Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pracował, wnet zasypiał, zaczął pleść chodaki, by nie zadrzemać. Żuraw słuchał.
Nie było pięknej ciszy odludzia. Z szałasu rozlegało się chrapanie Odrowąża, stękanie obolałego Bartnika, wokoło puszcza żyła niesamowitym ruchem i głosem drapieżników.
Słyszało się stąpania, szelesty suchych trzcin, czajenie się trwożne a żarłoczne, klekot krzywych dziobów sów i pzeciągania ich skrzydeł, aż kędyś, bardzo daleko, rozległo się ponure krótkie zawycie, jakiś sygnał czy groźba.
Jakby na „baczność“ odpowiedziało beczenie czujnych kozłów i pomruk mocarny łosi.
I znowu po chwili zagrało posępne wycie, jakieś chrapliwe szczekanie i plusk wody.
— Błotami szelmy idą — jak gościńcem! — mruknął Pantera. — Żeby nie ogień — zjadłyby i łosia i nas na deser. Ćma tego się ściąga ze wszech stron. Już i tu na ostępie są. Słyszysz jak chroboczą gąszcza? Szkoda, że nie zatruliśmy mięsa — miałyby stypę!
— Jeśli w przyrodzie są i żyją — widocznie potrzebni.
— Et! — wzruszył ramionami Pantera. — Każdy ma bzika, albo parę. Ale w ten ład — toby trzeba było nawet pchły nie zabić. Żebyście spytali o zdanie bezbronnych i słabych, skazanych na śmierć w zaraniu życia!
— Niebezpieczeństw kształci obronę. Zresztą, my mamy wrodzony wstręt do mordu pod wszelką postacią.