Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w pęki wiązać, a Odrowąż ścieżkę słał, wybierając wedle swego doświadczenia mniej przepastny szlak.
O południu, trochę pełznąc, trochę się topiąc, przedostali się do sosen i rozłożyli obozowisko, spoceni i obłoceni posilali się chlebem i mlekiem i rzucili się, zamiast spocząć — do zbierania grzybów. Nikt tu dotąd nie był. Grzyby rosły jedną masą zwartą — całemi koloniami, różnego wieku i wzrostu. Bez trudu, bez szukania brano je i zrzucano na stos.
— Ale jak je ztąd wydostać! — pytał Orlik.
— Posuszymy na miejscu! Palcie ognisko — zakomenderował Odrowąż.
Wedle jego instrukcyi wykopano szeroki a płaski rów i zapalono w nim ogień. Stary pozostał, by go pilnować i zasilać, a oni się rozpierzchli, zbadać cały ostęp.
Rosomak z młodej sosny zrobił pierwotną drabinę i dostał się do barci, Pantera z chłopcami zaszył się w gąszcza, i wnet z tryumfem przynieśli dwa, już puste, remizowe gniazda, Żuraw wydostał się nad dalsze halizny błotne — i znalazł kolonię kwiczołów — kilkadziesiąt gniazd po brzozach i chmarę ptaków żerujących na jemiołach.
Rosomak, znalazłszy pszczoły, syte, bogate i bardzo wojownicze, ruszył też na wyprawę.
Poskoczył za nim Orlik.
— Wuju, mogę razem pójść?
Skinął głową Rosomak. Zaszyli się w gąszcza i chłopak mówił szeptem: