapkach i butach napisane przez niego artykuły, broszury i ulotki, rozchodzące się po Rosji w tysiącznych odbitkach.
Teraz, po wycieczce w góry, wchłaniając całą piersią ożywcze powietrze, świeże i czyste po burzy, jeszcze przemawiającej zdaleka głuchym pomrukiem, powracał do domu.
Miał przed sobą kilka kilometrów drogi.
Pomyślał, że może wstąpić do znajomego Rosjanina Wigiłowa i pożyczyć od niego roweru, lecz nie uczynił tego. Postukując okutą laską góralską, szedł drogą na Poronin.
Przypomniał sobie natchnione słowa poety polskiego, błogosławiące go na wielkie dzieło wprowadzenia ludzkości na drogę niebywałego w dziejach postępu ducha.
Uśmiechnął się chytrze i mruknął:
— Obietnicą oswobodzenia narodów uciemiężonych wstrząsnę całym światem!
Znowu się zaśmiał już głośniej.
Myśl jego biegła dalej. Zdawało się, że czyniła przegląd sił, kontrolowała zdobyte placówki, wysunięte naprzód posterunki, badała nieprzyjacielskie twierdze.
Każdy inny wpadłby w rozpacz i zwątpienie. Dokoła bowiem piętrzyły się wrogie, potężne przeszkody.
Wojna europejska, którą od kilku lat przepowiadał, wybuchnęła. Oceniał sytuację z zimną rozwagą. Nie wątpił, że europejskie mocarstwa skupiają, gromadzą cały zasób sił wewnętrznych, że postanowiły doprowadzić do końca ostateczny porachunek.
— Będziemy świadkami krwawej rzezi pomiędzy imperjalistycznymi drapieżnikami! — pomyślał i znowu się zaśmiał wymachując laską.
W Rosji wzmagający się patrjotyzm, sztucznie podtrzymywany przez prasę i rząd, zmusił rewolucyjne partje do milczenia, lub do ukrycia się po mysich norach.
Wiedział Lenin, że w kołach socjalistów niemieckich i francuskich uważano go za szaleńca i fanatyka, wierzącego w socjalną rewolucję; mieńszewicy, z Plechanowym, Martowym, Danem, Akselrodem na czele, usiłowali wykopać przepaść pomiędzy swoją partją a bolszewikami, prowadząc zażartą kampanję przeciwko „anarchizmowi“ ich wodza; Trockij, Joffe, Urickij pracowali nad pogodzeniem obydwu odłamów socjalizmu; w samym obozie organizacji, stworzonej przez Lenina, panował rozkład i rozbieżność w taktyce: zdolni ludzie, jak Łozowski, Wolski, Bohdanow, Łunaczarskij i Aleksinskij zwalczali bolszewickie centrum, kierowane przez Lenina, Kamieniewa, Zinowjewa i Krupską.
Wszystko jakgdyby przeszło do obozu wrogów.
— Kogóż mam w swoich szeregach? — pytał Lenin. — Trzech wiernych towarzyszy, którzy zresztą mogą ulęknąć się ostatniego, stanowczego słowa w chwili krytycznej? Małe grupki partyjnych robotników, jak wyspy na burzliwem morzu, otoczonych nieprzyjaciółmi. Liebknecht, Róża Luxemburg, może Klara Zetkin w Niemczech... Tak! Oni nie zdradzą, nie odstąpią od naszych haseł, lecz jak postąpi cała masa, tych kilka miljonów zorganizowanych w II-ej Międzynarodówce robotników, kierowanych przez starych wodzów, jak Kautsky, Bebel, Plechanow, Wanderwelde, Vaillant, Scheidemann, Ladzari? Wyprowadzone na manowce, czy pójdą te rzesze za głosem rewolucyjnego sumienia i zdrowego rozsądku?
Lenin przystanął i zamyślił się na chwilę.
— Nie! — szepnął. — Tam na zachodzie nie znajdę sojuszników...
Zaśmiał się i gwizdnął przeciągle.
— Więc cóż? — spytał kogoś, ukrytego w mroku. — Więc cóż? Pochylić głowę pokornie, czekać na lepsze czasy i milczeć?
Śmiech stawał się coraz bardziej syczący, szyderczy.
We wspomnieniach ożyły nagle łańcuchy zielonych i różowych gór, widzianych z podobłocznej przełęczy, gdzie zaprowadził go rozmiłowany w swoich wierchach i „halach“ poeta polski, nieugięty i mocny jak skała, zrodzony z niej cały — od stóp do głowy.
Widział Lenin za kamienną przegrodą, za zasłoną z mgieł i krzyżujących się promieni słonecznych całą ziemię.
Ujrzał ją taką, jaką znał od lat głębokiej zadumy, troski ciężkiej, nienawiści palącej.
Była to kraina łez, płaczu i zgrzytu zębów...
Od wieków, wieków niezliczonych, od zamierzchłych czasów potężnych, dumnych cesarzy czterech stron świata, siedzących na tronie Assyru i Babilonu, od tajemniczych królów-kapłanów, synów egipskiego Ra — słońca, od boskich władców Chin i tak bez końca, przez epoki, stulecia, poprzez miecze i berła koronowanych drapieżników, mędrców i świętych... Kraina wiecznej, krwawej przemocy garstki możnych, mądrych i zbrojnych nad mrowiskiem nędznych, bezbronnych, bezradnych.
— Cha! cha! cha! — rozległ się głośny, zły śmiech stojącego na drodze człowieka w wyszarzałem ubraniu i zniszczonem obuwiu.
— Cha!-cha-cha! — śmiał się Lenin, oczy skośne mrużył, zaciskał szczęki, aż koło małych, przyciśniętych do czaszki uszu zadrgały guzy mięśni. — Cha-cha-cha! To są moje zastępy! Wszyscy ci, którym pozostawiono jedyne prawo — płakać, ryczeć, wyć z rozpaczy, zębami zgrzytać z nienawiści!... Oni pójdą za mną!... Najnieszczęśliwsi, najciemniejsi, najbardziej zdeptani na czele, na pierwszy ogień, a za nimi ci, co już cierpieć i milczeć umieją. Lecz ja wyszarpnę z nich taką nienawiść zimną, że aż zgrzytną zębami i pójdą za mną... pójdą!...
Uśmiechał się cicho, niemal łagodnie, jak zwykle, gdy wiedział, że rozważył wszystko dokładnie i był pewien powodzenia.
Szedł dalej, obojętnym wzrokiem ślizgając się po usianem gwiazdami niebie. Było mu ono obce, nieciekawe dla niego, bo dalekie, nieuchwytne. Oczy wesołe, ostre, przenikliwe wbijał w ziemię, w góry, czarną zębatą ścianą występujące na niebie, w lasy ciemne, w okna chat góralskich, które świeciły się z obydwuch stron drogi.
Ziemię wyczuwał całą swoją istotą.
Przenikały go przyziemne drgania, zalatywały od pól, boru i chat ubogich szmery i szepty; rozumiał je i odpowiadał na nie myślami i cichą radością, odczuwaną w sercu.
Dziwne są zrządzenia nieznanego ludziom przedwiecznego wyroku!
Oto w tej chwili, w mroku nocnym, na drodze, piaskiem zasypanej, wpobliżu wiosek, ukrytych w rozłogach górskich, szedł samotny człowiek. Niósł pod kopułą potężnej czaszki myśl, mającą wstrząsnąć światem całym; tu pod namiotem starych wierzb przydrożnych zapalały się ognie w zuchwałych oczach skośnych, widzących wszystko, co żyło, myślało i cierpiało za temi górami i za dalekim horyzontem, a zamierzających żarem swym zapłodnić nienawiść, aby wydała obfity, wiekuisty plon miłości; przez rozklekotany, drewniany mostek, przerzucony nad wartkim potokiem, kroczył człowiek o żółto-bladej twarzy dalekich przodków mongolskich i myślał o zburzeniu wszystkiego, co przez wieki krwawej walki i orlego lotu genjuszu budowały tysiące pokoleń, dążących do szczęścia i kierowanych podświadomem dążeniem do bóstwa.
W nieznanym, drobnym zakątku górskim szedł taki człowiek. W tej samej chwili we wspaniałych pałacach władców, parlamentów, bogaczy, w świątyniach wiary i nauki, w zacisznych pracowniach twórców wojny, wiedzy, pokoju i ładu płynął swojem łożyskiem niczem nie zmącony potok codziennych trosk i zagadnień, jakgdyby wyrytem przed wiekami i na wieki korytem. Nikt nie przeczuwał dążącej katastrofy, spowodowanej słowem, które mogło kiedyś stać się ciałem; nikt nie podejrzewał, że gdzieś w zaciszu Tatr oddychał i myślał człowiek, posiadający moc, żeby się ogłosić drugim Mesjaszem — białym lub czarnym, promiennym lub mrocznym, Chrystusem lub Antychrystem...
Nikt o tem nie wiedział.
Ludzkość, zagnana szybkim pędem życia, szła wydeptaną od wieków ścieżką bezimiennych bohaterów i męczenników, patrząc obojętnie na wiechy zmurszałych, zbutwiałych idej, nie widząc przed sobą innego celu, oprócz ciemnej czeluści grobu.
Dawno wyzbyła się wiary i nadziei, nie marzyła o nowych Mesjaszach i nie słyszała kroków człowieka o skośnych oczach nienawidzących, o zaciętych w uporze wargach, zwartych niezłomnem postanowieniem.
Lenin zbliżał się do Poronina.
Spostrzegł samotną postać, stojącą na drodze. Wyminął ją, przyglądając się bacznie.
Ujrzał młodego mężczyznę. Na twarzy pięknej, uduchowionej płonęły w bladem świetle wschodzącego księżyca, oczy natchnione.
— Przepraszam... — doszedł Lenina cichy okrzyk. — Czy mam przyjemność widzieć towarzysza Włodzimierza Iljicza Uljanowa-Lenina?
Włodzimierz przystanął, podejrzliwie patrząc na nieznajomego.
— Jestem Lenin — odparł i przybrał czujną, gotową do obrony postawę.
— Przysłano mnie do was, towarzyszu, — rzekł młodzieniec. — Dziś przybyłem z Rosji... Jestem członkiem centralnego komitetu socjal-rewolucjonistów, Sielaninow, Michał Pawłowicz Sielaninow, partyjne imię „Muromiec“. Widzicie, że mam zupełne zaufanie? Prosiłbym o to samo ze strony waszej, towarzyszu!
Lenin oglądał go bacznie, nieufnie i milczał.
Nieznajomy uśmiechnął się nieznacznie i szepnął:
— Nie mam przy sobie żadnej broni... Gotów jestem poddać się rewizji osobistej. Przybyłem tu nie dla zamachu terorystycznego na was, lecz dla rozmowy poważnej... ostatecznej...
Lenin potrząsnął głową i spytał:
— Jesteśmy blisko domu... Może zechcecie wstąpić do mnie?
— Wolałbym pomówić z wami tu. W domu nie jesteście sami... — odparł Sielaninow.
— Jak chcecie! — wzruszył ramionami Lenin. — Usiądźmy tedy. Powracam z gór... Znużony jestem...
Usiedli obok siebie na stosie kamieni i milczeli długo.
Lenin ze zdziwieniem podniósł oczy na nieznajomego.
— Zaraz... — szepnął Sielaninow, odpowiadając na nieme pytanie. — Chcę jak najwyraźniej sformułować swoje pytania i żądania.
— Żądania? — powtórzył Włodzimierz i zmrużył oczy.
Nagle zrozumiał cel przybycia posła.
Sielaninow zadał pierwsze pytanie:
— Zamierzacie rozpocząć rewolucję w okresie wojny?
— Tak!
— Zamierzacie oddać władzę polityczną masie robotniczej?
— Tak!
— Zamierzacie postawić proletarjat zdeklasowany na czele ludu rolnego? — dopytywał Sielaninow.
— Tak! Wiecie o tem, bo pisałem nieraz o naszym programie partyjnym na okres rewolucyjny, — odparł Lenin.
— Wiemy! — potwierdził młodzieniec. — W tej właśnie sprawie partja moja posłała mnie dla porozumienia się z wami, towarzyszu.
— O cóż chodzi?
— Proponujemy współpracę na całej linji rewolucyjnej...
— Na całej? Czy dobrze słyszałem? — wyrwało się Leninowi szydercze pytanie.
— Tak, lecz... do chwili zwycięstwa rewolucji — odpowiedział Sielaninow.
— To zabawne! — zaśmiał się Włodzimierz. — Może będziecie uprzejmi wyjaśnić szczegóły tak niezwykłej propozycji?
— Właśnie w tym celu przybywam — odpowiedział młodzieniec. — Centralny Komitet socjal-rewolucjonistów będzie współdziałał z wami do chwili obalenia dynastji, zniesienia monarchji i wywłaszczenia ziemi. Będzie dopomagał wam w uregulowaniu życia pracującego proletarjatu, żąda jednak niemieszania się do polityki włościaństwa. Ma on bowiem swoje ideały i tradycje...
— Tradycje drobnych burżujów, stokroć gorszych od wielkich, bo włościanie są ciemni i bierni! — przerwał mu Lenin z pasją.
Sielaninow zajrzał głęboko w jarzące się źrenice Włodzimierza i powtórzył z siłą:
— Włościaństwo ma swoje ideały i tradycje klasowe! Partja nasza potrafi z tych stu miljonów ludzi uczynić najpotężniejszy odłam społeczeństwa, który pokieruje dalszemi losami Rosji.
— Chcecie rewolucji chłopskiej, drobno burżuazyjnej, a my mamy przelewać dla niej naszą krew, żeby wpaść pod nowe jarzmo i, kto wie, czy nie cięższe i nie trudniejsze do zrzucenia?
— Dopomożemy wam do zatwierdzenia sprawiedliwości — zawołał Sielaninow.
— Nie! Sprawiedliwość zapanuje wtedy, gdy my ją ustanowimy, my — pracujący proletarjat! — wybuchnął Lenin.
— Zginiecie! — szepnął młodzieniec. — Wcześniej czy później żywiołowa siła ludzi ziemi zmiecie was, jak przyniesione z obcego kraju suche liście!
— Bardzo poetyczne porównanie, lecz nie przekonywujące bynajmniej! — zaśmiał się Lenin szyderczo. — Damy sobie radę z owemi stu miljonami ciemnych, chciwych ludzi. Est modus in rebus, towarzyszu!
— Trudne zadanie! — uśmiechnął się Sielaninow. — Nie dokończyliście łacińskiego tekstu, Włodzimierzu Iljiczu, a, może, nie znacie go? Rzymski poeta powiedział dalej: „sum certi denique fines, quod ultra citraque nequit consistere rectum!“ Niezłomna prawda całej sprawy tkwi w miłości do ziemi, własnym potem zlanej, towarzyszu! Jej nie oddamy nikomu! Mówię o rosyjskiej ziemi, gdzie od prawieków pokolenia przodków naszych odwalały skiby i cięły brózdy!
Lenin syczącym głosem mówił:
— My te wasze sto miljonów podzielimy na trzy — cztery odłamy i rzucimy je do walki pomiędzy sobą! Wielka to zasada i mądra: „divide et impera!
— Zginiecie! — powtórzył z naciskiem Sielaninow.
— Doprowadzimy do końca nasz plan! W Rosji uda się socjalna rewolucja.
— Zginiecie! — jak echo, rozległ się szept gorący.
— Zwyciężymy! — odpowiedział syczący głos.
— Nie przyjmiecie więc naszej pomocy i naszych warunków?
— Nie! Postokroć nie! — krzyknął Lenin i laską uderzył w kamień z rozmachem. Pękła i okuty koniec jej zarył się w głęboki piasek i lotny kurz.
— Tak samo się stanie z wami! — zauważył Sielaninow. — Wasza broń rozpryśnie się i ziemia pokryje ją.
— Nie bawię się w gusła, towarzyszu! — oburzył się Lenin.
— Zapamiętajcie sobie dobrze dzisiejszy wypadek z laską i moje słowa! — rzekł młodzieniec wstając i patrząc na Włodzimierza.
— Nie udawajcie wieszczbiarza lub czarownika! — odpowiedział Lenin złym głosem i, pochylając głowę, dodał:
— Powiedźcie waszym towarzyszom, że za ich usiłowania odwieść mnie od mego celu partja nasza pośle ich na stryczek, czego i wam, Czernowowi i Sawinkowowi z duszy życzę!
Zawrócił się i poszedł w kierunku domu.
— Zginiecie! — doszedł go zdaleka dźwięczny, natchnionym głos. — Zginiecie i wy, i partja wasza!
Lenin szedł do domu i zacierał ręce.
— Wybornie! Boją się mnie i już podsyłają kusicieli — myślał. — Wielkie, prawdziwe powodzenie!
W domu zastał niemal wszystkich towarzyszy i przybyłych z Rosji emisarjuszy. Pokój był cały przesiąknięty dymem. Rozlegały się wzburzone głosy spierających się ludzi.
Ujrzawszy wchodzącego, rzucili się do niego obstąpili.
— Nie czytaliście dziś „Vorwaertsa“, Ijiczu? Klęska! Niemiecka socjal-demokracja postanowiła uchwalić kredyty na wojnę! W Reichstagu tylko jeden Liebknecht, będzie protestował, ale nikt nie wątpi, że pozostanie samotny! Klęska! Zdrada! Za nic mają niemieccy towarzysze rezolucję Stuttgarcką i jej potwierdzenie na zjeździe w Bazylei!
Lenin skoczył naprzód, roztrącił otaczających go towarzyszy i, porwawszy „Vorwaerts“, przeczytał sprawozdanie z posiedzenia niemieckiego parlamentu.
Zbladł straszliwie. Tarł spocone czoło i patrzał na zebranych nieprzytomnym wzrokiem.
Wreszcie zacisnął zęby i wykrztusił:
— Tego nie może być! To nacjonaliści wydali sfałszowany numer „Vorwaertsa“. Rekiny imperjalizmu zdolne są do wszystkiego!
Omawiali długo niepokojącą wiadomość. Nikt nie myślał tej nocy o śnie. Przed północą dostarczono Leninowi depeszę z Berlina.
Telegrafowała Klara Apfelbaum.
Odczytawszy krótkie doniesienie, Lenin, ciężko oddychając, usiadł, jakgdyby siły opuściły go nagle.
Wątpliwości nie było. Parlamentarne frakcje socjalistów niemieckich, francuskich i angielskich były zdecydowane uchwalić kredyty na wojnę.
W pokoju zapanowało głuche milczenie.
Wszyscy wpatrywali się w twarz Lenina.
Stawała się coraz żółtsza i bardziej ponura. Przenikliwe oczy rozwarły się szeroko, usta zacisnęły się kurczowo, drgały powieki i guzy, wyrastające koło uszu. Z półzmroku wyzierała dzika, skamieniała we wściekłości i nienawiści twarz mongolska, a palce, skubiące rzadką brodę, kurczyły się i prostowały, niby szpony drapieżnego ptaka.
Długo nie odzywał się Lenin. Wreszcie wstał i rzucił chrapliwie:
— Druga Międzynarodówka umarła!...
Zdumieli się obecni, słysząc te bluźniercze słowa, wypowiedziane o potężnej organizacji, szeroką siecią ogarniającej stary i nowy świat.
Jeszcze większe zdumienie, a raczej przerażenie wywołało następne powiedzenie wodza i nauczyciela:
— O, karta nasza jeszcze nie bita! Założymy trzecią Międzynarodówkę: ona nie zdradzi proletarjatu; ona nie wbije noża w plecy socjalnej rewolucji! My będziemy jej twórcami! Towarzysze, żegnajcie! Muszę pisać...
Usiadł przy stole i zamyślił się.
Pisał do świtu. Rzucał straszne obelgi i oskarżenia zdrajcom pracujących rzesz; nawoływał robotników wszystkich ludów do protestu przeciwko ugodowcom, sługom kapitału, tchórzom nikczemnym i wymachiwał czerwoną flagą, na której paliły się słowa: „Tworzyć nową międzynarodówkę dla ostatniej, zwycięskiej bitwy uciemiężonych przeciwko ciemiężcom!“
Kilka dni, prawie nie odrywając się od pracy, pisał Lenin, redagując komunistyczny manifest o wojnie, rozsyłając listy na wszystkie strony świata, przekonywując, buntując sumienia, nawołując do walki, poddając anatemie wczoraj jeszcze uwielbianych wodzów, a dziś zdrajców sprawy, wrogów pracujących tłumów.
Pewnego wieczora w małym wiejskim domku, zajmowanym przez Lenina, zjawiła się policja austrjacka i patrol wojskowy.
Ktoś zadenuncjował tajemniczego Rosjanina, oskarżając go o szpiegostwo na rzecz Rosji. Po zrewidowaniu mieszkania, aresztowano go i odstawiono do więzienia w Nowym Sączu.
Lenin nie myślał o grożącem mu niebezpieczeństwie. Inne, ważniejsze myśli pochłaniały go.
Tymczasem z dniem każdym coraz czarniejsze chmury zbierały się nad jego głową.
Austrjackie doraźne sądy wojenne nie zadawały sobie zbytnich kłopotów z osobnikami, podejrzanemi o szpiegostwo. Na początku wojny prawie codziennie rozstrzeliwano zupełnie przypadkowo pojmanych, niewinnych ludzi. To też polscy socjaliści poruszyli wszystkie sprężyny, aby zwolnić Lenina z więzienia.
Przywódca austrjackich socjalistów, Wiktor Adler, powiadomiony przez nich o całej sprawie, miał długą rozmowę z prezesem rady ministrów, hrabią Stürgkhiem; gorąco z patosem dowodził, że uwięzienie tak znanego wodza wywoła niechybnie oburzenie rosyjskich sfer robotniczych, biernie lub nawet wrogo względem wojny usposobionych, wskazywał na niezliczone korzyści pozostawienia na wolności Lenina, pracującego nad wybuchem rewolucji w Rosji w okresie toczącej się wojny.
Wyjaśnienia Adlera trafiły do przekonania ministra, który po raz pierwszy posłyszał wtedy o partji i programie bolszewików, natychmiast informując o wszystkiem swój sztab generalny i rząd niemiecki.
Z Wiednia wysłano rozkaz uwolnienia Włodzimierza Uljanowa-Lenina.
Podczas trwania korespondencji w jego sprawie Lenin przebywał w więzieniu.
Siedział w głębokiej zadumie w celi, gdzie został umieszczony jeszcze jeden więzień.
Był to również Rosjanin, — prosty chłop bez ziemi, ciemny, niepiśmienny. Przybył do Austrji przed rokiem na roboty polne, gdyż w domu przymierał z głodu. Opowiedział o tem wszystkiem Leninowi i dodał, że został aresztowany kiedy przechodził granicę.
Zapytany przez patrolujących żołnierzy, dokąd idzie, odparł ze szczerością, że jako rezerwista, powraca do ojczyzny, aby stanąć do wojska w dobie wojny.
Podczas rewizji znaleziono u niego list z planami dróg szosowych i wyliczeniem pułków austrjackich, stojących w pobliżu granicy rosyjskiej.
— Kto wam dał ten list? — wykrzyknął Lenin, słuchając opowiadania towarzysza niedoli.
— Rządca posiadłości, w której pracowałem, jako robotnik — odpowiedział. — Dał mi list i kazał doręczyć w Moskwie swemu znajomemu. Nie wiedziałem, co w tym liście pisał, a teraz powiadają mi, że byłem szpiegiem.
Skończył i westchnął ciężko.
Lenin więcej nie słuchał chłopa i nie rozmawiał z nim. Myślał nad sprawami, znacznie ważniejszemi od losu ciemnego wieśniaka, nikomu niepotrzebnego.
Układał w myślach plan nieomylnego ataku na drugą Międzynarodówkę.
Gdy wreszcie praca została ukończona w najdrobniejszych szczegółach, zaczął się przysłuchiwać temu, co mówił leżący na pryczy chłop. Biedak, widocznie, czuł nieprzepartą potrzebę wynurzenia się z myśli, trapiących go. Mówił bez przerwy, przeskakując z przedmiotu na przedmiot.
Pewnego ranka przyszedł po niego patrol i odstawił do sądu.
Chłop powrócił dopiero pod wieczór. Był spokojny i dziwnie pogodny. Oczy jarzyły mu się niezwykłym blaskiem, radość biła z rozjaśnionej twarzy.
— No, jak tam sprawa wasza? — spytał go Lenin obojętnie.
— Skończona... — odpowiedział, uśmiechając się łagodnie.
— Widzę, że dobrze poszło? — rzekł Włodzimierz. — Zwolnili was?
Chłop chytrze spojrzał na mówiącego i szepnął:
— Wyrok śmierci...
Lenin drgnął i podniósł na niego zdumione oczy. Nie spostrzegł najmniejszego wzruszenia i niepokoju na ogorzałej, głębokiemi, niby brózdy na roli, zmarszczkami pociętej twarzy chłopa.
Stał wyprostowany i palcami rozczesywał rudawą brodę, spadającą mu na pierś.
Uśmiechnął się z jakimś dziwnym wyrazem na twarzy i cicho spytał:
— W Boga i Syna Bożego wierzysz?
— Boga nie znam, a Jezusa z Nazarei poważam, bo strachu napędził możnym i nieprawym — odparł Lenin, z wymuszonym śmiechem.
— Boga znać nikt nie może, Jego potrzeba czuć! Głęboko ukrył się On w człowieku, bracie... oj, głęboko! A człowiek, to mocna rzecz, potężna... Przez jego skorupę nawet Bogu nie łatwo się przedostać!
Pomyślał chwilę i dorzucił:
— Dobrze to, że Chrystusa poważasz... pochwalam!...
— Zaco? — spytał Lenin, dziwiąc się sobie, że o obcych mu pojęciach podtrzymuje rozmowę.
— Zato, że czujesz w człowieku najnędzniejszym jaśniejącego Boga!... Syn ubogiej dziewicy, o której sąsiedzi z pewnością sobie powtarzali ohydne, sprośne rzeczy, i nagle — Syn Boży! Nikt nie wiedział, dlaczego jest Synem Boga, Sam też objaśnić nie mógł, a wierzył w to, inni też uwierzyli i wierzą wieki całe... Dlatego tak się dzieje, że każdy człowiek jest Synem Bożym, bratem Chrystusowym...
— I Zbawicielem, do którego modły zanoszą ludzie ciemni, ulegając namowom popów! — dodał Lenin ze złym śmiechem.
— Nie, miły człowieku, nie! Zbawiciel był jeden... A wiesz, dlaczego?
— Mówisz, jak bardzo oczytany mnich... — zauważył Włodzimierz.
— Jaki ja oczytany?! — podnosząc chude ramiona, odparł chłop. — Gdy swój zagon straciłem, włóczęgą byłem długie lata, w klasztorach żyłem, pracując na kawałek chleba, z mnichami uczonymi lubiłem rozmawiać...
— Oni to nauczyli cię cerkiewnych bredni? — wtrącił pytanie Lenin.
Chłop potrząsnął głową i szepnął:
— Nie! Nie oni. Od pewnego pustelnika, kryjącego się w lasach na Kamie, poznałem prawdę.
— Do sekciarzy należysz?
— Nie! — zaprzeczył wieśniak. — Szukałem u nich prawdy, ukojenia, pociechy, — nie znalazłem nic. Same oszukaństwo!...
— Spodziewam się! — zawołał Lenin. — Nie powiedziałeś jednak, dlaczego Jezusa uważasz za prawdziwego Syna Bożego?
Chłop usiadł na pryczy i, oparłszy głowę na ręku, odpowiedział:
— Dlatego, że miał zuchwałość tworzenia... Zuchwałość boską, albowiem tworzył prawdę wśród nieprawości, uczynił apostołów — z nędzarzy, wieśniaków, rybaków; umarłych wskrzeszał, a później przykazał: „Nie sądźcie!“
— Nie rozumiem... — przyznał się Lenin, z zaciekawieniem patrząc na towarzysza.
— Proste to! — odparł, dotykając jego ramienia. — Posłuchaj! Bóg nie jest Bogiem tylko dlatego, że pozostaje na niebie sam w sobie, wszechpotężny, wszechwiedzący, nieśmiertelny Twórca. Nie! Jest takim dlatego, że razem z Nim potęgę, wiedzę i tworzenie noszą w sobie archanioły, anioły, duchy złe i ludzie słabi. Każdy z nich ma swój los i swoje przeznaczenie... coś jakby termin i zadaną pracę do wykonania. Chrystus zrozumiał to pierwszy i jedyny. Nie myślał o tem, że tylko On jeden cierpi, znosi znój i mękę, raduje się i płacze; wiedział, że każdy człowiek tak samo, a, może, jako słabszy, jeszcze więcej cierpi, głębiej się raduje. Chrystus poznawał, pojmował, miłował, w poszanowaniu miał i jawnogrzesznicę, i Marję, i Martę, i Judasza, i Jana-Apostoła, i cesarza rzymskiego. „Nie sądźcie!“ — pouczał, tylko nie dodał jeszcze: „zajrzyjcie w każde serce, w każdą duszę!...“
— Dlaczegóż nie dodał? — spytał Lenin.
— Gdyż wtedy nie przyszedł był czas — szepnął chłop. — Ludzie nie okupili grzechu pierworodnego... Musieli przejść przez drogę krzyżową, którą wskazał im Chrystus, Zbawiciel nasz.
Słuchając dziwnego towarzysza więziennego, Lenin przypomniał sobie żebraka wiejskiego, „Ksenofonta w żelazie“ i uśmiechnął się rzewnie. Chłop spostrzegł to i ucieszył się.
Zaczął mówić śmielej i głośniej:
— Musimy przejść panowanie Antychrysta i pokusy jego. Z Bożej woli przyjdzie on, jako drugi syn Boży; poprzedzać go będą wojny, bunty, mór, choroby i zbrodnie. Wtedy ludzie zaczną poznawać jeden drugiego, łączyć się dla walki i obrony, jak żołnierze, stawiając nad sobą wodzów, tworząc kompanje, pułki, armje, i — przetrwają! Ci, których nie dosięgły słowa Zbawiciela, jak stado wieprzy, opętanych przez szatanów, skoczą do morza i otchłań pochłonie ich. Pozostali utworzą na ziemi „gród święty“, „Niebiańskie Jeruzalem...“
— W Rosji „świętej“? — zapytał Lenin.
— Eh! Co znaczy Rosja w takiej sprawie?! Drobne ziarnko piasku, kropla w morzu! — odpowiedział chłop. — Rosja może zginąć, lecz my — naród głosić prawdę będziemy wszystkim ludom! My im tę prawdę damy!
— My! — zaśmiał się Lenin. — Rosyjska prawda?
— A jakaż inna? — zdziwił się wieśniak. — Powiedz, kto inny może to uczynić?! Inne narody żyją w dostatku i pysze, myślą, że są równe aniołom potężnym. Nie! Z naszych borów ciemnych, z naszych stepów, gdzie dokoła niebo łączy się z ziemią, z naszych chat kurnych, słomą krytych, z naszych więzieni, gdzie dzwonią łańcuchami niewinni, ciemni ludzie — stamtąd ona przyjdzie, jasna i potężna Prawda! Tylko my ludzie od sochy, młota i kajdan mamy zuchwałość tworzenia. Mamy miejsca poddostatkiem, sił niespożyty zasób, u siebie nie znajdujemy nic do roboty, jesteśmy robotnikami świata... Tylko krzyknąć, a zbudujemy pałac, czy świątynię, jakich nikt nie oglądał dotąd!
Umilknął i patrzał nieruchomym wzrokiem na Lenina.
Włodzimierz już zupełnie poważnie spytał:
— Jakże budować i tworzyć będą ludzie ciemni od sochy i kurnej chaty? Nie potrafią przecież?
— Nie obawiaj się, człowieku miły! Chodzą po ziemi naszej — ubodzy, ciemni, chodzą też święci i mądrości pełni... Ci nauczą nas, nie bój się! Bóg — nie ino dla robaków nędznych, lecz i dla orłów o skrzydłach szerokich, mocarnych... Dla wszystkich świeci jedno słońce — Prawda Boża!
— Nie widzę nawet świtania tego słońca — mruknął Lenin.
— Ty nie widzisz, miły, ale inni widzą już i tu, i tam... Ujrzałem ją przed sobą w tym ostatnim dniu życia... i raduję się, że dano mi ujrzeć ją — promienną, jak zorza! Wielkie to szczęście!
Chłop zamyślił się i milczał.
Lenin przyglądał mu się bacznie. Powoli uświadamiał sobie obraz duszy rosyjskiej — maksymalizm dążeń — albo wszystko, albo nic; mistyczną wiarę w możliwość założenia na ziemi, „Niebiańskiego Jeruzalem“; tajemnicze przeświadczenie o posłannictwie narodu i wieczną tęsknotę i poczuwanie się do odpowiedzialności i męczeństwa za szczęście całej ludzkości od kresu do kresu ziemi, bez samolubstwa, bez miłości dla swojej ojczyzny, składanej, jak jagnię ofiarne, na ołtarzu Boskiej Prawdy dla dobra wszystkich, wszystkich, jak świat szeroki, a, może, dalej, aż po granicę najdalszych, ledwie dostrzegalnych na niebie gwiazd i mgławic świetlnych.
Chłop nie tknął przyniesionego posiłku.
Klęczał, zwróciwszy twarz ku wschodowi, żegnał się zamaszyście i bił pokłony, uderzając czołem w deski pryczy.
Po północy obudzono więźniów. Dozorca i żołnierz z bagnetem wyprowadzili chłopa. Odszedł w milczeniu, skupiony, pogodny.
Lenin długo nadsłuchiwał, lecz towarzysz nie powrócił.
Zrana dowiedział się, że wyrok został wykonany.
Włodzimierz zacisnął zęby, aż skrzypnęły, i wyrzęził głucho:
— Mówiłeś: „nie sądźcie“! Tymczasem ciebie osądzono i stracono: O, ja będę sądził bez litości, bez żalu... karał całą potęgą nienawiści i bólu mego!
Nowy dzień przyniósł śmierć ciemnemu prostakowi, wierzącemu w powstanie „grodu świętego“, gdzie ludzie ludzi sądzić nie będą, i — wolność — dla człowieka o umyśle zuchwałym, pysznym, w którym zapadł już wyrok bez miłosierdzia i płonęła żądza kary, ręką mściwą wymierzonej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.