Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wotną, ale trzymała się na wodzie i Orlik, odpychając tyką, przeprowadził ją kawał drogi na próbę.
— Wytrzyma! — zdecydował Odrowąż.
Wrócili do obozu i pobudzili towarzyszy.
W cieniu puszczy już zapadła noc.
Na hejnał żórawi odpowiedział żałośnie jeniec, spróbował poszarpać więzy, aż uznał bezsilność i znękany skulił się do snu, odmawiając jednak zuchwale przyjęcia posiłku.
— Głupiś! — rzekł mu Pantera. — Żeby mi w tej chwili nawet Moskal chleba dał i czystej wody, tobym wziął.
— A jabym go „kujnął“ w sam łeb wraży! — zawołał Bartnik, spuchnięty na całej twarzy.
— Widzę, żeś barć znalazł! — rzekł Rosomak.
— Dziwaczną, w zwalonym pniu. Bogata strasznie, ale...
— Zrobiły z ciebie księżyc w pełni, jak na obrazku.
— Przyleciały za nim aż tutaj i doktór, Bogu ducha winien, też oberwał. Ledwieśmy dymem je przepłoszyli.
— Narąbcie i znieście drzewa na całą noc! — rozkazał Odrowąż. — Stróżować trzeba będzie po kolei, bo wilki mogą i skórę zepsuć. Z za trzech mil zwęszą i przyjdą. Kto się w dzień wyspał zacznie stróżę. My we trzech zaśniemy z wieczora.
Gdy ściemniało zupełnie u ogniska zasiedli do czuwania Żuraw z Panterą.
Pantera, który, gdy się nie ruszał, nie psocił, nie