Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ogów — tylko Rosomak opodal się wyciągał na ziemi i oczy od tych jatek odwrócił.
I ozwał się nagle po długiem milczeniu.
— Uważam, że chcecie urządzić dziką, indyjską ucztę, pożreć tego trupa, no i ten grzech odchorować. Wolna wola! Ale uważam zarazem, że chcecie jako łup zabrać skórę i rogi.
— Rozumie się! — zawołał Pantera.
— W takim razie zastanówcie, się jak tę zdobycz przeprowadzić przez łosi bród?
Zatrzymali się wszyscy w robocie mocno strapieni.
Aż Pantera, nawlekając kawał combra na drewniany rożen, rzekł:
— Jak się posilimy i spoczniemy — coś się wymyśli.
— Z żarcia rozum nie przybywa! — mruknął Rosomak, zapalił fajkę i poszedł ścieżką w głęb ostępu. Orlik dogonił go po chwili.
— Zupełnie mi wuj apetyt odjął!
— Oddawna już mięsa nie jadam i coraz większy czuję doń wstręt. Nad cielskiem tam jakeśmy przyszli — krążyły już wielkie muchy robaczarki — a po ziemi zbiegały się wstrętne żuki grabarze. We wnętrznościach gospodarowały już lisy cuchnące, a po gąszczach węszą już i zęby ostrzą wilki. Nie — w tej kompanii nie będę współbiesiadnikiem. Zresztą nie głodnym. Mam chleb — jagód nie brak.
— Zobaczę dokąd weselnicy poszli — utorowali wygodny szlak.