Kroniki 1875-1878/26 Stycznia 1876

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



26 Stycznia.
Pogoń za nowinami. — Los pocztylioński. — O balach, oszczędności i francusczyznie. — Nasi pracownicy fachowi i niefachowi. — Potrzeba fabryki dobrych zabawek.

Pewien prowincyonalny redaktor, na parę godzin przed wyjściem swego organu, z najwyższem przerażeniem dostrzegł, że mimo wszelkie gwiazdki, kropki i linijki, wakuje w piśmie jego posada przynajmniej na dziesięć wierszy...
Woła zecerów, roznosicieli, a nawet własną kucharkę i pyta ich: czy kto nie umarł, czy się nie urodził, czy kogo nie okradli wreszcie?... Gdzie tam! Nikt nic nie wie, nikt nic nie słyszał i niczego się nie domyśla, znarowiony koncept nie przychodzi także do głowy, a tu pilno, a tu o numer już się dopytują!...
Blizki rozpaczy redaktor chce w ostateczności zapełnić miejsce bardzo oględną pogłoską o własnej chorobie, gdy wtem jeden z roznosicieli odzywa się do drugiego:
— A co? nie byłeś tam na Pasternakówce?...
Usłyszawszy to, desperat siada i pisze:
„Pasternakówka, ta kapryśna rzeczka, o wylewie której donosiliśmy przed kilku dniami, dziś stanowczo opadła i stała się podobną do czekoladowego paska...“
Napisano, wydrukowano, numer się nie spóźnił lecz biedny redaktor na dobre stracił humor. Chodzi tylko z kąta w kąt i mówi:
— Żono! palnąłem głupstwo...
— Jakie, mężulku?
— Powiadam ci, napisałem taki artykuł: „Pasternakówka, ta kapryśna rzeczka“ i t. d.
A po chwili znowu:
— Ojcze, palnąłem głupstwo, wymydlą mnie...
— Za co, synku?
— Powiadam ojcu, napisałem taki artykuł: „Pasternakówka, ta kapryśna“ i t. d.
Mija dzień, redaktor chodzi jak struty, żona jego chodzi jak struta, służba jak struta, dzieci chodzą też jak potrute. Mija drugi, trzeci, czwarty... Wreszcie nadeszły pisma z Warszawy.
Zdekonfiturowany redaktor, któremu zdawało się, że na działalność jego patrzy cała Europa wogóle, a prasa warszawska w szczególności, że od treści jego pisma zależy pokój świata, że za każdy zbyteczny lub niepotrzebny wyraz życiem i honorem odpowiadać będzie przed opinią publiczną, rzuca się na pakiet...
Otwiera, chwyta najpoważniejszy dziennik, czyta...
— Żono!... Wielki Boże!
— Co ci jest, mężulku?
— Spojrzyj tu...
Żona, pamiętająca o przysiędze na posłuszeństwo, spogląda i widzi:
„Czytamy w Gazecie Pacanowskiej: Pasternakówka, ta kapryśna rzeczka“ i t. d.
Drugi dziennik powtarza to samo, trzeci znowu to samo...
Po kilku dniach przychodzą pisma prowincyonalne, znowu z wiadomością o stanie Pasternakówki.
Po kilku tygodniach jeden z dzienników stołecznych powtórnie przedrukowuje fakt, dotyczący Pasternakówki, ale już z Tygodnika Ryczywolskiego...
Po kilku miesiącach, redaktor gazety Pacanowskiej przeglądając stare gazety, trafia na dziennik stołeczny i spotkawszy w nim wiadomość o stanie Pasternakówki, przedrukowuje ją także po raz drugi, z następującą uwagą od siebie:
„Ciekawym, kto u dyabła pisuje stąd korespondencye do Warszawy i zawiadamia ją o faktach, na które ja sam nie zwróciłem uwagi?!“


∗                              ∗

W jednym z ostatnich numerów swoich Kaliszanin proponuje założenie kasy wkładowo-zaliczkowej dla woźniców pocztowych. Wrócimy jeszcze do tej myśli, tymczasem jednak poświęcimy parę słów opisowi doli pocztyliońskiej.
Pewien ojciec, posiadający, w opinii wszystkich ciotek, nad wiek rozwiniętego, siedmioletniego syna, zapytał go raz: czem chce być?
— Pocztylionem, tatku! — zawołało niepospolite dziecię.
Istotnie pocztylion posiada trzy godne zazdrości przywileje: bat, trąbkę, tudzież nieograniczoną prawie możność powożenia i jeżdżenia konno, — lecz obok tego, doświadcza bardzo wielu przykrości.
Przedewszystkiem bowiem od chwili wstąpienia do służby, pocztylion nie zna snu ani spoczynku, stanowiącego niekiedy największą przyjemność jednostki, obdarzonej rękoma i mową. Człowiek przeciętny, czemkolwiek się trudni, ma zawsze noc spokojną i śpi w łóżku więcej albo mniej przyzwoitem. Dla pocztyliona zaś noc nie istnieje; łóżko jego mieści się w stajni, kożuszek zaś, albo sukmana i buty, skutkiem długiego niezdejmowania, stają się prawie integralną częścią jego półurzędowej indywidualności, czemś w rodzaju żółwiej skorupy.
Zazwyczaj pocztylion ma pod swą pieczołowitą opieką dwie pary koni. To też, gdy na trakcie jest jazda, często się zdarza, że indywiduum, które przed pół godziną powróciło z sześciomilowej podróży, natychmiast wybrać się musi do powtórzenia jej na nowo.
Jak to przyjemnie musi być onemu mężczyznie, gdy z mrozu, deszczu lub zawiei, ułoży się na swym barłogu w stajni, gdzie bywa ciepłej niż: „w inszej gorzelni!“ Drzemał on nieborak całą drogę na bryce, to też teraz gdy dopadł pościeli, śpi jak zarznięty i w sennem majaczeniu wyobraża sobie, że jest co najmniej sekretarzem...
Wtem: tra la la la la!... słychać trąbkę. Kolej akurat wypada na marzyciela, bo inni już wyjechali... Pocztmajster, sekretarz i żydek roznosiciel wypadają do stajni, zakłócają jej cichy spokój, porywają naszego bohatera za ręce i nogi, gwałtem stawiają na podłodze i...
— Machaj, Jędruś!
Pocztylioni tworzą klasę ludzi, którzy klną jak nikt, klną tak, że aż niekiedy pękają żelazne osie omnibusów. Niema się czemu dziwić! życie bowiem nie usposabia ich do słodyczy i dobrych manier.
Przed kilkoma tygodniami dr. Janiszewski opisał w Kuryerze Lubelskim przygodę pocztyliona Roszkowskiego, który wysłany będąc ze sztafetą wśród ciemnej nocy, wywrócił się z biedką i złamał nogę. Mimo to, wsiadł znowu na swoją torturę przy pomocy dobrych ludzi i zawiózł sztafetę.
Szanowny doktor, cytując ten fakt, bardzo sprawiedliwie zażądał zastąpienia biedek mniej wywrotnemi wózkami i dodania latarń. Poczta, naturalnie, ani pomyślała o podobnej reformie, ba! nie pomyślała też i o tem, co robić ze sobą będą podobni Roszkowskiemu kalecy?
Rada przecież jest i polega na tem mianowicie: aby jak najrychlej poformowały się emerytalne kassy dla sług i oficyalistów, według projektu obywateli lubelskich.
Bez podobnej instytucyi, chlubne stanowisko pocztyliona mniej będzie warte od skromnego urzędu pastucha.


∗                              ∗

Przed kilkoma dniami jeden z kolegów naszych poruszył „kwestyę“ balowych sukien damskich. Wdzięczny to przedmiot!... Już w zaczątkach cywilizacyi, w epoce świetności Rzymu, w wiekach średnich, a zresztą i w nowszych czasach, satyrycy, filozofowie, kaznodzieje i cały wogóle zastęp moralizatorów, wycierał zęby o przedmioty kobiecych zbytków. Myślę więc, że i mnie służy prawo choć najbardziej pobieżnego dotknięcia tej „kwestyi.”
Przedewszystkiem jednak określmy samą sprawę.
Asceci z roku 1876 zarzucają kobietom naszym, że ubiór ich jest nadto wytworny, że dużo kosztuje i, że ze względu na potrzebę oszczędności nie powinien być tolerowanym.
Zarzuty powyższe są zbyt bezwzględne, ażeby nie należało porobić co do nich pewnych wyjaśnień i zastrzeżeń.
Zbytek u nas niewątpliwie istnieje. Objawia się on nie tylko w postaci n. p. 400 rublowych sukien, 30 rublowych kapeluszy, 100 rublowych okryć, ale jeszcze: skłonnością do jadania ostryg w handelkach, do fundowania zbyt obfitych kolacyj, wynajmowania zbyt obszernych lokalów, kupowania zbyt drogich mebli. Kobiety w zbytku zatem przyjmują taki sam udział jak: w samobójstwach, kradzieżach, morderstwach, koncertach, powieściopisarstwie i t. d., specyalnie więc potępiane być nie powinny.
Więcej powiem: kto bliżej zna życie rodzinne, ten wie, że kobiety są wogólności bez porównania oszczędniejsze od mężczyzn i, że tysiące owych fatałaszków, zwanych „paryzkiemi kwiatami,“ „sukniami od Włodkowskiego,“ pochodzi z za Żelaznej Bramy, lub wyrabia się własnoręcznie, według wzorów Bluszczu i papierowych form z ulicy Niecałej.
Te ostatnie odkrycia, być może niedyskretne, zaszczyt jednak przynoszą kobietom naszym. Każda z nich strojnie wygląda na ulicy, po większej części dlatego, że każda ma wysoko rozwinięty gust i umie, jak to powiadają, z piasku bicz ukręcić!
Wniosek stąd jasny, a mianowicie ten, że w kwestyi zbytku nie należy zwracać się wyłącznie do kobiet i oskarżać wyłącznie kobiety, ale — całe społeczeństwo.
Gdybym nie wiedział, że pewne kółko uczciwych i nieszkodliwych safandułów płci obojej zarzuca mi gangrenowanie mowy ojczystej — wypowiedziałbym w tem miejscu parę mniej salonowych uwag. Lecz — damy i panowie! chcę się poprawić, ponieważ nie znam waszej choroby zwanej nieomylnością. Będę zatem mówił spokojnie.
Przedewszystkiem więc kończę z sukniami balowemi.
Otóż zbytek nie tyle tkwi w sukniach, ile raczej w sposobie obrabiania balów. Suknia na bal z natury rzeczy musi być lekka; zrobiona zaś w domu i z taniego materyału, nie kosztuje znowu tak wiele. Nie tyle więc na to uderzać należy, ile raczej na czas trwania tańców.
Taniec umiarkowany, który zaczyna się o 9-tej, a kończy o 12-tej lub 1-szej, jest miłą zabawką. Młodzież przepada za nią i słusznie: jest to bowiem połączenie ćwiczeń gimnastycznych i muzyki, olukrowanych pięknymi widokami, rozmową, uściskami, gorącemi spojrzeniami, których następstwem bywa niekiedy sakrament małżeństwa i kilka innych.
Ale taniec trwający od 11-tej wieczór do 7-mej lub 9-tej z rana, jest barbarzyństwem.
Przypatrzcie się tam młodzieży, dyszącym pannom, zmiętoszonym i poobrywanym sukniom...
Przypatrzcie się owemu pobalowemu znużeniu, podkrojonym oczom i bladości, porachujcie choroby wypływające z nadużycia ruchu...
Jeżeli potępimy zebrania i tańce, zabijemy stosunki towarzyskie i podkopiemy rodzinę. Jeżeli zaś z zebrań i tańców usuniemy nadużycia, czy to w przyjęciu, czy w strojach, czy w czasie trwania, — zbliżymy do siebie ludzi, a tem samem wzmocniemy społeczeństwo.
Oto wszystko, co mogę w kwestyi balów powiedzieć. Tancerze, lekarze i ojcowie, mający córki na wydaniu, znają się lepiej na tych rzeczach, im więc ustępuję głosu a sam przechodzę do oszczędności.
Do przemawiania w tej kwestyi posiadam nierównie większe kwalifikacye: szczycę się bowiem tytułem członka kasy przemysłowców warsz., dziś lub jutro ubezpieczę swoje drogocenne życie, a co najważniejsza, zaoszczędziłem już z literackich dochodów rs. 7 kop. 13 i dwa numizmaty. Tu więc nie tylko słowem, ale i przykładem świecić mogę.
Ludu warszawski i wy mieszkańcy 10-ciu gubernii Królestwa Polskiego!
Wiecie wy, skąd to pochodzi, że społeczeństwa ucywilizowane, mimo tu i owdzie trafiających się nieurodzajów, nie wymierają z głodu? A wiecie wy skąd się biorą owe olbrzymie składy wełny, żelaza, drzewa, płótna, a zresztą i pieniędzy?... Oto z dwu źródeł:
1. Stąd, że są ludzie, którzy wydobywają więcej: żelaza, zboża, drzewa, wełny, złota, niż sami potrzebują.
2. Stąd, że są i tacy, którzy mniej zjadają, mniej wypijają, mniej wypalają — niż mogą.
Ta trudna lecz prosta sztuka pozbawienia się dziś pewnej części wygody lub przyjemności i odłożenia jej na jutro, lub później — nazywa się oszczędnością.
Wszystko oszczędzić można zacząwszy od zboża, lnu i drzewa, a skończywszy na siłach fizycznych i moralnych; wszystko też oszczędzać należy.
Dzięki wynalazkowi monety, zwanej przez osoby mające wodę w głowie: „mamoną“ albo „złotym cielcem“ — ty, poczciwy szewcze, krawcze, kancelisto, towarzyszu sztuki drukarskiej i t. d. nie potrzebujesz oszczędzać: wołów, koni, lnu, siana i t. d. lecz tylko pieniądze. A dlaczego tak robić musisz, wyłuszczy ci się poniżej.
Dajmy na to, że masz lat trzydzieści, żonę i jednoroczne dziecko.
1. Kiedy dojdziesz do 50 roku życia, staniesz się już niedołęgą i będziesz pragnął wówczas posiadać n. p. kapitalik 500 rs. Otóż na ten cel składać musisz miesięcznie w jakiemś towarzystwie ubezpieczeń rs. 2.
Za tę uprzejmość, towarzystwo w razie twej śmierci zapłaci pozostałej wdowie także rs. 500, choćbyś jedną tylko ratę wniósł i na drugi dzień umarł.
2. Na edukacyę dziecka od 10 do 16 roku jego życia, musisz wydać ze 300 rs., a tem samem już od dziś dnia składać do kasy oszczędności, przynajmniej po 2 rs. kop. 50.
3. Ponieważ syn twój, skończywszy szkołę i termin, ma na własną rękę coś zacząć, na co będzie potrzebował ze 300 rs., musisz zatem na jego benefis odkładać do towarzystwa ubezpieczeń przy najmniej rs. 1 miesięcznie.
4. Ponieważ możesz być jakiś czas chory lub pozbawiony roboty, musisz więc i na swój benefis choć ze 3 rs. miesięcznie wnosić do kasy oszczędności.
5. Ponieważ najniezawodniej kiedyś umrzesz, na co ci mogę nawet dać zapewnienie rejentalne, i, ponieważ pogrzeb twój z plakatami, ogłoszeniem w Kuryerze i śniadankiem dla żyjących kosztować będzie co najmniej rs. 50, na ten więc cel powinieneś składać znowu w towarzystwie ubezpieczeń przez jeden rok po rs. 1 kop. 50 miesięcznie.
Oto są wydatki, które nikogo nie miną; musi więc zawczasu przygotowywać się do nich, a tem samem oszczędzać co najmniej (opuściwszy § 5) po rs. 8 kop. 50 miesięcznie, czyli rs. 102 rocznie.
Jeżeli wydatek ten, dobry człowiecze, odejmiesz od swych dochodów, pozostanie ci reszta, którą obrócić możesz na jedzenie, mieszkanie, na frak dla siebie, balową suknię dla żony i t. d.
Jeżeli zaś tego nie uczynisz, wówczas w razie twej śmierci, żona pójdzie na łaskę krewnych, a syn zostanie ulicznikiem. Gdy zaś Bóg Najwyższy nie powoła cię do chwały swej w sile wieku, wówczas na starość zostaniesz dziadem, albo kataryniarzem, albo będziesz u żydów w dzień szabasu w piecach palił i wodę kubłami nosił.
Hic jacet veritas, co znaczy: w tem jest sęk!...
Wiem, o duszo pobożna! że z natury jesteś lekkomyślną, że lubisz oglądać dno kufra, albo grać w kości z takimi jak i ty sam frantami. Otóż, dla łatwiejszego zrozumienia prawd, które ci powyżej jak łopatą wyłożyłem, pomyśl: żeś dziś umarł, że twój syn jutro będzie pełnoletnim i, że na cały ten kram zostawiłeś trzy ruble w domu. A co, dobrze ci, grzeszniku?... Popraw że się więc i naucz oszczędzać!
A teraz do ciebie słówko, ukształcona publiczności.
Pytasz się: po co ja to wszystko piszę, kiedy nikt z tego korzystać nie będzie, a nawet nie ma zamiaru?...
Na to odpowiem wam tak:
Czytelnicy dzielą się na trzy klasy.
Najliczniejsi z nich rozumieją mnie wówczas dopiero, gdy im mówię, że ta pani ma ładny biust, lub że tamten pan ma ośle uszy. Tacy, przeczytawszy traktat o oszczędności, powiedzą, żem człowiek: „zarozumiały i niepewny.“
Tym panom życzę zimnej wody na głowę.
Drugą kategoryę stanowią ludzie, którzy od niepamiętnych czasów robili oszczędności, i ci powiedzą: „A co, czy nie mówiłem?... Patrz żono, oto stoi wydrukowane...“ Ci dobrzy obywatele niech wzmocnią się w swojej prawości i niechaj szanowani będą przez innych.
Trzecią, najmniej liczną kategoryę (jeden na 10,000 czytelników) stanowią ludzie, którzy nie raz już chcieli być oszczędnymi, ale... odkładali to do jutra. Otóż jeden z tak przygotowanych powie sobie: „Basta! zaczynam dusić grosze“ — i stanie się naprawdę oszczędnym.
Oto do jakich rezultatów doprowadziła nas kwestya sukien balowych!...

∗                              ∗

Dama czy mężczyzna, nie wiemy bowiem kto właściwie, zwrócił się do nas z kwestyą następującą:
„Dlaczego na balach, koncertach, widowiskach, a nawet u siebie w domu, osoby, mające pretensyę do dobrego tonu, rozmawiają po francusku, gorszą tem innych i krzywdzą mowę własną?“
Moja pani, czy mój panie — dotknąłeś bardzo bolesnego punktu w naszym społecznym organizmie.
Naturalną podstawą frankomanii jest: naśladownictwo i nałóg. Oprzeć się pierwszemu i zapanować nad drugim, mogą tylko dusze wyjątkowo silne, których znowu zbyt wiele nie liczy w gronie swem „śmietanka“ naszego „towarzystwa.“
Naśladownictwo drobiazgowe i bezmyślne, jest cechą zwierząt wyższych (jak: psy, papugi, małpy), tudzież, w rodzie ludzkim, cechą indywiduów i ras niższych, jak: dzieci, dzicy i wszelkiego rodzaju umysłowe pospólstwo.
Naśladownictwo panuje we wszelkich sferach życia, a hasło do niego dają jednostki, stojące niby to na świeczniku społecznym. Niech dziś jeden z tych panów włoży jakieś szczególne ineksprymable, a wnet stu innych zrobią to samo; niech dziś jeden z nich wyrzecze się francuzczyzny, a jutro trzydziestu zwolenników jej zaczną przeciw niej piorunować.
Jednostki, klasy i społeczeństwa moralnie dojrzałe, są też zazwyczaj oryginalnemi; dla pozostałej zaś hałastry dobrze jest przynajmniej, że mogą kopiować oryginalność innych.
Zdolnością, przeciwną naśladownictwu, jest nałóg, który sprawia to, że n. p. kobiety noszą od setek lat suknie, a mężczyźni inny rodzaj ubioru, i, że kobieta lub mężczyzna, któryby poważył się przeciw zwyczajowi temu wystąpić, naraziłby się na wszelkiego rodzaju przykrości i przezwiska.
To przywiązanie ogółu do nałogów, staje się hamulcem dla jednostek samodzielniejszych. Nie jeden ze „śmietanki“ chętnieby zerwał z francuzczyzną, która go dużo pieniędzy kosztuje; boi się jednak śmieszności i robi to, co inni.
Zerwać z frankomanią, rzecz to na pozór mała, trzebaby mieć tylko odwagę oprzeć się jej przez 24 godzin i przez takiż sam czas niedbać o krakanie pospólstwa, które na drugi dzień zrobi to samo.
Ale czy to tak łatwo?
Jakto, ja, osoba herbowna, urodzona z tej i owej, za sprawą takiego i owakiego, miałbym się narażać przez 24 godzin na dowcipki pani X., panny Y., pana Z., na tytuł oryginała, na śmiech ogólny?... I po co?... Po to, abym raz na zawsze stał się podobnym do mego ekonoma, karbowego, szewca, krawca i tym podobnych?...
I po co mam się stawać skromną wierzbową gałązką, kiedy ja byłem, jestem i zostanę na wiek wieków gruszką na wierzbie?
Oj! zostaniesz ty, mój elegancie, zostaniesz gruszką na wierzbie, ale nie na wiek wieków, tylko aż do czasu, w którym spadniesz i zgnijesz!
Streszczając zatem to, co powiedzieliśmy dotychczas, wypada:
1. Że frankomania jest tylko zewnętrznym objawem wewnętrznych chorób, które nazywają się brakiem charakteru i brakiem rozsądku.
2. Że pierwej trzeba te choroby uleczyć, a wówczas paplanie przejdzie samo.

∗                              ∗

Mówiliśmy o frankomanii, która przejawia się za pośrednictwem paplania, a dowodzi braku wyższych rozumów i charakterów w klasach przodujących. Z kolei dotkniemy germanomanii, której objawem jest zalanie naszego przemysłu przez żywioł niemiecki.
W tem miejscu pozwolę sobie zaoponować przesądowi, który pragnie, ażeby przemysł nasz rządził się nie tylko ekonomicznemi, ale i uczuciowemi prawami.
Szowiniści nasi, nie rachując się dostatecznie z przeszłością i faktami teraźniejszemi, gorzko narzekają na to, że wielka ilość fabryk znajduje się w rękach osób pochodzenia germańskiego i, że osoby te, wszystkie posady korzystniejsze oddają cudzoziemcom.
Nie myślę twierdzić, aby zjawisko podobne było zbyt rozkosznem — jest jednak bardzo naturalnem. Pokutujemy za grzechy ojców, którzy czuli wstręt do hebla i łokcia, a także za błędy klasy ludzi zamożniejszych, którzy bywali i bywają wprawdzie za granicą, lecz nie po to, aby się czegoś nauczyć, ale po to, aby pieniądze z kraju wywieźć i oddać je... baletnicom. Miejmy zatem tyle przynajmniej taktu, aby nie płakać po niewczasie, ale raczej wyciągnąć pożytek, moralny przynajmniej, z twardych nauk, jakie nam przeszłość zostawiła.
Nie dziwmy się też, że fabrykanci dotychczas chętniej na posady wyższe sprowadzali Niemców. Rzemieślnicy nasi są niewątpliwie zdolni, teoretycznego jednak wykształcenia nie mają; Niemiec zaś, przybywający do fabryki naszej, jest i zdolny i ma mnóstwo patentów z różnych zakładów naukowych, o jakich istnieniu my nie słyszeliśmy nawet. Ten więc prąd germański w przemyśle miał dotychczas bardzo naturalne źródło, dziś zaś opiera się na nałogu i jakiś czas jeszcze trwać będzie.
Z tego, co się powiedziało, czytelnik widzi, że w zajmującej nas kwestyi, nie rządzę się bynajmniej uczuciami popularnemi u nas, lecz rozważaniem faktów. Niemców, szczególniej zwycięskich, uważam za żywioł bardzo niebezpieczny; niemniej jednak szanuję ich, a nadewszystko wiem, że oni to stworzyli przemysł w kraju. Obecnie jednak przychodzi dalszy ciąg tej kwestyi.
Od lat dziesięciu poglądy nasze na pracę zmieniły się. Wielu ludzi ze Szkoły Głównej, Uniwersytetu, Petersburskiego Instytutu technologicznego i specyalnych szkół zagranicznych, a wreszcie z gimnazyów, rzuciło się do przemysłu. Bez względu na przeszkody ludzie ci ukształcili się w swych fachach, lub chcą się kształcić, lecz teraz wystąpiły na scenę dwa zjawiska:
1. Fabrykanci sprowadzają po dawnemu dyrektorów, mechaników i t. p. z Niemiec, krajowcom zaś albo odmawiają posad, albo dają im lecz z mniejszemi pensyami.
2. Ciż sami fabrykanci niechętnie w zakładach swych widzą naszą młodzież i, podobno nie dopuszczają jej do posad wyższych.
Nie twierdzę, żeby fakta powyższe powtarzały się wszędzie bez wyjątku, trafiają się one jednak i są niewątpliwie złe. Przyczyn ich, jak już powiedziałem, upatrywać należy w nałogu, tym samym, który nie pozwala „śmietance“ zerwać z francuzczyzną, a drobnym rzemieślnikom przyjmować młodzieży, która po kilka klas skończyła.
Na pociechę jednak ogółu dodam, że stan taki zbyt długo trwać nie może. Dyrektor i inżynier Niemiec, nie jest znowu takim cukierkiem, który nawet jego chlebodawca łatwo strawić może. Niektórzy z nich mniej mają teoretycznego ukształcenia, niż nasi politechnicy, inni są mniej dbali, jeszcze inni dopuszczają się malwersacyi i t. d. W rezultacie zaś zmiana na lepsze jest blizką i konieczną, byle tylko:
1. Ci, którzy już coś umieją, nie stawiali zbyt wysokich wymagań, lecz przyjmowali choćby niższe nawet posady i z niższemi pensyami, niż ich poprzednicy.
2. Byle kraj postarał się już nie o szkołę politechniczną, ale o wyższą szkołę rzemieślniczą, kilka niższych, tudzież o kilkadziesiąt warsztatów naukowych.
3. Byle w publiczności naszej obudził się większy niż dotychczas zapał do rzemiosł i handlu. To bowiem, co dziś jest, stanowi dopiero próbkę zapału i kończy się zazwyczaj na pogadance piśmiennej lub ustnej.
Ciekawą dla powyższych uwag illustracyą są cyfry Biura poszukujących pracy, które tu przytaczamy.
Biuro to, jak wiadomo, otworzone w dniu 15 listopada, do dnia 1 lutego miało: 753 szukających miejsca i 148 pracodawców; jeden więc pracodawca przypadał średnio na pięciu poszukujących pracy.
Ogólne cyfry rozpadają się na następujące działy:

Poszukujący Pracodawcy Jeden pracodawca
Techniczny............
95
20
Handlowy............
104
25
Agronomiczny............
197
64
3
Ogólny (niższy rachmistrze,rządcy domów, plenipotenci, słowem ludzie od wszystkiego)............
301
14
21½
Rożni............
56
25

Z cyfr tych wypływają wnioski bardzo widoczne:
1. Najtrudniej znaleźć pracę ludziom do wszystkiego, czyli nie posiadającym fachowego ukształcenia, w tym bowiem dziale 1 pracodawca przypada na 21 pracowników, a raczej konkurentów.
2. Fabrykanci nasi nie mają tak znowu wielkiego wstrętu do krajowców, w dziale bowiem technicznym (inżynierowie, mechanicy, maszyniści, hutnicy, dystylatorowie, cukrownicy i t. d.), przypada 1 pracodawca na 4¾ konkurentów. Nie o wiele mniejsza zatem obojętność okazuje się ze strony kupców (1 pracodawca na 4½ konkurentów) i rolników (1 na 3).
Odkładając do przyszłego tygodnia pogadankę o urządzeniu Biura i systemie jakiego się trzyma, ograniczymy się teraz na gorącej prośbie do szanownych pracodawców, aby energiczniej niż dotychczas popierali instytucyę. Byłoby również bardzo pożądane, aby biuro ogłaszało publicznie wakujące posady i, aby zawiązało stosunki z redakcyami pism prowincyonalnych, które mu usług swych niezawodnie nie odmówią.

∗                              ∗

Po uwagach filozoficznych następuje dział reklam wszelkiego rodzaju, który tutaj, na pociechę dla jednych, na przykład dla innych, stale uprawiać mamy zamiar.
Każdy dobry obywatel, bez różnicy płci, wieku, wyznania i stopnia, jaki na drabinie społecznej zajmuje, figurować tu ma prawo, byle nie miał sprawy kryminalnej. Ponieważ zaś autor niniejszego nie jest wszystkowiedzem, mocno zatem ucieszony będzie, jeżeli każdy interesant, pragnący przejść do nieśmiertelności, zechce nadesłać list, obejmujący dokładny opis cnoty, która do sławy i wdzięczności potomnych nadaje mu niezaprzeczone kwalifikacye.
Przedewszystkiem tedy zaznaczyć musimy, że nowe pismo prowincyonalne: Korespondent Płocki, uczciwie zasługuje się swoim czytelnikom i ogółowi. Organ ten politykę zredukował do minimum, natomiast jednak gorąco i umiejętnie zajął się sprawami gminnemi i administracyjnemi, rolnictwem, ogrodnictwem, handlem i t. d. Każdy artykuł jego opracowany jest wzorowo, każdy pełen treści, obywatelskich dążeń i świadomości celów.
Najmłodszy ten członek literackiej rodziny naszej, jednym skokiem stanął na tej wysokości, do której wiele innych pism długo jeszcze iść będą musiały. Pan Z. Rościszewski z wielkim dla kraju pożytkiem mógłby otworzyć szkołę redaktorsko-literacką, w pokierowaniu bowiem swego pisma wykazał niepospolite zdolności.
Ponieważ zawadzaliśmy o jeden z czynników oświaty, zwrócimy więc (nie wiem już po raz który z rzędu) uwagę, na czytelnią p. Jeleńskiego.
W instytucyjce tej jest trzy rzeczy do zaznaczenia: 1) system tantyemy, który dla współpracowników swoich wprowadził p. J. 2) system dzielenia się dochodem z ogółem, czytelnia bowiem jeden procent dochodu brutto przeznaczyła na rzecz studentów uniwersytetu, a zapewne drugi zechce z czasem przeznaczyć na niemniej potrzebujących pomocy uczniów gimnazyum. 3) Punkt najważniejszy, że czytelnia robiąc co do niej nie należy, pełni zarazem obowiązki: nieustannie bowiem powiększa swoje księgozbiory.
Wyraz: obowiązki, przypomina nam, że p. Bolesław Skrzyński, uczeń w jednej z aptek miejscowych, spełnił także swój obowiązek. Gdy mu się bowiem zapalił eter w piwnicy, wyniósł (mimo oparzeń) płonący materyał do innej kondygnacyi, gdzie stał kwas węglany, który ostatecznie zatłumił ogień.
P. Sk. znalazł się bardzo przyzwoicie, dowiódł bowiem kolegom swoim, że przy zimnej krwi, skromny farmaceuta może być nie mniej dzielnym od żołnierza, marynarza i strażaka. Gwałtu jednak z tego powodu robić nie chcemy, p. Sk. bowiem spełnił tylko to, co każdy na jego miejscu spełnić powinien.
Zaakcentować również należy dwa objawy działalności filantropijnej na prowincyi. I tak:
W Kaliszu p. Mamroth, kurator szpitala starozakonnych, polecił wydawać ubogim w czasie zimy po wazce zupy codzień. Ktoś inny znowu, tymże niezamożnym, dostarczał w różnych porach dnia gorącej herbaty za umiarkowane wynagrodzenie, a nawet bezpłatnie.
W tym samym czasie, w innej zupełnie okolicy, bo w Lublinie, powstało bezpłatne ambulatoryum, w którem udzielają porady doktorzy: Ciepielewski, Ciechoński, Doliński, Janiszewski, Jaworowski i Szmit. Dotychczas podobno, miasto posiadające aż dwa własne pisma, zdobyło się zaledwie na jednego chorego.
A teraz... czy wiecie, kto jest p. Antoni Rouppert?
Nie wiecie! tem lepiej, ponieważ pierwszy raz w życiu uda mi się być nauczycielem nieumiejętnych. Do tej pory pisywałem tylko „rzeczy oklepane i stare“ — szczególnym bowiem zbiegiem okoliczności, w kraju naszym nie wszyscy rodzą się z zębami, ale wszyscy za to przynoszą na świat rozum już tak rozwinięty, jak na przykład paznogcie u palców.
Jest to szczęśliwy kraj, a ja w nim najszczęśliwszy moich ukochanych ziomków współobywatel!
Lecz wróćmy do początku.
Pan A. Rouppert nie jest filantropem, nie założył ani jednej czytelni, nie rozdawał ubogim ciepłej herbaty i nie gasił płonącego eteru.
Tenże sam pan nie występował nigdy z żadnym koncertem, nie odebrał sobie życia w szczególny sposób i żadnego statku nie wysadził w powietrze dynamitem. Ponieważ zaś prócz tego, nigdy nie zgubił ani pieska, ani parasolki, nie otworzył kantoru maniek i guwernantek, słowem — nie zrobił żadnej rzeczy, która nadaje prawo do rozgłosu, na pozór więc nie zasługuje na to, aby go publikowano.
Tak jednakże nie jest.
Od pewnego czasu p. R. wstrząsa sercami wszystkich ojców i matek w Lublinie: pokazuje bowiem ich dzieciom w lokalu redakcyi miejscowego kuryera: model młyna parowego i model fabryki narzędzi rolniczych.
Pierwsze z tych cacek na własne oczy widziałem. Młyn ma wielkość średniej katarynki, posiada parter i piętro, okna, schody, 2 kamienie, pytle, a nawet lokomobilę ogrzewaną spirytusem i poruszającą cały ten skomplikowany mechanizm. Słowem, jest najdokładniejszym modelem zwykłego młyna.
Tenże p. R., z powołania technik i geometra, gotów jest w każdej chwili robić nie mniej dokładne modele; młynów wodnych, tartaków, fabryk narzędzi rolniczych, okrętów i statków parowych, domów, mostów, tuneli, różnych warsztatów, a wreszcie wszelkich instrumentów, używanych w rolnictwie, przemyśle i nauce.
A teraz, nie zapominając o talencie p. Roupperta, przejdźmy na chwilę do innego ciągu myśli.
Dzieci nasze bawią się i potrzebują zabawek, my zaś poddajemy im baty, papierowe konie, lalki i... na tem koniec.
Dziecko lalkę weźmie, łeb jej ukręci i ostatecznie za okno wyrzuci. Natomiast jednak toż samo dziecko z niesłychaną ciekawością przypatruje się wozom, taczkom, młynom, a na widok mechanizmu idącego zegara — wyskakuje nieledwie ze skóry.
Z kolei wyobraźmy sobie: coby to było, gdyby nasi rodzice zwrócili w końcu uwagę na dobry instynkt dzieci i, zamiast bębenków albo armatek, poczęli im jedni kupować, drudzy tylko pokazywać: żyjące, bo ruchome modele warsztatów, naczyń rzemieślniczych i przyrządów naukowych?... Dziecko bezwiednie nabyłoby tysiące wyobrażeń, do których człowiek dorosły dochodzić musi drogą ciężkiej pracy i z konieczności, mocą naśladowniczego popędu, starałoby się wykonywać pojedyńcze sztuki oglądanych przedmiotów.
Przypuśćmy teraz, że obok podobnych modeli, istniałyby podręczniki opisujące wymiary części machin, własności materyałów, form, gdyby obok tego podsuwano dziecku narzędzia potrzebne do obrabiania drzewa i metalu — gdyby jeszcze uczono je rysunku?...
Ten system zabawy geniuszów by wprawdzie nie stworzył, francuzczyzny, tańca i „fortepianu“ — nie nauczył, ale przygotowałby nam tysiące dobrych rzemieślników, mechaników, inżynierów, dla których zbudować jakąś nową maszynę, poprawić dawną i t. d. byłoby zabawką, tak jak dla dziecka umiejącego gimnastykę zabawką jest przejście przez płot, lub wdrapanie się na drzewo.
Zabawa z modelami, umiejętnie prowadzona, oprócz zaczątków fachowego ukształcenia, rozwinęłaby w dziecku ogólniejsze przymioty, jak: uwagę, cierpliwość, zdolność spostrzegawczą, zdolność kombinacyi, wielką wprawę w oku, rękach i t. p.
Gdyby zaś z czasem z dzieci tych wyrośli ludzie, każdy z nich już łatwiej dałby sobie radę na świecie, mniej mielibyśmy poetycznych wyrzekań, a więcej czynów rozważnych i kapitałów w kraju.
Otóż dla osiągnięcia rezultatów, których szkic niedokładny nakreśliliśmy powyżej, potrzeba trzech warunków:
1. Tego, aby rodzice nasi uznali, że dzisiejsze zabawy dzieci i wogóle system początkowej edukacyi jest zły jako nienaturalny.
2. Tego, aby ciż rodzice uznali gwałtowną potrzebę wprowadzenia do edukacyi początkowej systemu naturalnego, a do zabawy — modelów.
3. Tego w końcu, aby w kraju powstała fabryka zabawek naukowych, o ile można najtańszych i najpożyteczniejszych.
Dwa pierwsze punkta trudniejsze są do wykonania niż trzeci. O ile bowiem niepodobna zmienić od razu społecznej niedojrzałości na dojrzałość, społecznego lenistwa na pracę, społecznej niedbałości o dzieci na dbałość, o tyle łatwo jest postawić fabrykę krajowych naukowych zabawek, która wielu ludziom da zajęcia i uwolni nas od upokarzającego haraczu, jaki płacimy obcym za cacka, kwalifikujące się co najwyżej na śmietnik.
A zatem damy i panowie! czy między wami znajdzie się przedsiębierca, któryby taką fabrykę (małą na początek) urządził?
— Jestem!... jestem!... Fabrykę w ciągu pół roku wystawię (bo to dobry interes), tylko nie mam dyrektora!...
— Dyrektorem może być p. Antoni Rouppert, technik i geometra z Lublina.
— Aha!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.