Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poprawił ognisko i cisnął polanem w gąszcz, bo mu się zdało, że „coś“ już ruszało wiszącą skórę.
Wycie powtarzało się coraz częściej i bliżej.
Była w niem wściekłość i lęk, czasami łączyło się w chór posępny, wstrętny.
— Żeby jeden strzał! Toby dopiero ścichły. Dłuży mi się ta noc! — ziewnął Pantera. — Ciało piecze od potu, brudu, owadów i pijawek.
Niech sobie ten ląd zostanie dziewiczy, ja go nie poślubię. Wiosną warto przybrodzić po gniazda. Widziałem nawet puste orle na dębie. Zbierzemy jaja żórawi, paszkotów, kwiczołów, krzywodziobów, puhaczy, głuszców! Ale żeby tu bytować, nie, za duszno i ponuro!
Doktorowi też tęskno za kąpielą w ruczaju?
I westchnął za swoim rajem, a potem zaczął się kiwać i zasnął.
Po północy zajęli straż Rosomak z Odrowążem i o świcie pobudzili wszystkich. Pomimo ognia i dymu znaleźli łosie jelita, już rozwleczone po gąszczu, i zabrali się spiesznie do powrotu.
Ciężka była, długa i mozolna przeprawa.
— Moglibyśmy wszyscy odegrać rolę leśnych dyabłów! — Zdecydował Rosomak, gdy dobrnęli do Puhaczego Ostępu i odpoczywali przed ostateczną przeprawą na swój ląd.
A gdy wreszcie wieczorem stanęli przed chatą — Szczepańska splasnęła rękami.
— O Boże — jak ja tę bieliznę dopiorę! A kto was pokrwawił, o Jezu!