Kroniki 1875-1878/4 Stycznia 1876

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



4 Stycznia.
Biuro dla szukających pracy i wykształcenie fachowe. — Handel mięsem i Logika Milla. — Artykuły o żydach. — Muzyka, rzeźba, malarstwo i t. d.

Działalność Biura dla szukających pracy rośnie jak na drożdżach. Codzień przecięciowo zgłasza się po dwudziestu kandydatów na posady i dwu lub trzech pracodawców.
Ponieważ cyfra tych ostatnich zwolna lecz stopniowo powiększa się, jest więc nadzieja, że każdy człowiek uzdolniony fachowo znajdzie odpowiednie zajęcie. Na nieszczęście oprócz dwustu przeszło specyalistów, Biuro posiada około dwustu ludzi do wszystkiego, z którymi będzie trudniej.
Pracodawcy, w listach bardzo dokładnie formułujących ich żądania, zapytują o hutników, ogrodników, buchalterów, mechaników i t. d., osoby zaś gotowe zająć każdą posadę (po większej części spadli z etatu urzędnicy) umieją wprawdzie czytać, pisać i rachować, znają przepisy prawne i administracyjne, lecz ani ogrodnikami, ani mechanikami być nie mogą.
Ot i znowu przychodzą nam na myśl gorzkie uwagi.
Gdyby nasza wiejska inteligencya obejmowała urzędy wójtów gmin i ławników, biedni ci ludzie, którzy dziś długo czekać będą musieli na jakiekolwiek zajęcie, mogliby otrzymać posady pisarzy gminnych i nauczycieli i oba te urzędy pełnić z pożytkiem dla siebie i ogółu. Wszakże gmin mamy w kraju przeszło 1,300, więc 200 spadłych z etatu urzędników utonęłoby w nich, jak kropla w morzu.
Tak błąd popełniony w jednem miejscu, oprócz bliższych wywołuje i bardzo odległe skutki; w taki sposób niedbalstwo obywateli wiejskich przyczynia się do wzrostu proletaryatu w Warszawie. I mówić teraz, że są czyny społeczne małe i wielkie, kiedy zaspanie choćby najmniejszego z pozoru, tak ważne powoduje następstwa!
Owa cyfra 200 blizko ludzi, nie mających fachowego wykształcenia, pozbawionych zajęcia, a bardzo być może, i widoków na przyszłość, — inne jeszcze nasuwa myśli.
Co wy rodzice myślicie o dzieciach swoich?... Myślicie niewątpliwie, że każde z nich zostanie wielkim człowiekiem. Ależ i rodzice tych, którzy dziś roboty są pozbawieni, myśleli tak samo, lecz jakąż im to korzyść przyniosło?
Ach! gdyby miłość matki, gdyby projekta ojca wystarczały do przyszłej karyery dzieci, my wszyscy niewątpliwie, którzy dziś pisujemy kroniki, nosimy wodę, prosimy o „markę” do sklepu Merkurego, my wszyscy jeździlibyśmy powozami, jak mój przyjaciel pan Kazimierz, nosili czapki bobrowe, jak mój przyjaciel pan Wacław, lub cieszyli się przynajmniej tak szerokimi karkami, jak mój przyjaciel pan Feliks, który mi jeszcze kalendarza „Muchy“ nie przysłał, choć już ze cztery razy obiecał.
Lecz niestety! gorąca miłość i szerokie projekta na szali interesów ludzkich ważą nie wiele, a natomiast bardzo wiele znaczy ukształcenie specyalne.
Doczekaliśmy się już wyższej szkoły Handlowej, za którą niech będą dzięki naprzód Bogu, potem jej założycielowi, później jej dyrektorowi i nauczycielom, a w końcu temu, który napisze kurs korespondencyi handlowej. Lecz czyby już nie nadeszła pora do założenia wyższej szkoły rzemieślniczej lub choćby kilku przynajmniej warsztatów wzorowych.
Panowie! teraz uciszcie się, ponieważ chcę mieć mówkę.
Wy filary przemysłu krajowego, naczelnicy znakomitych fabryk...
Przepraszam, ale w tem miejscu muszę zrobić jedno sprostowanie.
Pewne pismo ogłosiło, że pp. Lion i Niedźwiedziński założyli pierwszą w kraju fabrykę resorów i innych przyborów kolejowych. Jest to nieścisłe, pierwsza bowiem fabryka w kraju, która wyrabiała nie tylko resory, ale całe nawet wagony, należy do firmy Lilpop, Rau i Lewensztein. Taż sama firma, przeznaczywszy 10,000 rs. na kasę chorych, utworzyła pierwsze w kraju towarzystwo oszczędzających robotników, którzy dziś już parę dziesiątków tysięcy rubli posiadają.
Wracam do mówki. Wy, naczelnicy znakomitszych fabryk w kraju...
A propos.
Przy papierni w Soczewce zarząd otworzył bibliotekę i czytelnię. Oprócz kilku pism peryodycznych, znajduje się tam paręset tomów dzieł poważnych.
Wracam znowu do mówki.
Wy, naczelnicy firm, którzy niejednokrotnie dowiedliście, że was interesa ogółu obchodzą...
Znowu muszę przerwać wiadomością, że pp. Dietrich i Hille w Żyrardowie, pragną dla dzieci swoich robotników założyć ogródek Froeblowski...
No, ale dość już tego! Nie skończyłbym, gdybym chciał wyliczać nazwiska wszystkich przemysłowców, którzy w swoich kółkach robią to, co może wpłynąć na podniesienie oświaty i dobrobytu pracujących u nich robotników i ich rodzin. Publiczność nasza mało wie o nich, ponieważ żaden z tych panów nie jest ani tenorem, ani fortepianistą. Pochlebiam sobie jednak, że powoli uda się nam postawić każdego z nich we właściwem świetle i przekonać ogół, że ich zasługi tyle przynajmniej warte są, co dobrze odegrany koncert.
A teraz ostatecznie wracam do swojej mówki.
Panowie fabrykanci i rzemieślnicy! Wyższa szkoła rzemieślnicza jest nam niezbędnie potrzebna; otwórzcież ją wspólnemi siłami, a wówczas do zasług waszych przydacie nowy czyn, którego wam społeczeństwo nie zapomni.
Muzyków naprzykład mamy dosyć. Pochlebiam sobie, że samemi włosami ich możnaby wypchać materace wszystkich melomanów. Natomiast brak nam szewców, krawców, stolarzy i ślusarzy takich, którzyby po za obrębem swej specyalności widzieli trochę więcej, niż koniec własnego nosa.
Zwiększcie ich liczbę, otwórzcie młodzieży nowe źródło nauki, a staniecie się dobroczyńcami kraju.
Pisząc to, pewny jestem, że nie psuję napróżno inkaustu; wiem bowiem, że przemysłowcy nasi są ludźmi dzielnymi i nie ścierpią, aby dziewicza Szkoła Handlowa pozostała bez konkurenta.


∗                              ∗

Kuryer Lubelski, który bez względu na nasze szlachetne dla niego usposobienie nie nadesłał nam dotychczas projektu kasy emerytalnej dla oficyalistów, podaje obecnie nowy projekt. Wierni zasadzie: „kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem“ podnosimy i ten dowód żywotności prowincyonalnego organu, przypominając mu raz jeszcze, aby projekt kasy i t. d. jak najrychlej do redakcyi naszej wyekspedyował.
Korespondent XVI, jeden z najzdolniejszych współpracowników Kuryera, podał plan założenia przez obywateli ziemskich spółki mięsnej, na zasadach następujących:
Kilkudziesięciu posiadaczy 36 tysięcy morgów ziemi użytkowej, t. j. łąk i ornego gruntu, mogą w ciągu roku wyprodukować około 280 tysięcy funtów wołowiny, 252 tysiące funtów baraniny, tudzież około 48 tysięcy funtów wieprzowiny i cielęciny.
Obywatele wspomnieni mięso to sprzedają i dziś, wraz z należącymi do niego rogami, kopytami, ryjami, — lecz niekiedy za psie pieniądze (obecnie n. p. za 5, 6 lub 10 rubli srebrem krowę). Gdyby jednak utworzyli spółkę, sklep i jatki własne w mieście, mogliby kolejno w różnych porach roku zbywać produkta swoje po cenach najlepszych, a prócz tego, dla zachęty, sprzedawać funt mięsa o ½ lub ¼ kopiejki taniej, aniżeli rzeźnicy.
Korzyść, wypływająca z podobnej kombinacyi, jest oczywista, spółka bowiem usunęłaby zbytecznych pośredników, wytworzyłaby zbawienną konkurencyę i pozwalałaby obywatelom więcej zyskiwać na bydle, a mieszczuchom więcej oszczędzać na mięsie.
Obywatele ziemscy! załóżcie jak najśpieszniej spółkę dostawy mięsa, inaczej bowiem sami siebie sprzedać będziecie musieli do jatek.
Lecz mylisz się czytelniku, jeżeli sądzisz, że Lublin dba tylko o ciało; zajmuje się on i duchem, jak to okażemy poniżej.
P. Zbigniew Kamiński, współredaktor Kuryera Lubelskiego, kończy przekład „Logiki“ Milla i szuka na takową nakładcy.
Okoliczność ta pobudza mnie do napisania następującego dramatu (po za obrębem konkursu).
Ja. Ludu warszawski, a wiesz ty co to jest stukułka?
Lud. Rozumie się.
Ja. Ludu warszawski, a wiesz ty co to jest szpagatówka?
Lud. Naturalnie! naturalnie!...
Ja. Ludu warszawski, a czy wiesz ty co to jest kankan i watowane łydki?
Lud. Ho! ho!...
Ja. Ludu warszawski, ale czy wiesz ty, co znaczy logika i do tego Logika Milla?
Lud. Nie zawracać mi tam nogi!
Wobec tak grubiańskiej odpowiedzi, czuję się powołanym do stosownych wyjaśnień.
Chodzić, moi panowie, umie każdy, kto nogi posiada; ale tańcować, kłaniać się elegancko, chodzić z wdziękiem po woskowanych posadzkach, drapać się po górach i łazić po linie umieją tylko ci, którzy przeszli systematyczną naukę.
Podobnie — każdy włada palcami, ale nie każdy gra, nie każdy robi pończochę, szyje i t. d., tylko ci, którzy poznali prawidła tych czynności i przyzwyczaili się do ich wykonywania.
Z myśleniem dzieje się tak samo. Każdy myśli (ach! i jak myśli), ale ci tylko myślą prawidłowo, potrafią odróżnić najbardziej zagmatwany fałsz od najbardziej zagmatwanej prawdy, wykryć przyczyny różnych wypadków, — ci tylko, którzy się uczyli logiki i przywykli do wykonywania jej prawideł.
Mojem zaś zdaniem (a znam tęgich ludzi, którzy na niem się podpiszą), Logika Milla jest znakomitą. Ma ona niezawodnie pewne braki, lecz... jakżeby to dobrze było, gdyby logika, którą się każdy z nas posługuje, tylko w tych punktach szwankowała!
I dlaczego dzieło to szanowne nie zostało dotychczas wydane w naszym języku?

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Nie wątpimy, że wydawca się znajdzie. Tłómacz obliczył, że przy średnim druku i małych polach zajmie ono około 50 arkuszy, a ileż to dzieł podobnych wydaliśmy dotychczas?

Widzę przed oczyma mej duszy cały szereg firm księgarskich, zapytujących o cenę rękopismu. Oto nasza spółka, chluba kraju, która tyle już zrobiła dla niego, a tyle jeszcze ma zrobić... Oto nasi młodzi wydawcy! nazwiska ich dziś jeszcze nie znane, ale jedno trafnie wybrane dzieło zrobi ich sławnymi i kieszenie zapełni mamoną.
Panowie, dość już!... Wszyscy Milla wydawać nie mogą!
Bliższa wiadomość u mnie, albo u tłómacza.


∗                              ∗

Z liczby pism prowincyonalnych, już istniejących i powstających, którym nawiasowo życzymy wszelkiego powodzenia, zrobimy z kolei reklamę Gazecie Kieleckiej.
Pismo to od czasu do czasu pomieszcza cenne materyały do statystyki swej gubernii, ma dobrych korespondentów, wcale przyzwoitego brukarza (nowy typ felietonisty), zwróciło zaś naszą uwagę nowością, której nie spotkaliśmy gdzieindziej. Oto pomieszcza ono zarysy obyczajów żydowskich, jak n. p. rzecz o szkołach i o ślubach tej ludności.
Dla uspokojenia tych, którzy domyślają się, że za uszami ukrywam pejsy, jadam chałę i nie zdejmuję czapki w pokoju, dodać muszę, że jestem dobrym katolikiem, niezgorszym szlachcicem, a co zabawniejsze, właścicielem ordynacyi, obejmującej 15 morgów i 3 pręty, których bynajmniej nie dorobiłem się na literaturze. Wszystkie te jednak okoliczności nie przeszkadzają mi mieć jasnego poglądu na tak zwaną sprawę żydowską i zmywać od czasu do czasu te Napoleońskie głowy, które zamiast mózgu pielęgnują w sobie brukowce.
Po tem wyjaśnieniu niech mi wolno będzie wyrazić podziw, dlaczego pisma nasze nie umieszczają obrazów z życia żydowskiego? Wszak żydzi stanowią siódmą część ludności, tworzą klasę mieszczańską, liczą między sobą jednostki ukształcone i do ogółu garnące się.
Wprawdzie my nie tylko żydów, ale i całego kraju nie znamy. No, ależ tak do końca świata nie będzie. Dla zapełnienia owych luk w społecznej edukacyi naszej jedni zrobią to, drudzy owo, a jeszcze inni — niech nas zapoznają z żydami.
Pisma tygodniowe nowość tę najpierwej powinnyby wprowadzić, choćby przez litość dla powieściopisarzy, którzy w utworach swoich co krok potrącają o żydów, nie mając idei ani o ich życiu rodzinnem, ani o obrządkach, głównych zasadach wiary i t. p.
Sądzimy, że i publiczność zyskałaby na tych studyach, przekonawszy się, że chałatowy dyabeł nie taki znowu straszny, jak go imaginacya maluje.
Dla pociechy wielkich polityków dodamy coś z polityki.
Dziś już wiadomo, dlaczego Mahomet Turkom wielożeństwo zalecił. Oto dlatego, że gdzie wiele żon, tam wiele dzieci, gdzie wiele dzieci, tam wiele ludności. Turcya zaś obecnie na gwałt jej potrzebuje nie tyle może dlatego, aby zapełnić opuszczone przez słowiańską ludność terrytorya, ile raczej dla ukompletowania swojej armii. Ci bowiem poczciwi Hercegowińcy w każdej bitwie kładą trupem nierównie więcej żołnierzy tureckich, niż ich występuje na placu.
Skądinąd wiadomo, że dla podtrzymania walki przez zimę, Piotrków wydał bal, na którym zebrano aż 400 rs., a gimnazyum poznańskie wysłało pomoc w naturze, a mianowicie małoletnich uczniów, których na nieszczęście do szkoły zawrócono.
Z uczniami pół biedy, ponieważ ci niezawodnie uruchomią się w epoce świeżej brzeziny, ale z Piotrkowem będzie nierównie gorzej, w przybliżeniu bowiem dobre to miasto musi jeszcze 4999 razy tańcować dla utrzymania wojny.
Ponieważ i ja pragnę tego samego i ponieważ wojna w Hercegowinie będzie niemożliwą, jeżeli zabraknie armii tureckiej, na jej więc benefis składam (w mojej prywatnej szkatule) kop. sr. 3. Sądzę, że za ten czyn szlachetny papa Mahomet da mi choć ze trzy huryski na tamtym świecie.


∗                              ∗

Ponieważ w tym roku nowym 1876, którego miłosierdzie Boże pozwoliło mi doczekać, pragnę odbyć generalną spowiedź ze wszystkich grzechów i publiczną pokutą zmazać krzywdy ludziom wyrządzone, pozwólcie więc, o wyrozumiałe istoty! abym kronikę niniejszą zakończył przeprosinami.
Przepraszam tedy jedynie i wyłącznie was laicy sztuki, począwszy od froterów, a skończywszy na koncertantach, którzy występujecie na estradę w tym tylko celu, aby zebrać fundusz dla kształcenia się w swej specyalności. Moja wina! moja wina! moja bardzo wielka wina!... żem włosami waszymi chciał wypychać materace melomanów, tymi szanownymi włosami, które są świadectwem waszego zamiłowania piękna, i bez których głowy pewnej klasy ludzi mogłyby się wydawać nieużytecznemi wyrostkami.
Mam nadzieję, że mi przebaczycie — wiecie bowiem, że jako człowiek, muszę posiadać niedoskonałości fizyczne i moralne. Cóżem winien, że patrząc na takie mnóstwo genialnych kompozytorów (w przyszłości) i tak małą cyfrę choćby elementarnie ukształconych terminatorów szewckich, pragnąłbym dla dobra ogółu pewną część pierwszych zamienić na drugich.
Nie sądźcie, aby te życzenie moje nosiło na sobie cechę absolutyzmu.
Bynajmniej! Tacy starzy, zakamieniali grzesznicy, jak Wieniawscy, Noskowscy, Żeleńscy, Kątscy, Grosmanowie, Münchheimerowie, Górscy, Krzyżanowscy, Różalscy, Brzeziccy i t. p., ci już bezwarunkowo dla moich utylitarnych widoków są straceni. Z nich już nigdy nic nie będzie, oni urodzili się, żyli i zginą muzykami!
Ale wy, tacy młodzi, tacy dzielni, tacy obiecujący!... Gdybyście się też krótko ostrzygli a wzięli do hebla i kopyta nie dla marnego indywidualnego zarobku, ale dlatego, aby do rzemiosł naszych przenieść ten boski ogień talentu, który wam piersi rozrywa.
Ach! stój fantazyo, zbyt daleko mnie unosisz!... Kto raz został kuzynem boskiego Apollina, ten już nie pójdzie w służbę do kuternogi Wulkana. O Boreaszu! rozdmuchaj na cztery wiatry przewrotne słowa moje, bo gdyby trafiły na grunt odpowiednio przygotowany, za młodymi muzykami mogliby pójść początkujący malarze, za nimi poeci, literaci, a może i ja w końcu zamieniłbym pióro nie na pocięgiel, do któregom już za stary, ale na skromną miotłę, do której każdy wiek ma kwalifikacye i prawa.
Z drugiej znowu strony takie rozrzedzenia zgęszczonej dziś atmosfery muzycznej, na całe społeczeństwo szkodliwie oddziałaćby mogło. I któż ośmieli się zaręczyć, czy rodzice, którzy obecnie młode córki swoje uczą gry fortepianowej i śpiewu salonowego, czy rodzice ci nie daliby od tej pory pierwszeństwa nauce gotowania, prania, szycia, buchhalteryi, introligatorstwa i innych nowatorstw, które mogą wprawdzie zabezpieczyć przyszłość kobiecie, ale zetrą z niej niebiański puszek idealności? Kobieta, zostawszy introligatorką, kwiaciarką lub buchhalterką, przestanie już tem samem być „istotą," gwiazdką, różą, aniołem, a nawet lubą szczebiotką i rozkoszną gąską, z czem jej tak dziś do twarzy!...
Dosyć zły duchu! przestań podszeptywać niegodne teorye, dążące do zmateryalizowania świata. Odczep się ode mnie, pójdę bowiem na wystawę sztuk pięknych, aby tam, obmywszy skalane serce w łazience ideału, ogrzać je następnie przy muzach, jeżeli nie wiecznie młodych, to przynajmniej doskonale na swój wiek zakonserwowanych.
Jakże tu błogo, a nadewszystko jak cicho!... Nie słyszę głębokich zdań kawiarnianych krytyków, którzy sądzą, że dość jest przyłożyć zwiniętą w trąbkę pięść do oka, aby uzyskać prawo wyrokowania o dziełach sztuki. Nie słyszę miłego gęgania wesołych panienek, które w pensyonarskiej naiwności wyobrażają sobie, że każda z nich mogłaby figurować na wystawie, gdyby jej dziesięciorublowy kok i zadarty nosek oprawiono w wyrzynane ramki!...
Niemen wreszcie, porywający Wiliją, nie potrzebuje wstydzić się swej nieco przydługiej prawej nogi, pewny, że taki jak ja profan nie dostrzeże tego defektu.
Wchodzę do sali rzeźb. Wielki Boże! biust z niemożliwym a jednak prawdziwym nosem, patrzy przed siebie tak, jakby wilka zobaczył...
Biust. Jak się masz, ty trajkotko!
Ja. Ścielę się do postumentu szanownego pana...
Biust. Cóż to, słyszę, żeś się nad moim nosem natrząsał?... Nigdy jak uważam, nie przeglądałeś się w lustrze.
Ja. Mój panie! trzeba ci wiedzieć, że jedna z naszych artystek nazwała mnie młodym człowiekiem dość przystojnym, a opinia dam...
Biust. He! he! he! Gdybyś ty wiedział, jak się damy umizgają do mnie!... Ale nie wierz nigdy dłużnikom, przyjaciołom i kobietom.
Ja. Gdybym chciał dyskusyę sprowadzić na pole osobistych przycinków, tobym zrobił uwagę, że do pańskich wdzięków mogły się co najwyżej umizgać dystrybutorki, handlujące tabaką. Wrodzona jednak delikatność każe mi rozmowę skierować na inny przedmiot, pozwól więc, że zapytam, dlaczego masz pan minę tak przestraszoną?
Biust. Czy nie widzisz tego anioła, który na przeciw mnie siedzi?
Ja. Aha! więc dziwisz się pan temu, że trzyma taki mały samowar w ręku?
Biust. Jaki znowu samowar, poziomy umyśle, przecież to urna.
Ja. A zatem musisz się pan temu dziwić, że urnę, będącą własnością Towarzystwa, chce do kieszeni schować?
Biust. Nie irytuj mnie, bo jak złapię kulę ziemską od Kopernika, to żywym stąd nie wyjdziesz!... Mnie przecie nie chodzi o urnę, tylko o głowę, która wygląda tak, jakby z niej wyskoczyły zwoje mózgu i zajęły miejsce włosów.
Ja. Widzę, że pan jesteś znawcą, ośmielam się więc prosić go o parę informacyj...
Biust. Aha! teraz cieniej śpiewasz?... No, wydobądź ołówek i pisz.
Ten Długosz gipsowy, co to trzyma nogę na książce, stracił prawą rękę w kłótni z Długoszem prawdziwym, który wpadł we wściekłość, zobaczywszy swego sobowtóra.
Panna z gitarą, w koszuli, jest arcydziełem sumienności, artysta bowiem, choć nóg nie widać, zrobił na lewej podwiązkę.
Ja. Jakimże sposobem dostrzegłeś pan to?... A prawda!... Słucham dalej.
Biust. Ciekawy! lubię takich.
Starzec z terrakoty zrobiony dobrze, choć prawe ucho, zatkane bawełną, obsunęło mu się niżej, skutkiem podeszłego wieku.
Bachusa trzeba wynieść do szpitala, ponieważ upiwszy się upadł na salę rzeźby i złamał nogę nad kolanem.
Alegorycznej postaci Wisły wyleciał dzbanek z ręki. Pewnie woda opadła, co?
Ja. Istotnie! istotnie!
Biust. Ta Julia z Szekspira, ładna bo ładna! Przy niej kamienne życie rajem by mi się wydało, cóż kiedy nie wolno jej dotykać!...
Ja. Panie! Racz sobie przypomnieć, że jesteś tylko abstrakcyą i że tem samem nie posiadasz warunków do uszczęśliwienia tak pięknej jak ona kobiety.
Biust. To prawda!... No, albo ta Marzycielka?... Migdał, powiadam ci, osmażany w cukrze! Całem jej ubraniem są dwa listki róży, a choć taka uboga, chętnie dałbym za nią żądane tysiąc rubli. Jej rozmarzenie epidemicznie oddziaływa na ludzi; każdy, kto przed nią stanie — wzdycha. Ach! gdybym nie był abstrakcyą!
Ja. Ja przecież nie jestem abstrakcyą, a mimo to... Żegnam cię, dobry panie!
Biust. Bywaj zdrów, poczciwy chłopcze, a odwiedzaj mnie czasem.
Ja. Dusze nasze zrozumiały się.
Biust. Między tymi, którzy mnie odwiedzają, ty jeden tylko przypadłeś mi do gustu. Uważam, że masz zdrowy pogląd na rzeczy i na uczciwość; gdybym był redaktorem, podniósłbym ci honoraryum.
Ja. Bóg zapłać za dobre słowo! Idę na salę obrazów; wątpię jednak, abym tam znalazł podobnego panu przewodnika!
Otóż i jestem na wysokości malarstwa! W sali wstępnej moralną łuszczką pokryte oczy moje dostrzegają paru członków, powracających z kancelaryi. Czcigodni ci ludzie musieli zapewne roczną składkę opłacić, za co niech im będą dzięki, boć przecie nie naradzali się chyba nad podniesieniem sztuki za pomocą ćwiczeń konkursowych.
Miedzioryt: Kazanie Skargi doczekał się nareszcie miejsca w sali wystawy. Spoczywa na mocno rozkraczonej staludze, odwróciwszy się w dodatku tyłem do kancelaryi. Widać w nim tryumfatora, który stanowisko zdobył przebojem.
Stracone gniazdo, ze względu na ilość jaj rozbitych przypomniało nam Wielkanoc. Prócz tego zdaje się, że najbliższą przyczyną upadku gniazda było trzęsienie ziemi, w następstwie którego lada chwila prawa strona obrazu spadnie na lewą. Żeby choć ramy nie zgniotła!
Konie pocztowe znakomita rzecz! Barwa karczmy, cienie lotnych czworonogów, wytarty płaszcz furmana, wszystko to piękne; najwięcej jednakże wprawy znajduję w szyldzie, wymalowanym nade drzwiami gospody.
Przy strumyku. Gęsi, kaczki i dziewczyna dobra. Zapomniałem tylko, jak się nazywają czerwone maki, rosnące na wodzie, bo i te bym pochwalił.
W pracowni. Młody gimnazyalista, siedząc na ziemi, maluje. Gdybyś lepiej pilnował książki, mój chłopczyku, nie miałbyś tak czerwonego ucha!
Hans Heiling. Widać krajobraz, przypominający czekoladę z pianką. Ponieważ jednak Hans uciekł, zdania więc o całości wypowiedzieć nie mogę.
Samotna. Rzecz się dzieje wśród lasu. Dama w czarnej sukni z ogonem, trzyma w lewej ręce parasolkę, w prawej brodę. Lekki nieład w koafiurze damy świadczy, że miejscowość ta przed chwilą była świadkiem scen bardziej ożywionych.
Owoce. Za 1 i pół kawona, trochę winogron, 3 gruszki, 8 jabłek i nóż w platerowanej oprawie, żąda autor 150 rs.; to trochę zadrogo! Chyba, że ofiaruje w dodatku pannę i dwa domy, stojące na drugim planie, lecz w takim razie zbankrutuje.
Coś ja tu chciałem jeszcze powiedzieć?... Aha!
W sali obrazów stoją dwa bliźniacze, żelazne piece.
Oba te dzieła sztuki mogą istotnie w błąd wprowadzić nawet znawców; niema bowiem na nich ceny, nazwiska autora także, mają wszelki pozór bryłowatości i, uderzone kijem, wydają dźwięk metaliczny. Mimo to jednak (i któżby się spodziewał!), nie są bynajmniej piecami, ale tylko obrazami pieców: w piecach bowiem prawdziwych paliłoby przecież towarzystwo, a te są zimne, jak lody!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Biedni artyści.
Nie dość, że cyfry, wystawione na obrazach wyrażają raczej wasz szacunek dla sztuki, aniżeli cenę, za którą gotowibyście się ich pozbyć — nie dość, że mimo to, owe ukochane dzieci wasze doczekają się na wystawie czerstwej, lecz poważnej starości — lecz jeszcze lada pismak ostrzy sobie na nich zęby i do reszty zniechęca już i tak zapatyzowaną publiczność!
Ludzie kochani! O bodajbym miał tylko tyle złego, ile go wam życzę, lecz trudno! Ryba rybą, ptak ptakiem, wydawca literatem, a literat malarzem żyje.
Lecz aby przekonać was, że i mnie bieda wasza ciąży na sercu, ogłoszę następujący projekt:
Przemysłowcy! handlujący i wszelkiego rodzaju filistrowie!
Żywot malarzy naszych, pomimo sławy, jaką krajowi przynoszą, mimo zadowolenia, jakie oczom sprawiają, ciężki jest. Utrzymują się oni bowiem nie z tych płócien, w które każdy z nich część swej istoty przelewa, ale z drzeworytów, lekcyi rysunków, a bodaj czy nie... z malowania szyldów.
Otóż aby zrobić im dobrze, ogółowi dobrze i sprytnemu przedsiębiorcy najlepiej — radzimy:
1. Aby jakaś osoba szlachetna, czasowa i pieniężna, wynajmowała od malarzy ich utwory i z takowemi objeżdżała większe miasta prowincyonalne.
2. Aby taż sama lub inna osoba, po wyciągnięciu na tej drodze wszelkich możliwych korzyści, wywoziła utwory powyższe za granicę i takowe sprzedawała; wiadomo bowiem, że obrazy polskich artystów między obcymi cieszą się wcale przyzwoitem uznaniem.
My ze swej strony, przedsiębiorcy podobnemu reklam nie poskąpimy, pod warunkiem jednak, że przyrodnich czy też stryjecznych braci naszych obdzierać nie będzie.
O czem się zawiadamia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.