Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wieniec sobie nałożył na łeb! Ale mocarz. Szpetny zresztą — ale jakby zjawa bajeczna — cudny!
— Prawdziwe bożyszcze leśne. Zaprowadzi nas w najtajniejszy matecznik.
Łoś nie trzymał się szlaków. Parł przed siebie, miażdżąc łozy, młode drzewa, krze, trzciny sążniste, jakby szedł po gładkiej łące.
I tak doszedł do skraju szerokiej połaci oparzelisk i topieli, otaczających jak morze tę wyspę leśną.
Stanął, zawęszył, zabeczał donośnie.
Patrzał na drugą wyspę, czerniejącą w oddali.
Chwilę jakby słuchał stamtąd odezwu, potem skręcił w bok i zsunął się w wąską wodną strugę — Wijącą się zygzakiem wśród kęp i niskich zarośli.
Brodził, zagłębiał się, wytryskiwał nad błotem jego łeb umajony i wreszcie znikł w szarzyźnie trzcin i mchów.
Jeszcze chwilę słychać było chlupot wody, coraz cichsze parskanie — i zjawa zginęła, jak sen prabytu.
Rosomak za jego śladem zsunął się w wodę i spróbował gruntu.
— Nawet Odrowąż o tym brodzie nie wie. Możemy brnąć; gdzie głębiej — płynąć. Ale to bezpieczny, starodawny przesmyk ciężkiego zwierza. Jutro możemy się dostać bez fatygi tam. Żórawie lęgi spenetruje Pantera, a wiosną przyszłą dostaniemy tam pewnie jaja głuszca, bo tam ich toki grają co rok.
Zawrócili z powrotem, rozmawiając głośniej, podnieceni, uradowani. Nie szukali drogi — prowadził ich zapach mocny — suszących się grzybów.