Król Henryk V (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Henryk V
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT TRZECI.
SCENA I.
Francya. — Pod murami Harfleur. — Alarm.
(Wchodzą: król Henryk, Exeter, Bedford, Gloucester, żołnierze z drabinami do szturmu).

Król Henr.  Raz, przyjaciele, jeszcze do wyłomu,
Lub go zatkajmy trupami Anglików!
Nic tak w pokoju mężom nie przystoi
Jak skromna cichość, milcząca pokora;
Lecz gdy wojenna zagrzmi w uszach trąba,
Niechaj przykładem waszym tygrys będzie.
Natężcie żyły, w sercu krew zapalcie,
Ukryjcie dobroć pod wściekłości maską;
Niech nasze oczy zaiskrzą się gniewem,
Z tych głowy strzelnic, jakby z dział spiżowych,
Niechaj śmierć leci; niech je brew ocienia,
Jak przepaścista skała groźnem czołem,
Na podmulonej wisząca podstawie,

Szalonej fali siekana bryzgami.
Ściśnijcie zęby, a otwórzcie nozdrza,
Wstrzymajcie oddech do ostatnich granic,
Wysilcie duchy! Naprzód! szlachto Anglii,
Których krew tryska z żył walecznych ojców!
Wszak z nich był każdy nowym Aleksandrem,
Walczył tu niegdyś od rana do nocy,
I miecza wprzódy do pochwy nie włożył,
Póki ostatni przeciwnik nie zginął.
Na honor matek nie rzucajcie plamy,
Dowiedźcie światu, że ci was spłodzili,
Których ojcami z dumą nazywacie.
Bądźcie przykładem dla krwi pośledniejszej,
Jak walczyć trzeba nauczcie ją teraz!
A wy, żołnierze, których członki były
Lepione w Anglii, pokażcie nam tutaj,
Jaki lud rośnie na angielskiej roli,
Bym przysiągł, żeście ziemi waszej godni.
Nadzieje nasze zawodu nie znajdą,
Bo w ostatniego nawet ciury oczach
Widzę połyski szlachetnego ognia.
Każdy z was stoi niby chart na smyczy,
Rwie się na pole; już zwierz jest ruszony,
Więc naprzód! Idźcie, gdzie was zapał ciągnie,
A waszem hasłem: Bóg jest przy Henryku!
Anglia i święty Jerzy!

(Wychodzą. Alarm, odgłos dział).
SCENA II.
Tamże.
(Wojska przechodzą scenę; później wchodzą: Nym, Bardolf, Pistol, Paź).

Bardolf.  Naprzód! naprzód! naprzód! do wyłomu! do wyłomu!

Nym.  Proszę cię, kapralu, poczekaj; trochę tam za gorąco; co do mnie, nie mam drugiego życia w zapasie, bolące tam żarty; to moja piosenka.

Pistol.  Piosnka ma racyę; żarty się tam sypią,
I cios cios płaci, lud jak muchy pada:
Szable błyskające
Na czerwonej łące
Koszą wieczną chwałę.
Paź.  Jakbym chciał siedzieć w londyńskiej szynkowni!
Chętniebym oddał całą moją chwałę
Za kufel piwa i za bezpieczeństwo.
Pistol.  I ja też.
Gdyby życzenie moje się spełniło,
I mnieby także na chęciach nie zbyło,
Polecieć tam.
Paź.  Mniej uczciwy lecz gorący,
Jak ptak w lesie śpiewający. (Wchodzi Fluellen).
Fluellen  Dalej! do fylomu, kądle! naprzód huncfoty! (pędzi ich przed sobą).
Pistol.  Litość dla ludzi z gliny, wielki książę!
Miarkuj twą wściekłość, twoją męską wściekłość,
O, miarkuj wściekłość, waleczny kogucie!
Słodkie kurczątko, traktuj mnie łagodniej.

Nym.  To mi się nazywa dobry humor. Wasza dostojność wpada czasami w zły humor.

(Wychodzą: Nym, Pistol, Bardolf, za nimi Fluellen).

Paź.  Choć młody, odgadłem tych trzech junaków. Jestem wszystkich trzech paziem; ale choćby wszyscy trzej razem służyć mi chcieli, nie skleiliby dla mnie człowieka, bo, na uczciwość, trzech takich figlarzy nie robi jednego człowieka. Bardolf naprzykład, białą ma wątrobę, a czerwone policzki, dlatego też indyczy się, ale nie bije. Pistol znowu morderczy ma język, ale potulną szablę; dlatego też kaleczy język ale nie szczerbi klingi. Nym nakoniec słyszał, że małomówni najwięcej warci, dlatego też nie odmawia nawet pacierza, żeby go za tchórza nie wzięto; ale od złych jego słów, nie liczniejsze jego dobre uczynki; przez całe życie nie strzaskał on jednej czaszki prócz własnej, gdy po pijanemu o słup się potrącił. Kradną, co się nadarzy i nazywają to kupnem. Bardolf zwędził futerał na lutnię, dwanaście mil go poniósł i przedał za trzy grosze. Nym i Bardolf, to bracia ślubni w złodziejstwie. W Calais skradli siodełko; poznałem zaraz, że bezkarnie można po nich jeździć. Pragną, żebym i ja też tak się spoufalił z ludzkiemi kieszeniami, jak schowane tam rękawiczki albo chustki. Ale byłoby krzywdą mojej męskości wyciągać z cudzych kieszeni, a wkładać w moją; byłoby to oczywiście chować krzywdy do kieszeni. Muszę ich porzucić, a szukać lepszej służby; ich hultajstwo za niestrawne dla mojego słabego żołądka; muszę je zwymiotować. (Wychodzi. — Wchodzi Fluellen, za nim Gower).
Gower.  Kapitanie Fluellen, musisz natychmiast udać się do podkopu; książę Gloucester chce z tobą mówić.
Fluellen.  Do podkopu! Pofiedz księciu, że to fcale nie doprze do podkopu się sbliżać, bo fidzisz, podkopy nie są wcale fedle regul fojennej sztuki; ich glępokość niedostateczna; bo fidzisz, adfersarz (możesz to fytlomaczyść księciu, jak fidzisz), podkopal się cztery sążnie przecifpodkopami, i, na Jeszusza, fszystkich nas w pofietrze fysadzi, jeśli nie pędzie lepszej dyrekcyi.
Gower.  Książe Gloucester, któremu oddano kierunek oblężenia, słucha we wszystkiem rady Irlandczyka, walecznego, na uczciwość, szlachcica.
Fluellen.  Kapitana Macmorris, czy nie prafda?
Gower.  Tak myślę.
Fluellen.  Na Chrystusa, niema większego ośla pod slońcem; powiem mu to w oczy, nie owijając rzeczy w pafelnę; po fidzisz, nie ćficzeńszy on f prafdziwej dyscyplinie fojennej, szymskiej dyscyplinie od malego szczenięcia. (Pokazuje się w odległości Macmorris i Jamy).
Gower.  Zbliża się właśnie, a z nim szkocki kapitan Jamy.
Fluellen.  Kapitan Jamy jest to szlachcic fielkiego animuszu, ani fątplifości; żolniesz obrotny i oczytany w starożytnych fojnach, jak to fiem z osopistej znajomości jego rozporządzeń; na Jeszusa, on potrafi pronić sfego argumentu o dyscyplinie starożytnych fojen szymskich jak najlepszy żolnierz pod slońcem.
Jamy.  Dzień dobry, kapitanie Fluellen.
Fluellen.  Dzień dobry faszej dostojności, dobry kapitanie Jamy.
Gower.  Co tam nowego, kapitanie Macmorris? opuściliśmy podkopy? Czy pionierzy odstąpili od roboty?
Macmorr.  Na Chryszta, wszystko szle zrobione; opuszczona robota; trąbka daje znak odwrotu. Na tę rękę przysięgam i na duszę mojego ojca, robota szle zrobiona; opuszczono ją; byłbym wysadził miasto, tak zbaw mnie Chryszte, nie pószniej jak w godzinę. O, robota szle zrobiona, na tę rękę, szle zrobiona.
Fluellen.  Kapitanie Macmorris, czy chcialpyś przyjąć ze mną krótką dysputę, czy fidzisz, częścią o fojennej dyscyplinie, szymskich fojnach, drogą argumentu, czy fidzisz, i przyjacielskiego porozumienia, częścią żeby zaspokoić moje pofątpiewania, a częścią nakoniec dla satysfakcyi, jak fidzisz, mojego zdania o praktyce fojskowej dyscypliny; i to cala kfestya.
Jamy.  Byłaby to rzecz bardzo piękna, na uczciwość, dwójko kapitanów, a i ja tes, z wasem pozwoleniem, wścibię moje słówko, jeśli się zdarzy okazya, wścibię na uczciwość.
Macmorr.  Nie pora teraz na dyskusye, tak zbaw mnie Chryszte; dzień to gorący, i czas i wojny, i król i książęta, nie pora teraz na dyskusye. Miasto jest oblężone i trąba wzywa nas do wyłomu, a my tu bańdurzemy, i, na Chryszta, próżnujemy. To wsztyd dla nas wszystkich, tak zbaw mnie Boże, to wsztyd stać z założonemi rękami, to wsztyd, na tę rękę, gdy się nadarza pora rzezać gardziele i pełnić rycerskie czyny; a my tu próżnujemy, tak zbaw mnie Chryszte, la.
Jamy.  Na msę świętą, nim te moje ocy do snu się zamkną, dokonam ucciwej słuzby, albo mnie zakopią, tak jest, albo umrę. Sprawię się, jak będę mógł najwalecniej, sprawię się, mozecie mi wiezyć, i na tem kwita. Ale mimo tego radbym psysłuchać się wasej dyspucie.
Fluellen.  Kapitanie Macmorris, zdaje mi się, czy fidzisz, z przeproszeniem, nie wielu jest w tfoim narodzie —
Macmorr.  W moim narodzie? Co to jeszt w moim narodzie? Co to jeszt moj naród? Kto mówi o moim narodzie, jeszt łajdak i bękart i hultaj i urwisz.
Fluellen.  Czy fidzisz, jeśli tłómaczysz moje słofa inaczej, jak je myślałem, kapitanie Macmorris, będę zmuszony przypuścić, że nie traktujesz mnie z uprzejmością, z jakąby nakazyfała dyskrecya traktofać człofieka tak jak ty dobrego, czyto pod fzględem dyscypliny fojennej, czyto pod fzględem urodzenia i innych konsyderacyi.
Macmorr.  Nie usznaję, abyś był tak dobrym jak ja człowiekiem; tak zbaw mnie Chryszte, utnę ci głowę.
Gower.  Mości panowie, widzę, że zaszło między wami jakieś nieporozumienie.
Jamy.  Paskudna omyłka. (Słychać parlamentarską trąbkę).
Gower.  Miasto chce parlamentować.
Fluellen.  Kapitanie Macmorris, jak się nadarzy lepsza sposobność, czy fidzisz, pozfolę sobie pofiedzieć ci, że znam się na dyscyplinie fojskowej, i na tem koniec.

(Wychodzą).
SCENA III.
Tamże. Pod bramami Harfleur.
(Komendant i kilku obywateli na murach, wojsko angielskie pod murami; wchodzi król Henryk i orszak).

Król Henr.  Jakież komendant wziął postanowienie;
Tę wam ostatnią daję chwilę zwłoki;
Śpiesznie więc zdajcie się na naszą łaskę;
Chyba na własną ruinę łakomi
Chcecie mnie zmusić do ostateczności.
Bo jakem żołnierz (imię to, mym sądem,
Mojej osobie przystoi najlepiej),
Jeżeli ogień raz jeszcze rozpocznę,
Na pół ruinach Harfleur nie przestanę,
Lecz miasto całe w popiołach zagrzebię.
Zamkną się wszystkie miłosierdzia bramy,
Zajadły żołnierz, krwawy i okrutny

Będzie z sumieniem jak piekło przestronem
Nielitościwą kosił u was ręką
Świeże dziewice i dzieci kwitnące.
I co mi znaczy, że bezbożna wojna,
W płomień ubrana jak szatanów książe,
Czarną się dłonią okrucieństw dopuści
Towarzyszących szturmom i rabunkom?
I co mi znaczy, jeśli z waszej woli
Czyste dziewice wasze będą łupem
Rozpasanego na gwałty żołdactwa?
Kto wstrzymać zdoła złośliwą rozpustę
Na spadzistościach wściekłego jej biegu?
Równie bezsilne wodza są rozkazy
Rozjuszonemu rabunkiem żołnierstwu,
Jak rozkaz dany Lewiatanowi,
By na ląd wyszedł. Więc, Harfleur mieszkańcy,
Miejcie dla samych siebie miłosierdzie,
Dopóki jestem wojska mego panem,
Póki łagodny i świeży wiatr łaski
Rozgania czarne, zaraźliwe chmury
Mordów, grabieży i szalonych gwałtów;
Albo, za krótką zobaczycie chwilę,
Jak ślepy żołnierz, zakrwawioną ręką
Splami krzyczących córek waszych sploty,
Będzie za srebrną brodę ciągnął ojców,
Święte ich głowy o mury rozbijał,
Wbijał na dzidy nagie niemowlęta,
Kiedy szalone matki dzikie wycia
Będą daremno do chmur wysyłały,
Jak przed wiekami żydowskie niewiasty
Na widok katów krwawego Heroda.
Więc wybierajcie: poddać się w pokorze,
Albo tak zginąć w występnym uporze.
Komend.  Oczekiwania dziś kończą się nasze.
Delfin na prośby nasze o posiłki
Przysłał odpowiedź, że jeszcze nie zebrał
Sił dostatecznych, by na odsiecz śpieszyć.
Więc, królu wielki, oddajemy miasto

I życia nasze twemu miłosierdziu.
Wejdź, rozporządzaj nami, naszem mieniem;
Oporu dłużej nie możemy stawiać.
Król Henr.  Otwórzcie bramy. Stryju Exeterze,
Staniesz załogą w Harfleur; uzbrój miasto,
Przygotuj wszystko na atak Francuzów,
Bądź miłosierny dla wszystkich. Co do nas,
Gdy się już zima zbliża, gdy choroby
Coraz gwałtowniej wojska trapią nasze,
My pociągniemy bez zwłoki do Calais.
Dziś w Harfleur, stryju, twym gościem będziemy,
Z jutrzejszym świtem do Calais ciągniemy.

(Przy odgłosie trąb Król i t. d. wchodzą do miasta).
SCENA IV.
Rouen. Sala w pałacu.
(Wchodzą: Katarzyna, Alicya).

Katarz.  Alice, tu as ésté en Angleterre, et tu parles bien le language.
Alicya.  Un peu, madame.
Katarz.  Je te prie, m’enseignez: il faut que j’apprenne à parler. Comment appelez vous la main en Anglois?
Alicya.  La main? elle est appellée, de hand.
Katarz.  De hand. Et les doigts?
Alicya.  Les doigts? ma foy, je oublie les doigts; mais je me souviendray. Les doigts? je pense, qu’ils sont appellés de fingres; ouy, de fingres.
Katarz.  La main, de hand; les doigts, de fingres. Je pense, que je suis le bon escolier. J’ay gagné deux mots d’Anglois vistement. Comment appelez vous les ongles?
Alicya.  Les ongles? les appelions, de nails.
Katarz.  De nails. Escoutez; dites moy, si je parle bien: de hand, de fingres, de nails.
Alicya.  C’est bien dit, madame; il est fort bon anglois.
Katarz.  Dites moy l’Anglois pour le bras.
Alicya.  De arm madame.
Katarz.  Et le coude?
Alicya.  De elbow.
Katarz.  De elbow. Je m’en fais la répétition de tous les mots que vous m’avez appris dès à present.
Alicya.  Il est trop difficile, madame, comme je pense.
Katarz.  Excusez moy, Alice; escoutez: de hand, de fingres, de nails, de arm, de bilbow.
Alicya.  De elbow, madame.
Katarz.  Seigneur Dieu! je m’en oublie; de elbow. Comment appelez vous le col?
Alicya.  De neck, madame.
Katarz.  De neck; et le menton?
Alicya.  De chin.
Katarz.  De sin. Le col, de neck: le menton, de sin.
Alicya.  Ouy. Sauf vostre honneur, en verité, vous prononcez les mots aussi droict que les natifs d’Angleterre.
Katarz.  Je ne doute point d’apprendre par la grâce de Dieu; et en peu de temps.
Alicya.  N’avez vous pas deja oublié ce que je vous ay enseigné?
Katarz.  Non, je reciteray à vous promptement: de hand, de fingres de mails
Alicya.  De nails, madame.
Katarz.  De nails, de arme, de ilbow.
Alicya.  Sauf votre honneur, de elbow.
Katarz.  Ainsi dis je: de elbow, de nick et de sin. Comment appelez vous le pied et la robe?
Alicya.  De foot, madame; de coun.
Katarz.  De foot et de coun? O Seigneur Dieu! ces sont mots de son mauvais, corruptible, gros et impudique, et non pour les dames d’honneur d’user: je ne voudrois prononcer ces mots devant les seigneurs de France, pour tout le monde. Il faut de foot, et de coun, néanmoins. Je reciterai une autre fois ma leçon ensemble: de hand, de fingres, de nails, de arm, de elbow, de nick, de sin, de foot, de coun.
Alicya.  Excellent, madame!
Katarz.  C’est assez pour une fois; allons nous à diner.

(Wychodzą).
SCENA V.
Rouen. Inna sala Pałacu.
(Wchodzą: Król francuski, Delfin, książe Burbon, Konetabl Francyi i inni).

Król Fr.  Już przeszli Sommę; to wiadomość pewna.
Konetabl.  Jeśli natychmiast bitwy nie stoczymy,
Opuśćmy Francyę, a nasze winnice
Na łup oddajmy ludom barbarzyńskim.
Delfin.  O Dieu vivant! kilka latorośli,
Puszczonych zbytkiem przodków naszych soku,
Wszczepionych w dziką, ladajaką płonkę,
Mająż tak nagle wystrzelić do nieba
I cień na drzewo swe rodzinne rzucić?
Bourbon.  Normandzi, prawda, lecz tylko bękarty!
Mort de ma vie! jeźli im pozwolim
W kraj się nasz wdzierać bez krwawej potyczki,
Przedam me księstwo, brudny folwark kupię
W tej gdzieś na morzu zagubionej wyspie.
Konetabl.  Dieu de batailles! Skąd im ducha tyle?
Wszak mglisty, ciężki, surowy ich klimat,
Z ukosa patrzy blade na nich słońce,
Gniewne, owoce ich w zarodku warzy.
Ich wodny wrzątek, ich dekokt jęczmienny,
Ledwo dla chudych szkap dobry napitek,
Maż taki ogień we krwi ich rozpalać,
Gdy nasza, winem palona szlachetnym,
Zmarzłą się zdaje? Dla honoru Francyi,
Nie bądźmy ściętym dachów naszych soplem,
Gdy lud zimniejszy swej dzielnej młodzieży
Potem polewa te bogate pola,
Ubogie tylko panów swoich duchem.
Delfin.  Na honor, nasze damy z nas się śmieją,
I głośno mówią, gdy nasz ogień wystygł,
W angielskiej młodzi rzucą się objęcia,
By rycerskimi znowu bękartami
Zaludnić Francyę.

Bourbon.  Wszystkie nam też radzą
Iść, w szkole tańców angielskiej nauczać
Szczytnych lawoltów i lotnych kurantów,
Mówiąc, że cnota nasza w piętach leży,
Że lotni tylko jesteśmy w drapaku.
Król Fr.  Gdzie herold Montjoye? Niech śpieszy co prędzej
Ostrem wyzwaniem pozdrowić Anglika.
Na koń, książęta! w honor się uzbrójcie
Od mieczy waszych ostrzejszy i naprzód!
Karolu De la Bret, Francyi konetablu,
Książęta Berry, Burbon, Orleanu,
Alençon, Brabant, Baru i Burgundyi,
I wy, Chatillon, Rambures i Vaudemont
Beaumont, Fauconberg, Grandpré, Foix, Roussi,
Lestrale, Bouciqualt, Charolois; książęta
I baronowie, panowie, rycerze,
Wielkości waszej pomni, z tarcz herbowych
Krwią zmyjcie wrogów hańby czarną plamę;
Henryka Anglii w biegu zatrzymajcie,
Co dziś zamiata kraj nasz chorągwiami
Malowanemi krwią Harfleur czerwoną.
Na pułki jego rzućcie się z wściekłością
Potoku śniegów roztopem wzdętego,
Gdy pianą Alpy plują na doliny,
Co się czołgają u stóp ich w pokorze.
Idźcie, przeważną uderzcie nań siłą,
Na tryumfalnym przyprowadźcie wozie
Jeńca do Rouen.
Konetabl.  Rozkaz króla godny.
Szkoda, że pułki jego tak nieliczne,
A żołnierz głodem i chorobą nędzny;
Bo jestem pewny, że na sam nasz widok
W kałużę strachu jego serce wpadnie,
I zamiast mężnych czynów da nam okup.
Król Fr.  Wyślij więc Montjoye, konetablu Francyi,
Niech powie Anglii, że przyszedł zapytać,
Jaki nam okup gotów jest zapłacić. —
Delfinie, z nami w Rouen pozostaniesz.

Delfin.  Pozwól mi, królu, armii towarzyszyć.
Król Fr.  Zostaniesz z nami; uzbrój się w cierpliwość.
Naprzód, panowie! Czekam tu spokojny
Na jeńca Anglii i na koniec wojny. (Wychodzą).

SCENA VI.
Obóz angielski w Pikardyi.
(Wchodzą: Gower i Fluellen).

Gower.  Co tam nowego, kapitanie Fluellen? Czy wracasz od mostu?
Fluellen.  Mogę cię zapefnić, że toskonale idzie służpa na moście.
Gower.  Czy książę Exeter cały?
Fluellen.  Książe Exeter to pan fielkotuszny jak Agamemnon; to mąż, którego kocham i pofażam z całej tuszy i czci i serca i życia i ze fszystkich sił moich; dzięki i chfała Pogu nietknięty, a proni mostu falecznie i z toskonałą tyscypliną. Jest tam także na moście chorąży, sumiennie myślę tak faleczny jak Marek Antoniusz; jest to człofiek pez żadnego znaczenia na śfiecie, ale fidziałem go pełniącego służpę falecznie.
Gower.  Jak się nazywa?
Fluellen.  Nasywa się chorąży Pistol.
Gower.  Nie znam go. (Wchodzi Pistol).
Fluellen.  To on.
Pistol.  Wyświadcz mi wielką łaskę, kapitanie;
Książe Exeter kocha cię, jak mówią.
Fluellen.  To prafda, dzięki Pogu, zasłużyłem sobie na trochę jego przyjaśni.
Pistol.  Bardolf, waleczny i sierdzisty żołnierz,
A karny przytem, okrucieństwem losów,
Obrotem koła kapryśnej fortuny,
Ślepej bogini, końcami paluszków
Na potoczystym stojącej kamieniu —
Fluellen.  Pozfól, chorąży Pistol. Malarze przedstafiąją fortunę ślepą, z zafiązką na oczach, żeby ci dać do zrozumienia, że fortuna jest ślepą; przedstafiają ją także z kołem, żeby ci dać do zrozumienia, a w tem leży cała moralność, że jest smiennością i fiarołomnością a jej noga, ufażaj proszę, opiera się na okrągłym kamieniu, który się toczy i toczy i toczy. Trzeba przyznać, że poeta daje fyborny jej opraz, fortuna jest prześlicznym morałem.
Pistol.  Lecz na Bardolfa brwi swoje zmarszczyła;
Skradł on monstrancyę, musi za to dyndać.
Śmierć obrzydliwa! Stawiaj szubienice
Dla psów, lecz ludzi zostaw mi w pokoju,
Konopną chustką gardła im nie ściskaj.
Exeter jednak wydał śmierci wyrok
Za tę monstrancyę, rzecz lichej wartości.
Więc przemów za nim; książę cię wysłucha;
Nie pozwól, aby nić jego żywotną
Przeciął postronek, bo to śmierć haniebna.
O! wstaw się za nim, ja ci to odpłacę.
Fluellen.  Chorąży Pistol, rozumiem po części myśl tfoją.
Pistol.  Cieszy mnie to nieskończenie.
Fluellen.  Ale po fidzisz, chorąży, niema się tu z czego cieszyć, po chociażby, ufażaj, rodzonym pył moim bratem, pragnąłbym, żeby książę zupełną miał folność w sfoich rozkazach i posłał go na szupienicę, po tyscyplina to rzecz głófna.
Pistol.  Giń i gorz w piekle! figa twej przyjaźni!
Fluellen.  To doprze.
Pistol.  Hiszpańska figa! (Wychodzi).
Fluellen.  To pardzo toprze.
Gower.  Toć to jest łotr wierutny; przypominam go sobie teraz; to rajfur i rzezimieszek.
Fluellen.  Zapefniam cię jednak, że na moście pofiedział faleczne słofa, jakie możesz zopaczyć tylko w dzień letni. Ale to pardzo toprze; co mi pofiedział to doprze, zaręczam, i jeśli sposopność się nadarzy —
Gower.  To paliwoda, błazen i hultaj. Od czasu do czasu idzie na wojnę, żeby za powrotem do Londynu kokoszyć się swoją żołnierką. Takiego rodzaju hultaje znają na palcach nazwiska wszystkich naczelników; uczą ci się na pamięć, gdzie się kto sprawił uczciwie, przy jakim okopie, przy jakim wyłomie, przy jakim konwoju; kto wyszedł z honorem, kto był rozstrzelany, kto degradowany; jakie warunki przyjął nieprzyjaciel; opiszą ci to wszystko wojennym stylem, który ci w dodatku zaprawią nowego wynalazku klęciami. Ani możesz sobie wyobrazić, jaki robi efekt broda na generalską modę strzyżona i mundur po obozach wyszarzany między pieniącymi kuflami, a mózgownicami piwem zalanemi. Musisz nauczyć się, kapitanie, odgadywać takich ichmościów, hańby naszego wieku; albo inaczej dziwnych doznasz zawodów.
Fluellen.  Słuchaj kapitanie Gower, fidzę, że nie jest to człofiek, za jakiego ratby uchodzić przed śfiatem; bylem znalazł dziurę f jego mundurze, pofiem mu co o nim myślę. (Słychać bęben). Czy słyszysz? Król się zbliża; muszę zdać mu raport o sprafach na moście. (Wchodzi: król Henryk, Gloucester, żołnierze). Płogosłaf Boże faszej królefskiej mości!
Król Henr.  Co tam nowego, Fluellen? Czy wracasz od mostu?
Fluellen.  Tak jest, najjaśniejszy panie. Książe Exeter utrzymał się falecznie na moście; Francuz odstąpił, fidzisz, najjaśniejszy panie; piękne teraz a folne tam jest przejście. Adfersarz most sajął, ale musiał się cofnąć i książę Exeter jest teraz panem mostu. Muszę pofiedzieć faszej królewskiej mości, że książę jest falecznym żołnierzem.
Król Henr.  Ilu straciliście ludzi, kapitanie Fluellen?
Fluellen.  Straty adfersarza fielkie, przyzfoicie fielkie, a co do mnie, myślę, że książę nie stracił jednego człofieka, fyjąwszy jednego, który, jak się zdaje, pójdzie na stryczek za okradzenie kościoła, niejakiego Pardolfa, jeśli fasza królefska mość zna tego człofieka; twarz jego cała składa się z krost, pęcherzykóf i fysypek i ognistych płomieni; jego fargi goreją mu pod nosem, który zdaje się fęglem żarzącym, czasami niebieskim, czerfonym czasami; ale nos jego pójdzie na szupienicę i ogień ten zgaśnie.
Król Henr.  Chciałbym, żeby wszyscy tego rodzaju przestępcy taki sam mieli koniec. Wyraźny też daję rozkaz, żeby w naszym pochodzie w głąb tej ziemi nic po wsiach nie wymuszano, nie brano nic bez zapłaty; żeby żaden Francuz nie był znieważony lub pokrzywdzony wzgardliwem słowem; bo gdzie z okrucieństwem łagodność gra o królestwo, tam łagodniejszy gracz wygrywa. (Odgłos trąbki, wchodzi Montjoye).
Montjoye.  Znacie mnie po ubiorze.
Król Henr.  Tak jest, poznaję cię. Czego się dowiem od ciebie?
Montjoye.  Myśli mojego pana.
Król Henr.  Powiedz je.
Montjoye.  Król mój tak mówi: Powiedz Henrykowi Anglii: choć zdawaliśmy się być umarłymi, spaliśmy tylko: zwłoka lepszym jest żołnierzem od porywczości. Powiedz mu, że mogliśmy go skarcić pod Harfleur, lecz nie uznaliśmy za dobre zgnieść krzywdę, nim dojrzała. Na nas teraz kolej mówić, a głos nasz jest wszechwładny. Anglia pożałuje swego szaleństwa, zobaczy swoją słabość, zdumie się nad naszem pobłażaniem. Więc mu powiedz, aby myślał o swoim okupie, który musi być w stosunku do strat, które ponieśliśmy, do poddanych, których straciliśmy, do zniewag, które wycierpieliśmy. Gdyby miał za wszystko na wagę odpowiedzieć, jego maluczkość ugięłaby się pod ciężarem. Na straty nasze skarb jego za ubogi; na wylaną krew naszą cała ludność jego królestwa za nieliczna, a za nasze zniewagi, własna jego osoba u stóp naszych klęcząca byłaby zbyt tylko słabem i lichem zadośćuczynieniem. Dodaj do tego wyzwanie. Powiedz mu na zakończenie, że wydał na łup swoich towarzyszy, na których zapadł już wyrok. Tak król mój i pan mówi; takie jest moje poselstwo.
Król Henr.  Znam twój charakter, powiedz mi twoje nazwisko.
Montjoye.  Montjoye.
Król Henr.  Wracaj. Powinność twą spełniłeś dobrze,
Powiedz królowi: Nie szukam go teraz,

Pragnę do Calais bez przeszkody ciągnąć,

Wyznaję bowiem (choć to nie jest mądrze
Robić podobne wyznanie otwarcie
Wrogom z wszystkiego korzystać gotowym),
Że chorobami lud mój wycieńczony
I liczbą słaby. Żołnierz co mi został,
Prawie nie lepszy jak tyluż Francuzów,
Chociaż, powiedzieć muszę ci, heroldzie,
Że póki zdrowie w całej miał czerstwości,
Na jednej parze nóg moich Anglików
Trzech szło Francuzów. Lecz przebacz mi Boże,
Chełpliwe słowa! boć wasz wiatr francuski
Grzech mi ten przywiał: muszę się poprawić.
Idź, powiedz panu twemu, że tu jestem;
Moim okupem kadłub ten ubogi,
Ma armia słabą i schorzałą strażą;
Powiedz mu jednak, że z bożą pomocą
Pójdziemy naprzód, choćby król francuski,
I drugi sąsiad potęgą mu równy
Drogę mi zaniknął. Przyjm to za fatygę.
Powiedz, niech pan twój dobrze się namyśli.
Jeśli nam wolne przejście da, pójdziemy,
Gdy opór stawi, żółtą waszą glinę
Pomalujemy krwią waszą czerwoną.
I na tem kończę. Bądź mi zdrów, Montjoye.
Oto treść cała mojej odpowiedzi:
W obecnym stanie nie szukam rozprawy,
Lecz nie unikam. Powiedz to królowi.
Montjoye.  Dzięki ci panie, powtórzę twe słowa

(Wychodzi).

Gloucest.  Nie myślę, żeby uderzyli na nas.
Król Henr.  Nie w ich, lecz w bożej jesteśmy prawicy.
Śpieszmy do mostu; noc już niedaleka;
Na drugim brzegu staniemy obozem,
Ze świtem w dalszy wyruszymy pochód.

(Wychodzą).
SCENA VII.
Obóz francuski pod Agincourt.
(Wchodzą: Konetabl Francyi, Rambures, książe Orleański, Delfin i inni).

Konetabl.  Ba! mam najlepszą w świecie zbroję. Chciałbym, żeby już dzień zaświtał.
Orleans.  Doskonałą masz zbroję; ale mojemu też rumakowi oddaj sprawiedliwość.
Konetabl.  To najlepszy koń w Europie.
Orleans.  Czy nigdy nie przyjdzie rano?
Delfin.  Mości książę Orleański i panie wysoki Konetablu, mówicie o rumaku i o zbroi.
Orleans.  Pod obu względami nie ustępujecie żadnemu księciu na ziemi.
Delfin.  Jakże to noc długa! Nie dałbym mojego rumaka za żadnego konia, co stąpa na czterech tylko pęcinach. Ah! ça! Odskakuje od ziemi, jakby miał trzewia z włosienia; le cheval volant, Pegaz, qui a les narines de feu! Ledwo go dosiędę, wzlatuje, zmienia się w sokoła; kłusuje po powietrzu; ziemia śpiewa, gdy jej tknie; ostatni róg jego kopyta muzykalniejszy od piszczałki Hermesa.
Orleans.  Ma maść muszkatowej gałki.
Delfin.  A ogień imbiru. To bestya stworzona dla Perseusza; czyste powietrze i ogień; ciężkich żywiołów ziemi i wody ani w nim śladu, chyba w cierpliwej spokojności, gdy go jeździec dosiada, to koń całą gębą; wszystkie inne bestye możesz śmiało nazywać szkapami.
Konetabl.  Prawda, mości książę, to koń najdoskonalszy, najwyborniejszy.
Delfin.  To książę rumaków; jego rżenie jest jak rozkaz monarchy, a jego postać hołd nakazuje.
Orleans.  Dość tego, kuzynie.
Delfin.  Nie; człowiek ten nie ma dowcipu, co niezdolny od zbudzenia się skowronka do zaśnienia jagnięcia, urozmaicać pochwał należnych mojemu rumakowi: to temat płynący jak ocean; zmień piaski na wymowne języki, a koń mój dostarczy wszystkim przedmiotów: bo to przedmiot, o którym rozprawiać jest rzeczą króla, a którego dosiąść jest rzeczą króla królów, gdy reszta mieszkańców świata, znanych czy nieznanych, powinna zawiesić wszystkie swoje zatrudnienia i dziwić się jego doskonałości. Napisałem niedawno sonet na jego pochwałę, który tak się zaczyna: „Cudzie natury!“
Orleans.  Słyszałem taki sam początek sonetu do kochanki.
Delfin.  To autor naśladował sonet, który skomponowałem dla mojego bieguna, bo koń mój jest moją kochanką.
Orleans.  To twoja kochanka lekko nosi.
Delfin.  Mnie przynajmniej, co jest koniecznym przymiotem i doskonałością dobrej a osobliwej kochanki.
Konetabl.  Zdaje mi się jednak, że wczoraj twoja kochanka podstępnie z siodła cię wysadziła.
Delfin.  Może tak zrobiła twoja.
Konetabl.  Moja nie była okiełznaną.
Delfin.  Była zapewne stara i ogłaskana; jechałeś na niej jak kern irlandzki, bez francuskich rajtuzów, tylko w gatkach.
Konetabl.  Znasz się, widzę, na berejterstwie.
Delfin.  Słuchaj więc mojej rady; kto tak jeździ, a nie ma się na ostrożności, w paskudne wpada bajora. Wolę mieć mojego konia za kochankę.
Konetabl.  Równiebym chętnie pragnął, żeby moja kochanka była kobyłą.
Delfin.  Mogę ci zaręczyć, Konetablu, że moja kochanka nosi naturalne włosy.
Konetabl.  Miałbym równe prawo chełpić się z tego, gdybym miał maciorę za kochankę.
Delfin.  Le chien est retourné a son propre vomissement, et la truie lavée, au bourbier; wszystko dla ciebie dobre.
Konetabl.  Nie biorę jednak konia za kochankę i nie cytuję przysłów tak mało do rzeczy.
Rambur.  Panie Konetablu, widziałem zbroję w twoim namiocie, czy to gwiazdy na niej czy słońca?
Konetabl.  Gwiazdy.
Delfin.  Zdaje mi się, że jutro kilka z nich spadnie.
Konetabl.  A przecie nie zabraknie ich mojemu niebu.
Delfin.  Być może, że masz ich do zbytku; większy byłby honor ująć ich trochę.
Konetabl.  Właśnie jak pochwał, któremi przeładowałeś twojego konia; pokłusowałby równie dobrze, gdybyś zsadził parę przechwałek.
Delfin.  Ach, gdybym tylko potrafił obładować go należnemi mu pochwałami! Czy dzień nigdy się nie pokaże? Zamierzam kłusować jutro milę, a droga moja będzie brukowana twarzami Anglików.
Konetabl.  Ja tego nie powiem, bo się boję, żebym przypadkiem na jakie złe oko nie trafił; chciałbym jednak, żeby już było rano, bo swędzą mnie palce do uszów angielskich.
Rambur.  Kto chce pójść ze mną o zakład, że zabiorę dwudziestu jeńców?
Konetabl.  Nim wygrasz stawkę, musisz nadstawić przód głowy.
Delfin.  Już północ, idę się zbroić (wychodzi).
Orleans.  Delfin chciałby, żeby już było rano.
Rambur.  Ma apetyt na Anglików.
Konetabl.  Myślę też, że zje wszystkich, których zabije.
Orleans.  Na białą rękę mojej damy, waleczny to książę.
Konetabl.  Przysięgnij raczej na jej nogę, żeby zatarła przysięgę.
Orleans.  Mówiąc po prostu, to najczynniejszy pan we Francyi.
Konetabl.  Że czynny, to prawda, bo ciągle zaczyna.
Orleans.  Nie słyszałem, żeby kogo pokrzywdził.
Konetabl.  I nie pokrzywdzi nikogo jutro; nie straci swojej dobrej w tym względzie reputacyi.
Orleans.  Wiem, że jest nieustraszony.
Konetabl.  Powiedziała mi to samo osoba, która zna go od was lepiej.
Orleans.  Kto taki?
Konetabl.  On sam, naturalnie, a dodał, że się nie troszczy, czy wie kto o tom, czy nie wie.
Orleans.  Nie potrzebuje się troszczyć, nie skryta to w nim cnota.
Konetabl.  I bardzo, na uczciwość; nikt jej nie widział prócz jego lokaja; zakapturzone to męstwo; odkapturzone uleci.
Orleans.  Złe oko wszędzie złe widzi.
Konetabl.  Przysłowiem zapłacę przysłowie: kto kogo miłuje, wad jego nie czuje.
Orleans.  A ja na to: oddaj dyabłu co dyabelskie.
Konetabl.  Doskonale! Tu stoi przyjaciel twój za dyabła; w odpowiedzi powiem: figa dyabłu!
Orleans.  Mocniejszy jesteś ode mnie w gadkach, i nic dziwnego: głupi prędko strzela.
Konetabl.  Przeniosłeś.
Orleans.  Nie pierwszy poszedłem nad tobą górą.

(Wchodzi posłaniec).

Posłaniec.  Wysoki Konetablu, Anglicy obozują o tysiąc pięćset kroków od twego namiotu.
Konetabl.  Kto mierzył odległość?
Posłaniec.  Grandpré.
Konetabl.  Waleczny i doświadczony to oficer. Ach, gdyby już dzień zaświtał! Niestety, biedny Henryk Angielski! Nie tak mu tęskno, jak nam za świtem.
Orleans.  Co za nieszczęśliwy oryginał ten król angielski! Tak głupio się zaplątać z swoimi zakutymi towarzyszami!
Konetabl.  Gdyby Anglikom została odrobina zdrowego rozsądku, co tchuby drapnęli.
Orleans.  Ale na tem właśnie im zbywa; gdyby ich mózgownice były choć lekko w rozum zbrojne, nie byłyby w stanie nosić tak ciężkich przyłbic.
Rambur.  Ta wyspa angielska produkuje waleczne stworzenia; ich brytany przechodzą wszystko odwagą.
Orleans.  Biedne kądle! Na oślep lecą w paszczę moskiewskiego niedźwiedzia, który płata ich czaszki jak zgniłe jabłka. Równe miałbyś prawo powiedzieć: pchła to waleczna, która się waży śniadać na lwiej wardze.
Konetabl.  Prawda, prawda! Jej mieszkańcy sympatyzują z jej brytanami siłą i brutalstwem ataku, zostawiając cały swój dowcip przy żonach. Byleś im dał porządne racye wołowiny, stal i żelazo, będą pożerać mięso jak wilki, a bić się jak dyabły.
Orleans.  Tylko że teraz tym Anglikom okrutny brak wołowiny.
Konetabl.  Zobaczymy też jutro, że chętniejby się rzucili do miski niż do boju. Lecz czas się uzbroić, czy nie prawda? Idźmy!

Orleans.  Wybiła druga, nim dziesiąta minie,
Z każdego ręki stu Anglików zginie. (Wychodzą).
Chór.  Pomyślcie teraz, że to jest godzina,
W której szum głuchy i ciemności fale
Powoli niebios zalewają sklepy.
Cichnącą wrzawę dwóch wojsk w łonie nocy
Wiatr od obozu do obozu niesie,
Iżby się zdało, że straże podchwycą
Hasła szeptane przez wrogów patrole.
Przy słabym blasku ognisk gorejących
Cień przeciwników każdy obóz widzi.
Rumaki wzajem grożą sobie rżeniem
Przenikającem głuche nocy ucho,
A po namiotach płatnerskich szczęk młotów,
Rycerskich kolczug nitujących siatkę,
Daje świadectwo groźnych przygotowań.
Pianie kogutów i zegarów tętno
Sennego rana trzecią głoszą dobę.
Z duszą spokojną, liczbą swoją dumni,
O przyszłych jeńców mało cenne głowy
Miotają kostki francuscy panowie,
Na noc się skarżą, że kulawą nogą
Jak czarownica wlecze się obrzydła;
Anglik, jak biedna, skazana ofiara,
Cierpliwie siedzi przy mdławych ogniskach,
Niebezpieczeństwa rozmyśla jutrzejsze;
Smętna postawa, policzki zapadłe,
Podarta odzież, przy księżyca blasku,
Dają mu widma przeraźliwą postać.
Ktoby zobaczył królewskiego wodza,
Gdy zwiedza straże, przebiega namioty,
Niech krzyknie: chwała i cześć głowie jego!

Czy widzisz? wszystkie swe przechodząc pułki,
Z uśmiechem skromnym dzień dobry im życzy,
Zwie ich: rodacy, bracia, przyjaciele.
Z królewskiej twarzy niktby nie wyczytał,
Że wróg potężną otoczył go armią;
Ni czarna troska, ani noc bezsenna
Lic mu bladością swoją nie powlekła,
Ale z powagą słodką majestatu,
Z jasnym uśmiechem na wypadki czeka.
To też ostatni ciura, drżący wprzódy,
W jego spojrzeniach nowe czerpie męstwo;
Bo króla oko, jak słońce na niebie,
Ożywne ciepło na wszystkich rozlewa,
Strach topi zimny. Oto macie obraz,
Choć niedołężną ręką nakreślony,
Henryka w nocy. A teraz, słuchacze,
Musimy scenę na plac boju przenieść.
Przebaczcie, jeśli pięć lub sześć floretów
Rdzą przejedzonych, w śmiesznym pojedynku,
Wielkie Agincourt imię sprofanuje.
Niech wielkie czyny w myśli wam odkwitną,
Myśl niech małpiarstwo w prawdę zmieni szczytną.

(Wychodzi).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.