Lenin/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

Przyszło lato 1915 roku.
Z małego domku, z wiszącym nad drzwiami szyldem ubogiej restauracyjki „Puits de Jacob“ wyszedł mały, krępy człowiek, o żółtej twarzy i ciemnych oczach skośnych.
Popatrzył na lazurowe niebo i szedł w stronę Belvoir-Parku, uśmiechając się do niebieskiej, tryskającej blaskiem oślepiającym tafli jeziora Zurychskiego.
Na wybrzeżu stanął i oglądał przechodzącą publiczność, ogarniając złym, ponurym wzrokiem wystrojone kobiety, mężczyzn w białych spodniach i koszulach sportowych, czeredę wesołych, szczęśliwych dzieci.
Łuki brwi mongolskich marszczyły się, zacięte wargi drgały chwilami, coś szepcąc bez dźwięku.
Nagle uśmiechnął się radośnie i przyjaźnie.
Wysoki, atletyczny człowiek w jasnem ubraniu i miękkim kapeluszu szedł sprężystym krokiem, zlekka kołysząc się na mocnych biodrach.
— Hallo, Mr. Lenin! — krzyknął zdaleka i na ogolonej, spalonej słońcem i wiatrem twarzy wykwitnął łagodny, prawie dziecinny uśmiech.
Patrząc stalowemi oczami, w których migotały iskierki wesołości i lekkiej ironji, zamaszyście potrząsnął ręką Lenina i poklepał go po ramieniu.
— No, cóż, jedziemy? — spytał, nabijając fajkę.
— A jakże! — odpowiedział Włodzimierz. — Dziś mam wyjątkowo wolny dzień. Chcę go spędzić z pożytkiem i przyjemnością, Mr... King.
— Pan zawsze musi się potknąć na mojem nazwisku! — zaśmiał się Amerykanin.
— Muszę wyznać, że przez moje gardło nie przechodzi ono z łatwością! — zgodził się Lenin. — Też jakieś złe duchy podszepnęły przodkom pana takie okropne nazwisko! King? Król!! Pomyśleć tylko!
Amerykanin parsknął śmiechem.
— Nie wiedzieli staruszkowie, że ich marnotrawny potomek będzie miał tak bardzo radykalnego znajomego — zawołał, pykając gęstemi kłębami dymu. — Pojedziemy dziś na Utokulm. Straszna spiekota, z pewnością, nie spotkamy tam nikogo. Obawiam się tylko, że panu, Mr. Lenin, będzie gorąco w tem ciemnem ubraniu?
— Bynajmniej! — odpowiedział wesołym głosem Włodzimierz. — Ponieważ posiadam tylko jeden garnitur, więc, wkładając go dziś, zapowiedziałem mu, żeby był przewiewny i lekki, jak chiton grecki!
King znowu otoczył się dymem i śmiał się głośno.
Zębatą kolejką elektryczną podnieśli się na sam szczyt. Z żelaznej werandy hotelu rzucili wzrok na leżący przed nimi krajobraz.
Biało-żółta plama Zurychu, niby kreci kopiec na brzegu niebieskiego jeziora, zielona dolina Limmatu, łańcuchy gór, skrzących się śniegiem; mgły złociste i fioletowe; majaczące w oddali, spowite chmurami, białe, mętne turbany olbrzymów górskich, lazurowe niebo i srebrne lśniące obłoki na niem — wszystko to wchłaniały zachwycone dusze.
Milczeli, zapatrzeni w nieogarnioną okiem, wspaniałą, wielobarwną paletę wielkiego mistrza — natury.
Mr. King westchnął i rzekł cicho:
— My nie mamy takich krajobrazów w Stanach Zjednoczonych! Prawie wszędzie koleje tną ziemię, horyzont zasłaniają dymy fabryk, kopalni, stacyj elektrycznych. Muszę co pięć lat przyjeżdżać tu, aby odpocząć od wściekłości życia amerykańskiego. Przywożę tu swoich synów, niech uczą się kochać naturę i rozumieć, że jej odwieczna praca i energja wspanialsza jest i potężniejsza od wysiłków ludzkich!
Lenin uśmiechał się zagadkowo.
Gdy Amerykanin umilkł, rzekł drwiącym głosem:
— A ja, patrząc na tę panoramę, taką łagodną, spokojną, szczęśliwą, widzę w oddali, ot tam! — na wschodzie puste, nagie płaszczyzny Rosji, góry przez nikogo nie zamieszkałe, kręte drogi bagniste, wydeptane przez miljony dzwoniących kajdanami ludzi! Kroczą w tej chwili z nisko opuszczonemi głowami, przygarbieni, do ziemi przybici pod siekącym ich batem cara, a dążą wszyscy do więzienia, cerkwi lub mogiły. Gdybym miał synów, przywiózłbym ich tu, a oni krzyknęliby z nienawiścią: „Sprawiedliwości! Zemsty! Nowego życia!“
Amerykanin pomyślał chwilę i powiedział cichym, poważnym głosem:
— Myślałem wczoraj cały wieczór o poglądach i ideach pana. Zastanowiły mnie... Przyszedłem jednak do przekonania, że jesteś pan marzycielem, utopistą. Nie można, przecież, z Utokulmu skoczyć jednym susem na szczyt Rigi? Dlatego potrzebny jest samolot, albo kolejka linowa, jak nad Niagarą, albo w wąwozach Skalistych Gór!
Lenin nic nie odpowiedział. Stał zapatrzony w dalekie szczyty, okrywające się coraz bardziej gęstemi zwojami miękkich, srebrzystych obłoków.
— Chodźmy wyżej, na sam szczyt! — zaproponował Mr. King.
Lenin skinął głową w milczeniu. Wąską kamienistą ścieżką szli wśród zwałów skalnych i drobnych krzaczków rododendronów, czepiających się korzeniami szczelin i sypkich piargów.
Doszli wreszcie i usiedli na kamieniach.
Pod nimi ciągnął się zębaty łańcuch Albis, a nad nimi płynęły białawe smugi i płachty obłoków.
Mr. King spojrzał na Lenina i powtórzył:
— Rozmyślałem nad naszą wczorajszą rozmową! Przyszedłem do przekonania, że plan pana stworzenia człowieka-maszyny i społeczeństwa-maszyny jest chybiony. Znajdą się zawsze osobniki tak wybitne, dla których nie będzie miejsca w żadnym zbiorowym mechanizmie. Jeżeli pan umieści takich ludzi w systemie, — zburzą go, rozsadzą, wstrzymają harmonijny bieg, pomimo własnej chęci, kierowani indywidualną wolą swoją. Są to ludzie, o całą głowę wyżsi od tłumu.
— Społeczeństwo skróci swój tułów o jedną taką głowę, bo władza i prawo należą do istotnej większości — odparł Lenin spokojnie.
— Ale ta głowa będzie niezawodnie należała do genjusza — zauważył Amerykanin.
— Tłum posiada zbiorowy genjusz i to musi mu wystarczyć.
— Historja, podobno, nie zna takich wypadków — wzruszył ramionami Mr. King. — Genjusze przychodzą na świat niemal zawsze z głęboko anarchicznemi charakterami — w sensie niepoddania się regule masy; genjalne głowy prowadzą za sobą tłumy, nigdy — odwrotnie.
Lenin milczał. Amerykanin spojrzał na niego i dodał:
— Etapy postępu... epoki historyczne w dziejach narodów — to biografje genjuszów na różnych polach pracy.
Lenin wciąż się nie odzywał.
Pykając fajką i lekko kołysząc się na kamieniu, Mr. King mówił:
— W zakresie poglądów materjalistycznych Ameryka prześcignęła wszystkie inne kraje. Doszła do tego drogą popierania wybitnych indywidualności. Posiadamy całe dynastje dziedzicznych indywidualnych zdolności, graniczących z genjalnością. Należy pamiętać, że wyłoniły się one z najniższych, nieraz najnędzniejszych warstw społeczeństwa. To przeczy twierdzeniu pana, Mr. Lenin, że tylko dziedziczna burżuazja jest zdolna do uciemiężania słabszych. Pan, może, nie wie, jakie myśli rodzą się w głowach potomków pastuchów, ulicznych sprzedawców gazet, drobnych handlarzy, zwykłych majtków, nieraz — kryminalnych zbrodniarzy!
Lenin podniósł głowę i słuchał uważnie.
— Myślą oni o zmianie pustyni na plantacje bawełny. Mają opracowane plany i kosztorysy potężnych tam na Missisipi i jej dopływach; wiedzą o możliwości podniesienia urodzajności gleby zapomocą prądów elektrycznych wysokiego napięcia; marzą o zastąpieniu rąk ludzkich traktorami w rolnictwie, a w przemyśle — skomplikowanemi, dokładnemi maszynami, poruszanemi elektrycznością, którą dostarczą w dowolnej ilości wodospady, wartkie rzeki, wiatr i bijące w brzegi fale morskie; są przekonani, że wkrótce porzucą kopalnie węgla, gdzie w pocie czoła i z narażeniem życia pracują, jak niewolnicy, ludzie różnych barw. Wszystko zastąpi elektryczność! Zaopatrzy nas w ciepło, światło i siłę. Znikną tłumy robotników, ustanie ich ciężka praca i przestanie istnieć zwalczona przestrzeń. Elektryczna energja i chemja staną się karmicielkami i służebnicami ludzkości. Ba! Jeden z moich kolegów — inżynier-chemik, jak ja, twierdzi, że za 50 lat chemja będzie dostarczała włókna na ubranie, syntetycznego pokarmu, a w połączeniu z elektrycznością i biologją — czarodziejskiego panaceum w walce ze śmiercią! Znam pewnego agronoma, opracowującego system gospodarki rolnej pod ziemią na wypadek oziębienia powierzchni naszej planety... Inny znów — biolog pracuje nad uregulowaniem płodności much i nad wytwarzaniem dowolnie, czy to męskich, czy żeńskich osobników, nosząc się z myślą o sztucznem wychowaniu genjuszów, narazie... wśród owadów i jaszczurek!
Lenin siedział zasłuchany. Miał szeroko otwarte oczy, pełne błysków. Wchłaniał każde słowo.
Spostrzegłszy zainteresowanie się Rosjanina, Amerykanin ciągnął dalej:
— W innych dziedzinach wiedzy praktycznej kipi również wytężona praca! Werbujemy obecnie kadry ludzi, najzdolniejszych do przyjęcia i rozwoju pewnych doktryn, czy to naukowych, czy technicznych; formujemy armję wysoko wykwalifikowanych robotników o zupełnie harmonijnym stosunku fachowości do fizjologicznych i psychologicznych odruchów; projektujemy założenie specjalnej organizacji dla racjonalnego wykorzystania czasu, aby żadna chwila nie była stracona bez pożytku.
— Jakie to wspaniałe! — wyrwał się Leninowi okrzyk zachwytu.
— Bardzo wspaniałe, ale również niebezpieczne, my dear! — zauważył Mr. King. — Zadam panu kilka pytań, które objaśnią moją obawę. Czy nie grozi ludzkości niebezpieczeństwo, że na gruncie podobnych eksperymentów zjawi się człowiek, umysłowo niezwykle potężny, i podporządkuje wszystkich swojej woli, być może, skierowanej na najstraszliwszy ucisk? Czy tworzenie armji najzdolniejszych robotników, najbardziej przystosowanych do pewnych czynności, nie stanie się początkiem nowej klasy uprzywilejowanej i czy nie powstanie wskutek tego jeszcze bardziej głęboka przepaść pomiędzy warstwami społecznemi? Czy nie pociągnie to za sobą wybuchu nienawiści, rewolucji, wojny? Wreszcie — co uczynimy z miljonami szeregowych, zwykłych robotników, systematycznie wyrzucanych za burtę życia państwowego przez maszyny nieżywe i przez maszyny żywe i myślące, jakimi będą specjaliści, dobrani na podstawie ścisłych badań naukowych?
Lenin długo nie odpowiadał. Zmarszczki poruszały mu się na czole, przymknięte powieki drżały.
— Szeregowcy powinni powstać — syknął, — wymordować nadmiar ludzi-maszyn, potrzebnych zaś trzymać żelazną ręką, gwałtem, terorem zmusić ich do służenia całemu społeczeństwu, które będzie kontrolowało i dokonywało sprawiedliwego podziału produktów.
Amerykanin zaśmiał się szyderczo.
— Zburzenie wyższej formy cywilizacji dla dobra tłumu biernego i ciemnego? Powrót do starych metod gospodarstwa? — spytał.
— O, nie! — wybuchnął Lenin. — Proletarjat posiada wielką wynalazczość w zakresie przerażającego teroru! Potrafi on zmusić fachowców do pracy wytężonej, sumiennej i postępowej. Oprócz tego, jak mrowisko, zacznie on wytwarzać ściśle obliczone kadry specjalistów we wszystkich dziedzinach. Będzie to następnym etapem pracy biologów i psychologów!
Mr. King oczy szeroko otworzył.
God! — zawołał. — Zabrnął pan jedną nogą w mroczne średniowiecze, z jego gwałtem i przemocą, drugą — w krainę dalekich, fantastycznych wieków! Ani na jednem, ani na drugiem nic zbudować panu się nie uda!
— Zobaczymy! — syknął Lenin i zęby zacisnął.
— Nie zobaczymy! — zaprzeczył Amerykanin.
— Strach o życie i twarda, niemiłosierna ręka cudów mogą dokazać! — szepnął Lenin.
— Cudów — nie! Zbrodni — tak! — padła stanowcza odpowiedź.
Po tych słowach, wypowiedzianych z oburzeniem, Amerykanin wstał i, nie patrząc na Lenina, rzekł:
— Myślałem, że pan dąży do rewolucji, aby wstrząsnąć zmaterjalizowanym, mieszczańskim światem i utorować drogę dla ducha... Tak myślałem... Tymczasem pan marzy o bandytyzmie na wszechświatowa skalę. To straszne!
— Dla pana, Mr. King, który sobie przyjeżdża co pięć lat na wypoczynek do Szwajcarji, wypchany dolarami! — zawołał Lenin, z nienawiścią patrząc na potężną figurę Amerykanina. — Ale takich, jak pan, na świecie jest, powiedzmy, miljon, a reszta — tysiąc siedemset miljonów nie mają tak eleganckiego ubrania, ani dziesięciu chociażby dolarów na dzień jutrzejszy i są głodni. Rozumie pan? Głodni! Nasze przysłowie rosyjskie mówi: „głodnego słowika nie można nakarmić najpiękniejszemi piosenkami“! Duch! Człowiek dolarów ośmiela się prawić o duchu!
Śmiał się zuchwale, bezczelnym, złym wzrokiem małych oczu czarnych wpatrując się w czerstwą twarz zdumionego i oburzonego Amerykanina.
Mr. King w milczeniu skinął głową i odszedł.
Lenin pozostał, czerniąc się na kamieniu, jak duży, posępny ptak. Patrzył nadół, na rozciągające się w różne strony doliny, na kwadraty winnic i pól, na błyszczące nici stalowych szyn, na szare plamy wiosek, miasteczek, na połyskujące kopuły i krzyże Zurychu, na taflę spokojnego jeziora, które leżało na dole, jak płyta z lapis-lazuli.
Nie widział nic. Wzrok jego przebijał mgliste opary i chmury, gromadzące się na wschodzie i biegł dalej i dalej...
Spodziewał się ujrzeć nędzne zagony chłopów rosyjskich i — nie poznał ich.
Toczyły się tam olbrzymie traktory, poruszane elektrycznością i zastępujące pracę tysięcy rolników spoconych, zziajanych, i koni, z wysiłkiem ciągnących pługi.
Dymiły kominy setek elektrowni i fabryk bez liku; w schludnych domkach wieśniaczych świeciły się okna, rzęsiście oświetlone.
Odświętnie ubrani robotnicy, o rękach czystych i obliczach spokojnych, powracali do domu bez pośpiechu i radości. Byli wszyscy podobni do siebie, jak bliźnięta, w jednakich strojach, nie różniąc się pomiędzy sobą ani wyrazem twarzy, ani ruchami.
Lenin zrozumiał, że te ludzkie zjawy, zrodzone w jego wyobraźni, są maszynami, posiadającemi harmonijność ruchów i straszliwą siłę zbiorową, pozbawioną namiętności.
— Czy są szczęśliwi ci ludzie? — błysnęła nagła myśl.
— Są spokojni — dobiegła odpowiedź.
Lenin patrzył wciąż, wbijając czarne oczy w daleki, mglisty horyzont.
Na placach miasteczek i osad — tam, gdzie niegdyś stały przybytki Boże, wznosiły się teatry, muzea i szkoły.
Nie dochodził uszu Lenina, chociaż nadsłuchiwał z natężeniem, ani brzęk kajdan, ani jękliwe, rabie zawodzenia:
— O—ej! O—ej!
Prawie drżąc z obawy, że ujrzy straszne widowisko, szukał wszędzie bezmyślnej twarzy leżącej w trumnie Naśćki z zaostrzonym nosem i nieprzymkniętem okiem, po którem biegała mucha czarna.
Nie słyszał zaklęć starej znachorki Anny, bijącej ciężarną dziewczynę deską po brzuchu.
Nie mógł znaleźć wściekłego ze znużenia olbrzyma-burłaka, z owrzodzoną piersią, ani pastuszki-niemowy, obciągającej na sobie jubkę i drapiącej się pod pachami...
Wszystko minęło, co trapiło i nienawiścią przepełniało duszę jego.
Nad bezkresną płaszczyzną niby szmer lekkiego łagodnego wiatru niosły się słowa kojące:
— Równość... szczęście...
Oprzytomniał nagle, bo przechodząca grupa turystów rozmawiała głośno. Lenin podchwycił urwane zdanie:
— Socjaliści okazali się dobrymi patrjotami...
Zjawa prysnęła. Surowa prawda zajrzała szyderczo w oczy skośne, czarne i ostre.
Zerwał się i biegł prawie ku kolejce, aby prędzej dostać się do miasta i pisać, rzucać w świat gorące, zrozumiałe słowa zemsty, proste, a zuchwałe nawoływania do walki o to, co zagrabili, przywłaszczyli sobie możni, bogaci, potężni, depcąc obojętnie po znękanych ciałach miljonów, setek miljonów pracujących w pocie czoła, bez wytchnienia, bez nadziei.
— Ja wam niosę wyzwolenie! — szeptał gorąco. — Pójdźcie za mną, a słowo nadziei ciałem się stanie!
Ze szczytu Utokulmu powrócił innym człowiekiem.
Żył tylko nienawiścią, z nienawiści czerpał płomień swoich myśli i siłę słów, od nienawiści kreślił szlak ku miłości dla jęczącej ludzkości i znowu postanawiał, że doprowadzi ją do celu — jasną i promienną, skąpaną w ożywczem źródle krwi, zahartowaną i wykutą w ogniu zemsty za wieki ucisku.
— Nie sądźcie! — dochodził go nieraz szept straconego w więzieniu austrjackiem wieśniaka.
Wzdrygał się i odpowiadał w duchu:
— Głupie, ciemne, rabie bydło!
Na krótki czas oderwał się od swoich myśli, niby gęsta mgła, otaczających go. Czuł się chorym i przepracowanym. Zresztą uważał za konieczne na pewien czas zniknąć z oczu rządu szwajcarskiego. Wjeżdżając do wolnego kraju, podpisał zobowiązanie, że nie będzie zakłócał spokoju.
Fizycznie nie zakłócał go, lecz polemiczne artykuły jego, przedrukowane w szwajcarskich pismach socjalistycznych, zaniepokoiły opinję publiczną i władze. Zaczęto przyglądać mu się bacznie, śledzić każdy jego krok. Wyczuwały się w tem wpływy politycznych agentów Rosji i jej aljantów.
Postanowił wyjechać. Skorzystał z zaproszenia mieszkającego na Capri pisarza rosyjskiego Maksyma Gorkiego.
Pewnego dnia zniknął bez śladu, porozumiawszy się przedtem listownie z włoskimi socjalistami, Nittim i Serratim.
Zastał Gorkiego chorego i zgnębionego.
Olbrzymi, niezgrabny człowiek, o twarzy ciężkiej, zgruba wyciosanej, o oczach myślących i surowych, z radością spotkał małego, ruchliwego przyjaciela, który założywszy ręce do kieszeni spodni i zadarłszy głowę, świdrował go przenikliwemi źrenicami i mówił niby do siebie:
— Źle! Do djabła — źle! Cera, jak ziemia, oczy podkute, wargi blade, życia na obliczu ani krzty! Jakżeż tak można? Powinno się oszczędzać talent, bo taki spotyka się nie często... Ja gadam i gadam, a on, jak ten kot w bajce Kryłowa: „słucha i zajada“, coprawda, zdaje się, jakieś pigułki, ale w każdym razie zajada!...
Obaj śmiali się głośno i przyjaźnie.
Kilka dni spędzili razem.
Zwykle wyjeżdżali wczesnym rankiem na barce starego rybaka, Giovanni Spadaro, i, kołysząc się na łagodnych falach lazurowego morza, gwarzyli cichemi głosami o wszystkiem i o niczem, co umieją czynić tylko prawdziwi Rosjanie, niżąc na jedną nić zupełnie różne myśli i wrażenia. Lecz trwało to zwykle niedługo.
Zupełnie przypadkowe słowo otrzeźwiało Lenina.
Mrużył nagle oczy. Nie widział wtedy białych i różowych żagli rybackich; przejrzystych, szafirowych fal; srebrnych, niby lecące łabędzie, obłoków; szybujących mew; dalekich dymów parowców; zielenią i kwiatami okrytych stromych barwnych skał Capri. Przed oczami stawały mu szeregi towarzyszy partyjnych, w zgiełku i panice szukających wodza, a tuż inne tłumy — zbrojne i gniewne, pędzące do ataku.
— Przekleństwo! — szeptał Lenin i pięści zaciskał.
Gorkij niemal ze łzami w oczach mówił o straszliwych klęskach, ponoszonych przez Rosję na polach bitwy, o setkach tysięcy zamordowanych wieśniaków.
— Ile łez płynie teraz po wsiach naszych! — mówił załamując ręce. — Ile szlochów i krzyków rozpaczy słyszą nasze chaty nędzne!
Lenin spoglądał na niego twardym wzrokiem i odpowiadał:
— Niech tak będzie! Dużo ludzi gnieździ się w tych chatach. Na sto wojen starczy... Wszystkich nie wymordują! Tymczasem jest to woda na nasz młyn... Niech-no jeszcze głód przyjdzie i przyciśnie dobrze! Rewolucja nabrzmieje, jak wrzód. Tylko dotknąć i — pęknie! Cha — cha! Za tę krew chłopów i robotników wylejemy całe morze krwi naszych wrogów i morderców!
Stary rybak, lubiący beztroski, szczery śmiech Włodzimierza, w takie chwile z niepokojem i obawą przysłuchiwał się chrapliwym, głuchym tonom mowy jego.
— Ależ to straszne! — żachnął się Gorkij. — Rewolucja przez taką hekatombę niewinnych ludzi, poszarpanych, zmiażdżonych! Nie! Nie!
Lenin marszczył brwi mongolskie i mówił:
— Głupiec tylko boi się zbroczyć miecz krwią, skoro ma miecz w ręku i wie, poco go ma! Dla rewolucji nie masz zbyt wielkich ofiar, wierzaj mi, Aleksy Maksymowiczu! Pamiętaj, że my jesteśmy synami buntu narodu naszego. Niechże wrogowie nasi dopomogą bunt ten wszcząć i podnieść go aż pod obłoki, jak czerwoną falę!
— To okropna prawda! — szepnął pisarz.
— Okropna? — zaśmiał się Lenin. — To mówisz ty? Maksym Gorkij? Człowiek, który wyszedł z najciemniejszej, najbardziej zdeptanej warstwy ludu? Ty — znawca duszy bosiaka bezdomnego, nienawidzącej dziewki publicznej, zbuntowanego chłopa i robotnika, o świtającej myśli rewolucyjnej?! Wstydź się! Przeżywamy żelazne czasy! Dziś nie dano nam głaskać ludzi po głowie. Ręce opadają ciężko, by strzaskać czaszki, zmiażdżyć kości bez miłosierdzia!
Umilknął i po chwili dodał:
— Najwyższem pragnieniem naszem stało się wytępienie wszelkiego gwałtu! Piekielnie ciężkie zadanie!... Gwałtem i uciskiem dojdziemy do rozwiązania go. Innej drogi niema, bo człowiek nie jest zdolny do tworzenia rzeczy i pojęć idealnych, doskonałych w chwili dowolnej! Potrzebne były wieki niewoli, aby zrodził się bunt, przejdą dziesięciolecia nowego ucisku i panowania żelaznej ręki, nim z buntu wyłoni się prawdziwa wolność, która jest niczem innem, tylko równością...
Gorkij nic nie odpowiedział.
Nie chciał rzucać goryczy zwątpienia do duszy przyjaciela, mówiącego z takiem głębokiem przekonaniem, silnem, rozbrajającem.
Wielki pisarz rozumiał, że Lenin w tej chwili przemawiał nie do niego, lecz do zbiedzonych tłumów, marzących ślepo o równości, do nędzarzy ciemnych, których zamierzał prowadzić ku dalekiemu celowi, kryjącemu się w złowrogiej mgle.
Milczał.
Lenin otrzymał wkrótce list od żony. Donosiła o kongresie socjalistycznym, który, na żądanie Lenina, miał się odbyć w Szwajcarji.
Nie zwlekając ani chwili, pożegnał pisarza, znajomych rybaków, partnerów, z którymi chętnie grywał w szachy, i powrócił do Zurychu.
Na czas przybył do Zimmerwaldu, gdzie z nienawiścią w oczach i głosie ścierał się namiętnie z wodzami socjalizmu europejskiego: Ledebourem, Serratim, Rakowskim, Ladzarim, Brizonem, Maringiem, Heglundem, Horterem; zwalczał ich, zohydzając, stawiając pod pręgierzem ciężkich podejrzeń, obdzierając z uroku i czci, narażając na pośmiewisko; wywoływał oburzenie tłumu i krzyki nienawiści; oskarżał o zdradę i tchórzostwo; rzucał obelgi; niesumiennie spekulował słowami przeciwników; mówił prostym, twardym, nieraz zbyt dosadnym stylem, posługiwał się logiką ostrą, jak klinga miecza; powtarzał wkółko główną myśl; zmuszał słuchaczy do przyjęcia jego wniosku; pozbawiał ich swobody wyboru; przemawiał głosem chrapliwym, głuchym, bez cienia patosu, lecz ruchem rąk, głowy i całego ciała, groźnym lub dobrotliwym, ironicznym wyrazem twarzy, przenikliwym spojrzeniem małych, bacznych oczu rozpraszał szeregi przeciwników, odrywając od nich coraz to nowych zwolenników. Krok za krokiem, niby walcząc na bagnety, torował sobie drogę i, poruszywszy instynkty zgromadzonych szeregowych towarzyszy partyjnych, wbijał w ich mózgi swoją formułę o zamianie wojny imperjalistycznej na wojnę cywilną przeciwko rządom i kapitalizmowi.
Nie dbając o oskarżenia, że zdradza ojczyznę, na kongresie w Kienthalu w pół roku później cisnął zuchwałe, straszne słowa, że Rosja może zginąć, aby się tylko udała rewolucja socjalna, i wtedy już założył podwaliny trzeciej Międzynarodówki.
Już wtedy sformułował jasno to, o czem myślał na szczycie Utokulmu. Powtarzał to ciągle, wtłaczał w głowy garnących się do niego internacjonalistów. Mówił, tupiąc nogą z wściekłością i podnosząc pięść, niby ciężki młot kowalski:
— Człowiek jest zbyt głupi, aby wystarczyć samemu sobie. Dziesięciu lub miljon wolnych głupców — to stado! Demokratyzm i wolność — to bezczelny pomysł burżuazji i zabobon najgłupszy! Najlepszą formę rządu dla ludzkości stanowi bezgraniczny despotyzm, który dokonywany jest nie na korzyść rządzących i ciemiężców, lecz dla dobra uciemiężonych i za ich wolą.
Przysłuchiwali się tym słowom wodza najnędzniejsi, ścigani parjasi ducha, ci, co „chlebem tylko żyć mogą“, ziejący zemstą, podsycani zawiścią, błyskali oczami i pięści zaciskali, powtarzając słowa straszliwej ewangelji:
— Bezgraniczny despotyzm uciemiężonych...
Za Mesjaszem gwałtu w imię miłości dążyli coraz liczniejsi apostołowie buntu, zagłady, krwi rozlewu i marzeń szaleńczych.
W r. 1917, jak huk pioruna, rozdzierającego niebo i ziemię, nad brzegi spokojnego, lazurowego jeziora Zurychskiego przyleciała wieść:
— W Rosji rewolucja! Car zrzekł się tronu!
Lenin zatarł ręce, zmrużył oczy i kilka razy powtórzył:
— Nastał mój czas! Nastał mój czas!
Szukał dróg do Rosji. Wszystkie były straszliwie długie.
Pozatem wszędzie po swojem wystąpieniu w Zimmerwaldzie mógł napotkać niezwalczone trudności w państwach, sprzymierzonych z Rosją, a nawet spodziewać się napadu agentów rządu petersburskiego.
Najkrótsza droga prowadziła przez Niemcy i Szwecję. Uświadamiał sobie, że posypią się na niego oskarżenia o zdradę ojczyzny, lecz widział przed sobą tylko takie wyjście z sytuacji.
Nie wahając się, postanowił obrać tę jedyną drogę. Zaryzykował sobą w imię rewolucji.
Internacjonaliści szwajcarscy z Plattenem, Pannekockiem i Henrietą Roland-Holstem na czele skomunikowali się z Liebknechtem, który przez innych socjalistów uzyskał pozwolenie na przejazd przez terytorjum niemieckie dla Lenina, Krupskiej, Zinowjewa, Rakowskiego i innych. Porozumiawszy się z socjalistami zagranicznymi co do zamiaru swego, Lenin na granicy szwajcarskiej wsiadł do niemieckiego zaplombowanego wagonu i ruszył w drogę. Jednak obawiał się, że towarzysze partyjni z oburzeniem przyjmą wiadomość o jego postanowieniu. Żeby się zabezpieczyć przed rozłamem własnej partji, zaprosił do Berna internacjonalistów wszystkich państw, aby podpisali protokół o celach i warunkach przejazdu rosyjskich komunistów przez Niemcy. Jednocześnie w swojem imieniu zwrócił się z listem pożegnalnym do robotników szwajcarskich, wyjaśniając swoje zamiary rewolucyjne i zaznaczając swoją wrogość dla rządów imperjalistycznych, nie wyłączając niemieckiego i austrjackiego.
W Berlinie Scheideman, Noske, Ledebour z innymi ugodowcami zamierzali spotkać się z wodzem rosyjskiego proletarjatu. Posłyszawszy o tem, Lenin zerwał się z miejsca i krzyknął do swoich towarzyszy:
— Powiedźcie tym zdrajcom, że, jeżeli chcą, abym ich spoliczkował, niech wchodzą...
Stał, blady i wściekły.
Nikt z niemieckich socjalistów nie zaryzykował stanąć przed małym człowiekiem o szerokich barach i przenikliwych oczach mongolskich.
W pobliżu granicy rosyjskiej, ktoś zauważył:
— Teraz dopiero zaczną nas obrzucać obelgami i oskarżać o zamiar szpiegostwa i zdrady Rosji! Zacznie się taniec wiedźm na Łysej Górze! Brr...
Lenin spojrzał na mówiącego obojętnie i mruknął:
— Pluję na to! Idę do swego celu. Droga przez Niemcy była najkrótsza z tych, które prowadzą do niego.
Wzruszył ramionami i zaczął nucić francuską piosenkę kabaretową:

„Tu ne sais rien, mon gâ...“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.