Lato leśnych ludzi/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Lato leśnych ludzi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dziewiczy ląd.

Wedle przepowiedni Odrowąża w kilka dni potem wysypały się grzyby.
Pantera pierwszy zjawił się z pełną kobiałką i dał hasło zbioru.
Jakaś zaciekła chęć zdobyczy opanowała leśnych ludzi. Był to przecie dar natury, szczodry do przeobfitości, dar puszczy, owoc ziemi pierwotnej — i pierwotną była ich radość z owej manny cudownej.
Zaniedbano wszelkie zajęcia, nie pilnowano godzin posiłku, nie odczuwano trudu. Ledwie świt — pustoszała chata, rozbiegali się pojedynczo, bo każdy miał swe rewiry i zakąty, o których nie mówił innym, chcąc się największym zbiorem pochwalić.
Tylko Bartnik towarzyszył Orlikowi, by mu pomódz w dźwiganiu kosza i Rosomak trzymał się w pobliżu Szczepańskiej, wyręczając ją czasem w piastowaniu dziecka.
Grzyby znoszono do ogródka na osobne stosy, które wieczorem rachowano i przygotowywano do suszenia.
Stanowiły też codzienny posiłek, bo na połów nikt nie wypływał, a obierać kartofli nikt nie chciał, tak bywali zajęci i zmęczeni.
Po paru dniach Rosomak jednak dzielenia i rachowania zabronił.
— Zsypywać będziemy na jedno miejsce, a jeśli chcecie, wszystkie wieczorem rachujcie. Nie nasz obyczaj — jeden przed drugim się przechwalać.
— Bo i prawda. Bóg daje każdemu i wszystkim! — rzekła Szczepańska.
Milczał przecząco Pantera i chłopcy, ale uledz musieli.
Co wieczór palono w piecu i co rano — ale zbiór się nie mieścił do suszenia — i trzeba było nadmiar wysyłać wozem za Tęczowy Most, lub dostawiać do kładek — skąd zabierał do folwarku Szczepański.
Ludzie byli zapracowani, ale rozpromienieni robotą, pomimo całodziennych marszów, dźwigania ciężkich koszów — i oałodziennego głodu, gdyż brali ze sobą tylko chleb, a pragnienie tłumili jagodami.
W chacie zapanowało takie gorąco, że nocowali na dworze — na pomoście, który wśród konaru starego jesionu zbudował z żerdzi i desek Pantera.
Szczepańska z dzieckiem sypiała na podsieniu.
Z wypraw tych, z bobrowania po wszelkich zakątkach przynosili zarazem i inne trofea: mchy rzadkie, wężowe skórki, narościa drzewne, czeczoty — gniazda, pióra — a wreszcie Orlik z Bartnikiem znaleźli łosie, siedmioletnie rosochy i przydźwigali z trudem, mając do roboty we dwóch tylko trzy ręce.
Urodzaj grzybów był bajeczny i ogarnął cały ten kraj. Szczepański przybył też z folwarku opowiadając że wsie były puste i roboty polne zaniedbane; wszyscy wybiegli w lasy.
Opowiadał też, że chłopi zachodzili nawet na tę stronę trzęsawisk, ale że pewnego dnia wrócili w popłochu, bo się im ukazał i gnał, strasznie wyjąc — dyabeł leśny czy wilkołak.
Oczy Rosomaka podniosły się na Panterę.
Nad stosem grzybów, oczyszczając je i sortując do suszenia, klęczeli we trzech Pantera i chłopcy, szepcząc coś tajemniczo. Po twarzach latały im śmiechy. Zdawali się wcale nie słyszeć co mówiono na podsieniu.
— Jednego dyabła tylko widziano? — rzekł Rosomak, głos podnosząc. Ja bo widziałem trzech.
Orlik nie wytrzymał, podniósł głowę, a Pantera podchwycił.
— Wódz to nawet jasnowidzenia miewa.
— Za trzy dni grzyby się skończą — już robaczeją. Dopiero za miesiąc znowu się wysypią! — zdecydował Odrowąż.
— Mam na ten miesiąc wielką robotę — rzekł Rosomak, gdy zasiedli do wieczerzy. Takich suchych błot nie było lat wiele. Moglibyśmy się do Pohybelnika dobrać. Jak myślicie, ojcze?
— Można spróbować. Tam nawet zimą w krąg oparzeliska. Trzeba będzie łozę słać i mościć przesmyk. Siła nas teraz — to dokonamy.
— Przedewszystkiem do Puhaczego Ostępu się dostać — tam jeszcze grzyby nietknięte czekają.
— To na jutro zatem wyprawa.
— Bo i po drodze na Pohybelnik.
Ruszyli nazajutrz o świcie wszyscy sześciu na całodzienną wyprawę. Las był cichy i zadumany, jakby w sobie skupiony i ciężki dojrzewaniem nasienia i owocu. Ćwierkała nieuczenie młódź ptasia, z jagodników porywały się drozdy spasione, pod stopami chrzęściały zioła i mchy poschnięte skwarem, a z brzóz oblatywały już pozłocone liście. Jarzębiny stały strojne w purpurowe korale i różowym nalotem poczynały się barwić kaliny i borówki.
Wrzosy były już w pączkach, a po polanach kwitły tysiączniki i goryczki — późne kwiaty.
— Jesień idzie! — rzekł ze stęknięciem Rosomak.
— Trzeba zacząć zbierać jarzębiny i zioła — zauważył Żuraw.
— Ba, jeszcze orzechy nie gotowe. Jeszcze zabawimy ze sześć niedziel — pocieszał się Pantera, coraz to wychodząc z szeregu i zbierając grzyby.
Chłopcy wypatrywali gniazd, ale wszystkie były już puste, tylko znaleźli mchową chałupę wiewiórczą, a w niej późny lęg — czworo rudych wyrostków, które się rozpierzchły błyskawicznie po gałęziach.
— Kuba, to pewnie twoje dzieci! — zawołał Pantera.
Ale Kuba, siedząc na ramieniu Żurawia, obserwował tylko leszczyny.
Stanęli wreszcie nad halizną torfowisk, naprzeciw Puhaczego Ostępu i wzięli się do roboty. Błoto pożarło już wiosenne przejście, zaczęli tedy łozy rąbać, w pęki wiązać, a Odrowąż ścieżkę słał, wybierając wedle swego doświadczenia mniej przepastny szlak.
O południu, trochę pełznąc, trochę się topiąc, przedostali się do sosen i rozłożyli obozowisko, spoceni i obłoceni posilali się chlebem i mlekiem i rzucili się, zamiast spocząć — do zbierania grzybów. Nikt tu dotąd nie był. Grzyby rosły jedną masą zwartą — całemi koloniami, różnego wieku i wzrostu. Bez trudu, bez szukania brano je i zrzucano na stos.
— Ale jak je ztąd wydostać! — pytał Orlik.
— Posuszymy na miejscu! Palcie ognisko — zakomenderował Odrowąż.
Wedle jego instrukcyi wykopano szeroki a płaski rów i zapalono w nim ogień. Stary pozostał, by go pilnować i zasilać, a oni się rozpierzchli, zbadać cały ostęp.
Rosomak z młodej sosny zrobił pierwotną drabinę i dostał się do barci, Pantera z chłopcami zaszył się w gąszcza, i wnet z tryumfem przynieśli dwa, już puste, remizowe gniazda, Żuraw wydostał się nad dalsze halizny błotne — i znalazł kolonię kwiczołów — kilkadziesiąt gniazd po brzozach i chmarę ptaków żerujących na jemiołach.
Rosomak, znalazłszy pszczoły, syte, bogate i bardzo wojownicze, ruszył też na wyprawę.
Poskoczył za nim Orlik.
— Wuju, mogę razem pójść?
Skinął głową Rosomak. Zaszyli się w gąszcza i chłopak mówił szeptem:
— Jakoś mi tu dziwnie! Inaczej jak tam u nas. Jakbym był w kościele. I cisza tu inna.
— Chram natury. Rzadko i dawno tu ludzie bywali. Uważasz te szczeliny w gąszczu? To łosie i sarnie ścieżki. Idźmy cicho i milczkiem, możemy coś pięknego zobaczyć.
Ostęp stawał się coraz dzikszy. Stare świerki cieniły go olbrzymiemi,nawisłemi gałęźmi, przeszytemi u ziemi gęstwą młodych brzóz, osik i zwałami drapieżnych jeżyn. Małe halizny czyniły powalone drzewa, osnute całe pełzającymi chmielami i powojem. Trzciny pokrywały nizy, kłębiąc się w ściany zielone, w fale nieruchome, w okopy roślinne.
I wśród tego wiły się ciasne, przetarte szlaki, którymi leśni ludzie przesuwali się powoli, starając się stąpać bez szelestu, nie trącać zielonych ścian. Cisza była tak głęboka, że słyszeli kucie dzięcioła za topielą, brzęk pszczół, żerujących na kruszynach i bicie swych serc. Nie odzywali się. Czasem Rosomak stawał i pokazywał to gniazdo rzadkie, to kwiat, to wiewiórkę na świerku, to sowę, przytuloną do pnia i prawie niewidzialną, to lelaka złożonego we śnie jak sęk drzewa, tak szli — czytając księgę lasu.
Nagle drgnęli — i znieruchomieli w cieniu świerku. Gdzieś na prawo, w gąszczu, coś się odezwało. Było to jakby pobekujące, głuche stęknięcie i trzask łamanych gałęzi.
Rosomak wziął za ramię Orlika i wsunął go za sobą pod nawisłe gałęzie. Niewidzialni zastygli w nieruchomości — w oczekiwaniu, w napięciu wzroku i słuchu.
Gąszcze ożyły. Jakaś moc druzgotała krze i młode drzewa, jakiś huragan je chylił i roztrącał. Głuche, ponure mruczenie i trzask, jakby drewnianych kołatek.
Na roziskrzony, pytający wzrok chłopca, Rosomak szepnął prawie bez dźwięku:
— Łoś idzie. Olbrzym!
I nagle rozwarły się gąszcza, znikły jakby zdmuchnięte wichrem i na haliznę o dziesięć kroków przed nimi wynurzył się kształt potworny i fantastyczny.
Na razie Orlik nie mógł zrozumieć.
Zwierz to był, czy ruchomy roślinny gąszcz?
Nogi tonęły w krzakach, a potworny łeb był jedną masą zieleni, oplątaną wokół kilkunastoramiennych rogów.
Masę tę zwierz rył, tarł wokół siebie, zbierając więcej i więcej chmielu, jarzyn, gałęzi. I oto, czemś zaniepokojony, stanął na haliźnie i wyprostował się w całej potędze.
Parsknął i zawęszył. Ciemne, poważne oczy rozejrzały się w kolo, nagie, rozdęte chrapy zdawały się pytać, badać, myśleć. Doleciała go woń nieznana, tajemnicza, a instynktowi groźna — dymu.
Nie spłoszył się jednak — ufny w swą mocarność, śmigłość nóg, znajomość puszczy.
Parsknął raz i drugi ze wstrętem, z pomrukiem jął znowu drzeć rogami pnącza i powoli ruszył dalej, klekocąc racicami.
Za nim, korzystając z trzasku łamanych odrośli, ruszyli ludzie.
— Godowa pora! — szepnął Rosomak.
— Wieniec sobie nałożył na łeb! Ale mocarz. Szpetny zresztą — ale jakby zjawa bajeczna — cudny!
— Prawdziwe bożyszcze leśne. Zaprowadzi nas w najtajniejszy matecznik.
Łoś nie trzymał się szlaków. Parł przed siebie, miażdżąc łozy, młode drzewa, krze, trzciny sążniste, jakby szedł po gładkiej łące.
I tak doszedł do skraju szerokiej połaci oparzelisk i topieli, otaczających jak morze tę wyspę leśną.
Stanął, zawęszył, zabeczał donośnie.
Patrzał na drugą wyspę, czerniejącą w oddali.
Chwilę jakby słuchał stamtąd odezwu, potem skręcił w bok i zsunął się w wąską wodną strugę — Wijącą się zygzakiem wśród kęp i niskich zarośli.
Brodził, zagłębiał się, wytryskiwał nad błotem jego łeb umajony i wreszcie znikł w szarzyźnie trzcin i mchów.
Jeszcze chwilę słychać było chlupot wody, coraz cichsze parskanie — i zjawa zginęła, jak sen prabytu.
Rosomak za jego śladem zsunął się w wodę i spróbował gruntu.
— Nawet Odrowąż o tym brodzie nie wie. Możemy brnąć; gdzie głębiej — płynąć. Ale to bezpieczny, starodawny przesmyk ciężkiego zwierza. Jutro możemy się dostać bez fatygi tam. Żórawie lęgi spenetruje Pantera, a wiosną przyszłą dostaniemy tam pewnie jaja głuszca, bo tam ich toki grają co rok.
Zawrócili z powrotem, rozmawiając głośniej, podnieceni, uradowani. Nie szukali drogi — prowadził ich zapach mocny — suszących się grzybów. Jakoż Odrowąż już stworzył pierwotną suszarnię. Nad żarem zasnuł ruszt z prętów i rozłożył grzyby.
— Do jutra przywiędną — potem się znowu żaru napali — i skończone. Cobyśmy nie zabrali w wóz — poniesiemy w torbach.
Towarzysze zebrali się już wszyscy. Żuraw czyścił jakieś korzenie, Bartnik plótł chodaki, Pantera rozłożył ognisko i piekł na żarze rydze.
— Coś taki milczący, Pantero? — zagadnął Rosomak, wyciągając się na ziemi.
— Nie widzicie, co robię?
— Widzę. Rydze przypiekasz. Tylko nie wiem dla czego nie solisz?
— Łzami solę! Czerwone jarzębiny, złoty liść z brzozy lecący i rydze! Toć jesień!
— Milknie wszystko i tęsknieje, Ale żeby spoczynku nie było i ponurości jesieni i grozy zimy — nie byłoby szczęścia zmartwychwstania. Trzeba mieć ufność i mądrość ptaka, rośliny, zwierza. Mijamy a trwamy.
Tu się zwrócił do Odrowąża i spytał:
Czy znacie, ojcze, zwierzy bród przez Pohybelnik do Medwidły?
— Nie. — Zdziwił się Odrowąż. — W Medwidle leżeliśmy wtedy, po powstaniu, aleśmy dobrnęli tamtędy — od jezior.
— Dziś nam łoś bród wskazał. Jutro spróbujemy. Zanocujemy tutaj — w domu matka jest — to domowników dopatrzy.
— Dwadzieścia lat w Medwidle nie byłem, bo tam potem rzeka się zabagniła i odcięty ostęp ze wszech stron, a i nie łakomy, bo ani łąki, ni grzybów niema. Matecznik odwieczny. Na głuszce kiedyś się wybrałem, ale po barki wpadłem i ledwie żywy wróciłem.
— Sprobujemy łosiego brodu. Teraz, chłopcy, trochę gałęzi na szałas urąbcie i przepłoszcie żmije, bo ich tu pełno. Powieczerzamy i spoczniem!
— To może tam leży chorąży? — szepnął Orlik do Bartnika — i może ten łoś i te głuszce, co tam mieszkają od wieków, znają jego mogiłę.
— I może tam żyją pszczoły po odwiecznych barciach i całe drzewa pełne są miodu.
— I może tam rysie się lęgną i siwieją ze starości.
— I może jeszcze są niedźwiedzie!
— A jedno pewne, że orzechów tam jest pewnie moc! — rzekł Pantera, układając na liściach pieczone rydze na wieczerzę.
Zmęczenie pracy i skwaru wnet objęło wszystkich. Zakopali się w mech szałasu, Odrowąż u wejścia rozpalił dymne, z mokrych gałęzi świerkowych ognisko, i tak zabezpieczeni od komarów i żmij posnęli marząc o jutrzejszych odkryciach i cudach.
Zbudził ich rzeźwy chłód poranku.
Biała rosa leżała na ziemi, Odrowąż mrucząc Godzinki, zbierał z rusztów grzyby. Żuraw szukał napróżno na brzegu bagna wody do mycia, Rosomak obierał z pleców Bartnika leśne kleszcze, pozbierane w gąszczach, Pantera już skwarzył na węglach rydze. Ą wszyscy się spieszyli, gnani ciekawością.
— Prowadź Orliku! — zakomenderował Rosomak.
— Byleś trafił — zaśmiał się Pantera.
Ale Orlik już się nauczył kierować, bo już umiał czytać las jak książkę. Poskoczył na czoło szeregu i bez wahania ruszył, w myśli sobie wczorajsze obrazy odnajdując.
— Przechodziliśmy obok olszyny — tej tam, co ma złamany średni konar — potem na tę czerwoną jarzębinę — potem na osinę z dziuplem, z której grzywacz wyleciał — ma tam pewnie małe! A teraz przez ten zwał — co na nim były pióra z jastrzębiego mordu a potem na ten świerk, co na nim hulała wiewiórka, i na ten zawrót ścieżki, co na suchej łozie ma pęczek sarniej sierści.
Przypominał, odnajdywał i prowadził bez wahania, aż wreszcie stanął i rzekł:
— Tu, z tych gąszczy wychynął — i stał. A myśmy byli.
— A widziałeś srocze gniazdo, za plecami! — spytał Pantera.
— Nie. Patrzałem na niego, jak na zjawę. A tędy runął na przełaj — do brodu.
Stanęli wkrótce nad czarną wodną ścieżką. Rosomak na czoło się wysunął i zaczął się rozbierać.
— Odzież w tobołek i na głowę, bo może miejscami i nie zgruntujemy.
— Ba, ale nas pijawki żywcem pożrą — zaprotestował Pantera.
— Dobrniemy żywi, a tam się oczyścimy z plugastwa. Odzież bardzo będzie zawadzać.
Rozebrali się tedy i Rosomak zsunął się w czarną, wstrętną, gęstą wodę.
Spód był grząski, ale posuwali się naprzód, krzywiąc się i parskając z obrzydzenia gniłych, cuchnących wyziewów bagna. Woda sięgała pasa, następnie ramion, wreszcie Rosomak zaczął płynąć. Błotniaki pozrywały się z kęp, krzycząc z podziwu i trwogi. Bród się łamał i zakręcał. Zdawało się ludziom, że chyba nigdy się nie skończy. Orlik czuł, że lada moment wyciągnie się na kępę i umrze, taka gd ogarnęła niemoc i rozpacz.
Aż w tem rozległo się wołanie Rosomaka.
— Już dopływamy. Mam grunt pod sobą — i Medwidły tuż.
Szczeliną wodna ścieżka wnurzała się w dwie ściany leśne, utworzone z trzcin, kolących krzów i bezkształtnych trupów jakichś zwalonych drzew. Na pierwszy pień wypełzł Rosomak i odsapnął.
Po kolei wynurzali się inni i obsiedli omszały czarny konar, dysząc i milcząc.
Wszyscy byli czarni od mułu aż do twarzy i wyczerpani zupełnie.
Odrowąż spojrzał na słońce i rzekł.
— Brnęliśmy półtorej godziny. Musi być ze dwie wiorsty. Tęga przeprawa.
— Obierajmy pijawki! — zawołał Pantera. — A tu nawet niema gdzie się opłukać. A cuchnież to plugawe bagno. Chwilami chciałem nos schować do kieszeni — ale kieszenie w tobołku na głowie.
— Od dziesięciu lat nie było takiego suchego lata i dlatego bród się okazał. Inaczej dostępu by nie było! — rzekł Odrowąż.
Ubrali się spiesznie i zeskoczyli po za pień na stały ląd. Ale tam utonęli wnet po ramiona w splątanej masie zielska i krzaków i stanęli bezradnie.
— Szczęśliwy Kuba! Bo tu po ziemi niewiadomo jak się posuwać.
. — Można wodną ścieżką.
— No, nie! — zaprotestowali. — Wolimy siekierą i nożem wyrąbywać przejście.
— Żeby choć zobaczyć co osobliwego! — stęknął Bartnik, zaczynając rąbać i krzesać.
Zaczęli wszyscy pracować, w nadziei, że przecie dotrą do rzadszego porostu. Ale ostęp był jednolicie zwarty dołem, bo, gdy się wydostali z nadbrzeżnych łóz i oczeretów, znaleźli przed sobą ścianę olbrzymich leszczyn, czeremchy, kruszyny, jarzębin, kalin — wszystko splątane chmielem.
Gdy słońce zaczęło dopiekać, pokładli się na zwalonych pniach wyczerpani zupełnie.
Z zapasów mieli tylko chleb i suszoną rybę; na szczęście, gąszcz barwił się mnóstwem dzikich malin i jeżyn i bez trudu można było ugasić pragnienie, a leszczyny oblepione były mnóstwem na pół dojrzałych orzechów.
Odrowąż i Rosomak zamiast jeść i spoczywać ruszyli dalej.
— Tu w głębi — wtedy — była wśród świerków polanka. Ale to już temu lat czterdzieści! — mówił stary, ogarnięty wspomnieniami.
Na pół pełzli pod zwałami. Prostowali się czasem, wydrapywali na zmurszałe kłody — starali się zoryentować w kierunku, nie zbłądzić z powrotem. Aż zagrodziła im znowu drogę — wodna żyła brodu.
Zniecierpliwiony Rosomak zsunął się w błoto.
— Ostatecznie — łosie do czegoś dążą — do jakichś dalszych rewirów — ku jeziorom! Bród coraz płytszy.
Mieli ręce i twarz we krwi od kolących roślin i żądeł bąków i komarów — odzież zabłoconą i podartą — było lżej brodzić, niż wojować z gąszczem.
Patrzały na nich ze zdziwieniem węże, wylegające po pniach, pomykały z wrzaskiem sójki i orzechówki — i nagle posłyszeli plusk i beczenie.
Ledwie się wtulili do brzegu — przeleciało obok nich stadko saren — z rogatym kozłem na czele.
— Ładny rogal! — rzekł Odrowąż z żalem myśliwskim.
A Rosomak z uśmiechem radości patrzał za nimi.
Wydostali się i błota na zwierzą ścieżkę. Rosomak dobył swą gwizdawkę i dał sygnał towarzyszom.
— Dziki tu gdzieś niedaleko leżą; barłóg czuć! — zauważył Odrowąż — i wnet wskazał przemykający, niski, rudy cień.
— Co tu może liszka szukać o tej porze. Łup jakiś ma! Ot — i drugi smyrgnął.
Ruszyli żywiej naprzód — i wynurzyli się nagle na stratowaną haliznę.
— Ot co jest! — zawołał stary, wskazując.
Na środku polanki na więdnących ledwie zielskach, zdeptanych jak tok, leżał nieżywy, młody łoś. Miał złamane kręgi, wyprute wnętrzności i całe ciało stratowane racicami.
Pochylił się nad nim Rosomak.
— Ten olbrzym go pewnie zamordował, ten com go widział wczoraj. Ale bitwa była ciężka — udeptali ziemię jak na turnieju.
— A ile tu śladów. Rachuję, że klemp było ze siedem na godach. Spory młokos - siedmiolatek! Już go liszki napoczęły — tej nocy wilki dokończą. Żeby strzelby, zasadzkę można zrobić — tylko, że skóry nic warte.
Rosomak zaczął gwizdać — w pewien, znany towarzyszom, sposób, by ich zwołać co rychlej.
Odpowiedziały odzewy coraz bliższe, wreszcie wszyscy się zebrali i gwar napełnił puszczę.
— Patrzcie, smyki, do czego doprowadzają amory! — śmiał się Pantera do chłopców.
A Żuraw badał po naukowemu zwłoki i rzekł:
— Szkoda, żeśmy nie widzieli turnieju. Bronił się po bohatersku. Jedną rosochę ma zupełnie utrąconą i przednią nogę złamaną. Upadł — i wtedy rozprół mu jelita i zdeptał.
— I poprowadził stado za sobą — tamtędy. Ławą szli, jak prawdziwe weselne grono!
Praktyczny Pantera z Odrowążem już rozpalili ognisko — już stary zabierał się do zdjęcia skóry.
Chłopcy gapili się ciekawie, Żuraw badał obsady ogów — tylko Rosomak opodal się wyciągał na ziemi i oczy od tych jatek odwrócił.
I ozwał się nagle po długiem milczeniu.
— Uważam, że chcecie urządzić dziką, indyjską ucztę, pożreć tego trupa, no i ten grzech odchorować. Wolna wola! Ale uważam zarazem, że chcecie jako łup zabrać skórę i rogi.
— Rozumie się! — zawołał Pantera.
— W takim razie zastanówcie się, jak tę zdobycz przeprowadzić przez łosi bród?
Zatrzymali się wszyscy w robocie mocno strapieni.
Aż Pantera, nawlekając kawał combra na drewniany rożen, rzekł:
— Jak się posilimy i spoczniemy — coś się wymyśli.
— Z żarcia rozum nie przybywa! — mruknął Rosomak, zapalił fajkę i poszedł ścieżką w głęb ostępu. Orlik dogonił go po chwili.
— Zupełnie mi wuj apetyt odjął!
— Oddawna już mięsa nie jadam i coraz większy czuję doń wstręt. Nad cielskiem tam jakeśmy przyszli — krążyły już wielkie muchy robaczarki — a po ziemi zbiegały się wstrętne żuki grabarze. We wnętrznościach gospodarowały już lisy cuchnące, a po gąszczach węszą już i zęby ostrzą wilki. Nie — w tej kompanii nie będę współbiesiadnikiem. Zresztą nie głodnym. Mam chleb — jagód nie brak.
— Zobaczę dokąd weselnicy poszli — utorowali wygodny szlak.
Jakoż szlak wyprowadził ich poza ostęp — znowu niezmierzoną bagien płaszczyzną.
Łosie poszły błotem — na przełaj, ku dalszym czerniejącym leśnym ostępom.
Ale gdy tak wynurzyli się z gąszczy — nagle na prawo — blisko — porwało się stado żórawi z ogłuszającym — bojowym wrzaskiem.
— Ot i żórawie lęgi! — ucieszył się Rosomak.
Szara chmura ptaków podniosła się w powietrze, zataczając koło — i oto z tej chmury jeden, raptem spadł pod nogi ludzkie.
— Instynktownie Orlik rzucił się ku niemu i porwał w ręce.
— Baczność! — krzyknął Rosomak.
— Ale już było zapóźno. Ptak uderzył chłopca dziobem tak silnie w głowę, że ten jęknął z bólu i puścił go. Żuraw roztoczył skrzydła do wzlotu ale spadł powtórnie. Lewe skrzydło miał złamane. — Tedy chciał umknąć piechotą, ale Rosomak z błyskawiczną szybkością cisnął mu na głowę swą bluzę — obezwładnił, skrępował i wziął pod pachę.
— Skazany na śmierć głodową. Niech idzie do nas na domownika. Taką zdobycz warto brać i trzymać. Możemy wracać — i rozkładać na noc obozowisko. Daj Boże jutro na wieczór wrócić do domu.
— I ten okropny bród do przebycia! — stęknął chłopak.
— Widziałem żeś ledwie dobrnął. Wrócisz wygodniej. Zwiążemy tratewkę z leszczyny — naładujemy skórę, rogi, ciebie i przepchniemy do Puhaczego Ostępu.
— A tamci się głowią tymczasem.
— Odrowąż już pewnie leszczynę rąbie! — uśmiechnął się Rosomak.
Znaleźli towarzyszy śpiących kamiennym snem. Skóra łosia wisiała na gałęziach w dymie ogniska. Czaszka i rogi leżały na olbrzymiem mrowisku, już czarne od mrowia naturalnych preparatorów. Resztki ofiary — zawleczono w gąszcze, i obozowisko przybrało porządny wygląd. Od ujścia brodu rozlegał się odgłos siekiery — znaleźli Odrowąża przy pracy nad tratwą.
Obejrzał kalekę-żórawia.
— Trzeba go umieścić w ciemnym szałasie, dać wody, ryb, ślimaków, robaków; często zaglądać, żeby się z człowiekiem zapoznał. Za parę tygodni się oswoi, do ręki przyjdzie po jadło i można będzie potrosze na swobodę puszczać. Dobry towarzysz, miałem takiego kilka lat na podwórzu. Nawet stróż bywa dobry.
— Tratwę robicie? — spytał Orlik.
— A cóż! Doktórby żałował czerepu i rogów, a Pantera nie porzuci skóry. Jakoś to zładujemy. A trzeba jutro wracać, bo chleba niema, a woda do picia obmierzła. Noc będziemy mieli z wilczym koncertem. Dziki dym poczuły i poszły. Tędy szły. Maciora z siedmiu warchlakami i dwa spore wycinki. Lisy czatują po haszczach. Szykujcie łozę do wiązania drzewa i mchu do zatkania szpar nadrzyjcie.
Do wieczora związali tratwę bardzo wąską i pierwotną, ale trzymała się na wodzie i Orlik, odpychając tyką, przeprowadził ją kawał drogi na próbę.
— Wytrzyma! — zdecydował Odrowąż.
Wrócili do obozu i pobudzili towarzyszy.
W cieniu puszczy już zapadła noc.
Na hejnał żórawi odpowiedział żałośnie jeniec, spróbował poszarpać więzy, aż uznał bezsilność i znękany skulił się do snu, odmawiając jednak zuchwale przyjęcia posiłku.
— Głupiś! — rzekł mu Pantera. — Żeby mi w tej chwili nawet Moskal chleba dał i czystej wody, tobym wziął.
— A jabym go „kujnął“ w sam łeb wraży! — zawołał Bartnik, spuchnięty na całej twarzy.
— Widzę, żeś barć znalazł! — rzekł Rosomak.
— Dziwaczną, w zwalonym pniu. Bogata strasznie, ale...
— Zrobiły z ciebie księżyc w pełni, jak na obrazku.
— Przyleciały za nim aż tutaj i doktór, Bogu ducha winien, też oberwał. Ledwieśmy dymem je przepłoszyli.
— Narąbcie i znieście drzewa na całą noc! — rozkazał Odrowąż. — Stróżować trzeba będzie po kolei, bo wilki mogą i skórę zepsuć. Z za trzech mil zwęszą i przyjdą. Kto się w dzień wyspał zacznie stróżę. My we trzech zaśniemy z wieczora.
Gdy ściemniało zupełnie u ogniska zasiedli do czuwania Żuraw z Panterą.
Pantera, który, gdy się nie ruszał, nie psocił, nie pracował, wnet zasypiał, zaczął pleść chodaki, by nie zadrzemać. Żuraw słuchał.
Nie było pięknej ciszy odludzia. Z szałasu rozlegało się chrapanie Odrowąża, stękanie obolałego Bartnika, wokoło puszcza żyła niesamowitym ruchem i głosem drapieżników.
Słyszało się stąpania, szelesty suchych trzcin, czajenie się trwożne a żarłoczne, klekot krzywych dziobów sów i pzeciągania ich skrzydeł, aż kędyś, bardzo daleko, rozległo się ponure krótkie zawycie, jakiś sygnał czy groźba.
Jakby na „baczność“ odpowiedziało beczenie czujnych kozłów i pomruk mocarny łosi.
I znowu po chwili zagrało posępne wycie, jakieś chrapliwe szczekanie i plusk wody.
— Błotami szelmy idą — jak gościńcem! — mruknął Pantera. — Żeby nie ogień — zjadłyby i łosia i nas na deser. Ćma tego się ściąga ze wszech stron. Już i tu na ostępie są. Słyszysz jak chroboczą gąszcza? Szkoda, że nie zatruliśmy mięsa — miałyby stypę!
— Jeśli w przyrodzie są i żyją — widocznie potrzebni.
— Et! — wzruszył ramionami Pantera. — Każdy ma bzika, albo parę. Ale w ten ład — toby trzeba było nawet pchły nie zabić. Żebyście spytali o zdanie bezbronnych i słabych, skazanych na śmierć w zaraniu życia!
— Niebezpieczeństw kształci obronę. Zresztą, my mamy wrodzony wstręt do mordu pod wszelką postacią.
Poprawił ognisko i cisnął polanem w gąszcz, bo mu się zdało, że „coś“ już ruszało wiszącą skórę.
Wycie powtarzało się coraz częściej i bliżej.
Była w niem wściekłość i lęk, czasami łączyło się w chór posępny, wstrętny.
— Żeby jeden strzał! Toby dopiero ścichły. Dłuży mi się ta noc! — ziewnął Pantera. — Ciało piecze od potu, brudu, owadów i pijawek.
Niech sobie ten ląd zostanie dziewiczy, ja go nie poślubię. Wiosną warto przybrodzić po gniazda. Widziałem nawet puste orle na dębie. Zbierzemy jaja żórawi, paszkotów, kwiczołów, krzywodziobów, puhaczy, głuszców! Ale żeby tu bytować, nie, za duszno i ponuro!
Doktorowi też tęskno za kąpielą w ruczaju?
I westchnął za swoim rajem, a potem zaczął się kiwać i zasnął.
Po północy zajęli straż Rosomak z Odrowążem i o świcie pobudzili wszystkich. Pomimo ognia i dymu znaleźli łosie jelita, już rozwleczone po gąszczu, i zabrali się spiesznie do powrotu.
Ciężka była, długa i mozolna przeprawa.
— Moglibyśmy wszyscy odegrać rolę leśnych dyabłów! — Zdecydował Rosomak, gdy dobrnęli do Puhaczego Ostępu i odpoczywali przed ostateczną przeprawą na swój ląd.
A gdy wreszcie wieczorem stanęli przed chatą — Szczepańska splasnęła rękami.
— O Boże — jak ja tę bieliznę dopiorę! A kto was pokrwawił, o Jezu!
— To nic — to tylko pijawki! — uspakajał ją Bartnik. — Ale cośmy zdobyli! O! i żórawia mamy do chowania! A co tam orzechów!
— Jeść! — jęknął Pantera.
— Kąpać się! — zawołał Żuraw.
— Skórę solą i popiołem wytrzeć, od robactwa — troskał się Odrowąż.
A Rosomak w kącie szałasu lokował jeńca.
— Mnie teraz nasz bór wygląda jak Marszałkowska ulica, w porównaniu z tamtym ostępem! — mówił Orlik idąc z Żurawiem do kąpieli.
— A co sobie myśli mój imiennik w stajni.
A właśnie w tej chwili rozległo się wieczorne granie żórawich surm i odpowiedział im żałosny głos kaleki-niewolnika.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.