Przejdź do zawartości

Korale Maciejowej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Korale Maciejowej
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Przegląd Tygodniowy Życia Społecznego, Literatury i Sztuk Pięknych, 1891, nr 35-36
Redaktor Adam Wiślicki
Wydawca Adam Wiślicki
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KORALE MACIEJOWEJ.
Szkic
przez
Gabryelę Zapolską.

Maciek od łóżka powoli się dźwignął i w kąt izby się cofnął.
Mała lampka dogasała prawie, uczepiona u pochyłej ściany.
Po kątach czerniały jakieś niewyraźne masy, zaledwie tuż pod lampką można było rozróżnić kuferek zielony i poręcz łóżka bielejącą, równą, wązką linią w przestrzeni.
Trup tonął już zupełnie w cieniu, ledwie tylko biel poduszki znaczyła się z czarną plamą twarzy, ciało wyschłe i płaskie ginęło prawie pod cienką warstwą kołdry.
Maciek przeciągnął się raz i drugi, ziewnął i do ziemi przypadłszy — kawałek ścierki pod głowę wetknął i zasnąć usiłował.
Mimowoli przecież coś go w stronę trupa ciągnęło. Głowę ku ścianie zwracał, napróżno! ot — prost — jakby mu kto oczy do łóżka przyśrubował.
Czarna masa twarzy na bieli poduszki tyranizowała go po prostu. Wciąż ślepie w nią wlepiał, jakby chłonąc w siebie jej wymiar. A przecież znał dobrze tę wywiędłą głowę, pokrytą resztą ciemnoblond włosów, po których siwe przewijały się już kosmyki. Często tulił swe wargi do tych ust zbielałych, których kąciki mocno ku dołowi się obciągały i, w ramę zmarszczek ujęte, jeszcze pieszczoty szukały miłosnej. Bo Maćkowa, choć już koło piędziesiątki jej było, wieczny niepokój w sobie miała. Ludzie się z niej śmieli, że się wciąż za chłopami ogląda a łasi. Ona — chustkę na bok przekrzywiała i oczy lubieżnie mrużyła a ręce przed siebie wyciągała. Wreszcie — drugiego męża, smarkacza niewyrosłego znalazła i do niego przylgnęła. Maciek, próżniak i chytry wyrostek, chętnie do baby w pryjmaki poszedł. Robić bo co na świecie bardzo nie miał. Nijakiej profesyi się nie chycił a spódnic się tylko czepiał i za tęgą łydką oglądał. Baba podobno miała grosze, a korale jej słynne były na całej ulicy. Wprędce Maćkowi miejsce stróża w niewielkiej kamienicy koło Panny Maryi Śnieżnej wyszperała. Dzieci swych się po prostu zaparła i jeno w młodego męża się cała wlepiła. Maciek pieścić się pozwalał, czasem wódki albo likieru podpiwszy na karesy odpowiadał.
W smrodliwej stancyjce długo w noc kaganek majaczył. U schyłku kobiecości, żądzę silnie drgającą podniecając dotknięciem do nagiej piersi młodego męża, tłumiony okrzyk tryumfu wyrzucała z siebie Maćkowa, zaślepiona jedynie w swej namiętności, która ją wreszcie bezsilną o łoże zwaliła. I jeszcze ze śmiercią walcząc, ku ręce męża kościste palce ściągała, aby się jego młodem ciałem napaść, jak zwierzę wiecznie żeru szukające, nawet w tej chwili gdy się samo w padlinę przemienia...
Wreszcie sił jej nie stało. Oczy szeroko rozwarła i pozostała tak, sztywna, nieruchoma, jakby w oczekiwaniu jeszcze na dreszcz miłosny, który przez lat tyle siwy jej włos rozwiewał i spracowane plecy w kłąbek wyginał...
Maciek wciąż przy ziemi leżał, czekając na świt, który opornie i leniwo do jamy mieszkania się wkradał. Stancya nie miała okna i tylko przez szczeliny źle dochodzących drzwi krajały się jaśniejsze pasemka proste i ginące pod zawiasami. Kogut zamknięty w kojcu zapiał nagle przeciągłym, ochrypłym głosem. Z drugiego dziedzińca ozwało się stłumione pianie, jakby echo zdławione.
Kontury łóżka i leżącego na niem trupa zaczęły zaznaczać się powoli szarawemi, niepewnemi liniami. Ciemna plama twarzy żółkła i zdawała się zlewać z bielą poduszki. Czarne, szeroko rozwarte źrenice nieboszczki spoglądały z natężeniem w przestrzeń z pod kosmyków włosów, które aż na policzki spadały. Pod nią, w kącie ściany majaczył obraz święty i sucha palma zatknięta za ramy.
Lampka dogasała powoli i tylko jeszcze knot się czerwonawo węglił jak słabiuchna iskierka w cieniu tlejąca.
Chrapliwy głos koguta znów przeciął powietrze.
Maciek poruszył się niecierpliwie.
Wstać trzeba, nie ma co! to mus. Dać znać dzieciom: żonatemu Florkowi, jego babie pyskaczce, Józikowi co terminuje u Żaka. Niech się pogrzebem zajmą sami. To nie jego rzecz... dzieci powinny matce pochowek sprawić, on — był jeno na przyprzążkę jako „ślubny“ — ale zawsze obcy. Wedle grobu to już dzieci. Florek, jego baba, Józiek — ot i tyle! Co do Julki, tej małpy z pod Zamkowej Bramy, to chyba znać jej nie ma co dawać. Taka tam, to wiadomo, wszystkiego się wyzbyła to i dziecińskiego przywiązania także...
Wreszcie, niech robią co chcą!
Ich matka, ich trup...
Powoli z ziemi się dźwignął i oczy przetarł.
Niesilny wzrostem i barami, ale dość obsadny i dobrze odżywiony. Baba pasła go niezgorzej, dobre mu kąski z misy wybierając. Na jego ciemnym fartuchu włóczył się jeszcze pęk siwych włosów nieboszczki o guzik kamizelki zaczepiony. Gdy się pochylił nad umierającą, ona w przedśmiertnym kurczu jeszcze głową się doń tuliła. Gdy zastygła, on podniósł się powoli, i szarpnąwszy silnie, kosmyk włosów oderwał. Czepiała się go jeszcze po śmierci. Taką już miała moc w kochaniu.
Obejrzał się po izbie jakby w szarocie czegoś dopatrzeć pragnął, wreszcie do kuferka postąpił, ale zaraz się cofnął.
A niech się dzielą jak chcą! on tam się źreć z niemi nie będzie.
Lekki uśmiech wykrzywił mu twarz od bezsenności pobladłą, po piersiach się pomacał z zadowoleniem, potem na nieboszczkę raz jeszcze spojrzał:
— A no biedne babsko! — wyszeptał.
Po chwili dodał:
— I uczciwe!
Ku drzwiom postąpił i silnie niemi szarpnął.
Cały snop szarawego blasku wpadł nagle do jamy mieszkalnej i tryumfalnie cisnął się na łóżko, oblewając trupa, który w jasności tej zaciemniał brutalnie, jak podłużna już gnijąca masa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Baba Florka, pyskaczka na całem przedmieściu znana, pierwsza do izby wpadła, zadyszana i spocona.
— Skapiała ot tak w nocy, jak nieprzymierzaj bydlątko jakie. Ni to gromnicy, ni to poświęcenia wody, ni to litanii kole łóżka. Ino się tego wagabundy czepiła, to i duszę zatraciła...
Do łóżka dostąpiła ostrożnie, jakby bojąc się, aby w trupie jeszcze resztka życia się nie kołatała.
— Jak to leży!... — podjęła znowu — nie jak umarła ino jak grzesznica. Koszula rozhamrana, włosy poczochrane, czysto jakby się z pod Zamku oberwała!...
Nie poprawiła wszakże nieładu w ubraniu zmarłej, niedowierzając jeszcze spokojowi śmierci.
— Takich to niewiedzieć co prawda, co skłamanie, jeszcze zębami za rękę przycapnie to palec odkąsi...
Po izbie się obejrzała, jakby chcąc obliczyć i wchłonąć w siebie pozostałą spuściznę.
Kuferek ciągnął jej oczy w magnetyczny sposób.
— Pewnikiem tam są korale — mruknęła, suche palce krogulczo zaginając.
Lecz jasna smuga światła w otwartych drzwiach się rozkładająca, zaciemniła się na chwilę. Mały chłopak w obszarpanej kurtce wpadł pchnięty silną ręką czerwonej i tłustej kobiety.
— Idźże, cholero, do tej biednej matuli, co cię nawet przy skonie nie miała przy sobie...
Florkowa drgnęła nagle, jak od uderzenia biczem.
Szczepańska!
Szczepańska, siostra nieboszczki, rajfurka z Zamarstynowa, z Jóźkiem się przywlokła. Czego ona tu węszy? Pewnie nie na obżałowanie trupa przychodzi, jeno o... korale jej idzie. Ale jakiem prawem? Wiadomo, że dzieci pierwsze, familii zasię od spadku!
I silnie nogi rozstawiwszy, pyskaczka za boki się ujęta.
Lecz już Szczepańska do łóżka dopadła, popychając wciąż zamorusanego Józka.
— Siostruniu niebogo! — lamentowała, na trupa się rzucając — zmarniałaś jak jaka psia krew prosta, bez żałości swoich kole siebie a toć że nas jeden żywot nosił i jedne piersi karmiły!...
Józiek ogłupiałym wzrokiem spoglądał na trupa matki, która za życia przedstawiała się zawsze jego oczom jak groźne zjawisko o twardej pięści i haczykowato zagiętych palcach.
Szczepańska za rękę go szarpnąwszy o ziemię rzuciła.
— Klęknijże pięknie, wisielcze i proś matki o modlitwę za tobą. Ona se tam króluje wespoły z aniołami i Matką Jezusową! Proś niech ci wymodli lekkie skonanie!
Zaczęła szeptać pacierze, rzucając od czasu do czasu ukośne spojrzenie na Florkowę, która stała ciągle w pozycyi obronnej. Nienawidziły się obie strasznie a nienawiść ta w obec trupa zdawała się rosnąć do niezmierzonej potęgi i lada chwila grozić wybuchem.
Wreszcie Szczepańska z klęczek się podniosła.
— Jak to leżysz, nieboraczko! jaki ci to barłog zamiast śmiertelnej pościołki podłożyli... Ni to czystej kiecki, ni to obmycia, ni to świeczki nad głową. Oj ludzie!... ludzie!...
Zaczęła się po izbie kręcić, potrącając co chwila o sprzęty tłustemi biodrami.
— Cóż ci do trumienki włożyć? — pytała — kiej ja, twoja rodzona siostra, nie wiem jakie ty przyobleczenie miałaś.
Do kuferka się posunęła, lecz już pyskaczka drogę jej zagrodziła, pod boki się ująwszy:
— Niewolno otwierać! — syknęła.
Rajfurce twarz poczerwieniała, małe oczki nagle się rozszerzyły, jakby pod wpływem wielkiej grozy.
— Niewolno! — wrzeszczała — dla trupa świętego, szmaty na grzbiet niewolno? Cie ją!... Bez co?...
— Spadkowe jest, palicem „tchnąć“ niewolno!
Szczepańskiej tchu na chwilę zabrakło.
— Dla zmarłej spadkowości nie ma. Zmarła ma wszelkie pierwszeństwo. Nijaka choroba mi nie wzbroni siostrunię do trumny odziać!
Po twarzy pyskaczki przemknęły jakby płomienie.
— Choroba? ja choroba? to ty cholera, sobaczy grzmocie jeden!...
Ręce suche, kościste jak dwie śmigi wiatraka wyciągnęła, niemal tłustej twarzy Szczepańskiej się dotykając.
— Nie zmarłą ty chcesz przyoblekać, ino o korale ci po łbie się motłosi. Chcesz do kuferka zajrzeć, aby bicze gwizdnąć. Ja cię znam, robaczliwy wiechciu, rajfurko dyabelska, cholerna zabijatyko! mytko zatracona. Ale kuferka nie otworzysz, bodajem tak z nosem była! przez żywot mi przeńdziesz zanim się spuścizny dotkniesz!
I nagłym ruchem na wieku kuferka przysiadła, straszna, zaśliniona, biorąc w posiadanie w ten sposób kuferek, broniąc go przed napaścią obcych.
— Józiek! — wrzeszczała przeraźliwie Szczepańska — chodzi tu psia wiaro bronić twojej sierocej chudoby. Już ci ją złodziejki wydzierają i sadowią się na niej!
I szybko chłopca za kark porwawszy na kuferek go rzuciła.
— Siadaj, chorobo! siadaj i ty, boć to twoje po prawie i słuszności. A nie wstawaj bo ci gnaty połamię, tak mi Boże dopomóż i ty nieboszczko, co widzisz ukrzywdzenie twej sieroty i sposponowanie twej rodzonej.
I nagle w płacz wielki uderzyła, obiema rękami za głowę się chwytając.
— O Jezu miłosierny! z „Kawalryjskiej“ góry boleściami płaczący! ześlij Ty siedmiorackie choroby na tę wiedźmę, co nawet dla trupa uwzględnienia nie ma!
Drzwi skrzypnęły — do izby wsunął się Florek, chudy, mały, niepokaźny człeczyna.
Na progu się zaraz zatrzymał, oczy mrużąc, nagle ze światła do ciemności przeszedłszy. Za nim trochę jasności się wkradło, ukośną strugą oblewając kuferek i siedzącą na nim pyskaczkę i Jóźka uczepionego u rogu wieka.
Florek oczami trupa matki szukał, lecz Szczepańska do łóżka zastąpiła mu drogę.
— Nie ma dla ciebie dostąpienia do nieboszczki — zawołała — siadaj se na kuferku, gdzie ci się już twoje ugniata! O spadkowe wam chodzi, nie o poczynienie nieboszczce honoru...
Florek otworzył usta, lecz pociągnięty silną ręką żony, nagle na kuferku przysiadł.
— Siadaj tu... — syknęła pyskaczka — broń co swoje i obcym dobra nie oddawaj. Żeby nie ja, byłbyś już czorta smażonego nie korale matki widział! Ta ci choroba do kuferka złodziejską łapę ściągała, inom wieko sobą przytłukła. Siedź!... nie ruchaj się!... słyszysz!...
Szczepańska na krawędzi łóżka przysiadła.
— To siedźcie, ino ja się nie ruszę i sieroty tej oto małoletniej ukrzywdzić „tyż“ nie dam. Siedzieć i ja będę aż sąd na miejsce zjedzie i on rozsądzi.
Florkowa śmiać się zgryźliwie zaczęła.
— Sąd da temu recht kto jest mocniejszy w ilość. Nas jest dwoje... ja i mój — a Józiek sam!
Szczepańska podskoczyła jak piłka, ściągając z trupa lekką kołdrę, i odsłaniając nagie, szpiczaste kolana nieboszczki.
— Widzicie ją? jak wykalkulowała! A ja? to co? ja za Jóźkiem, to też dwoje!
Pyskaczka ramionami wzruszyła.
— Ejże? a jakie to prawo? Na siostry nic w przepisach nie ma. Nijakiej ulgi. Ino ślubne moc mają i pokrewieństwo z nieboszczykami. Nas dwoje... to i nasza moc!
Florek tymczasem chmurnie przed siebie spoglądał. Ponury był zawsze, małomówny i na grosze chciwy.
Znać było po nim, że choć nie mówi nic, ale siłę żelazną ma i nikomu z drogi nie ustąpi.
Józiek w nosie dłubał, znudzony trochę całą tą sprawą. Przez otwarte drzwi widać było dziedziniec brudny, ponury, po którym pływały jakieś żółte ciecze, spadając z szumem w otwartą kratkę kanału. Na dziedzińcu Maciek, obojętny na pozór, świeżą miotłę obcinał i kij do niej przypasowywał, opierając się silnie o belki podtrzymujące pierwszopiętrowy ganek. Stojący obok niego cebrzyk z wapnem bielił się nagle, jak surowa, otwarta jama w tej wązkiej ciemnicy, z której płynęła woń zgnilizny piwnicznej i świeżo rozrobionego ługu.
Maciek, od czasu do czasu, ukośne spojrzenie w głąb izdebki rzucał, i lekki uśmiech twarz jego zmęczoną wykrzywiał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siedzieli tak we troje na wieku kuferka przeszło dwie godziny, nie myśląc nawet o zajęciu się pogrzebem, ani o złożeniu trupa do trumny. Szczepańska zdawała się ciągle pracować myślą, w jaki sposób pobić argumenta pyskaczki. Józiek, oparłszy się o ścianę, drzemał, wsadziwszy ręce w kieszenie od spodni. Florek głowę w dłonie ukrył i wciąż w ziemię patrzył. Pyskaczka tryumfowała, zaciskając usta i mrużąc oczy.
Trup tymczasem na łóżku drętwiał coraz bardziej, świecąc nagością wychudłych członków, strawionej miłosną żądzą kobiety. W izbie jednak wszyscy zdawali się zapominać o jej obecności, pochłonięci jedynie myślą o znajdujących się w kufrze koralach. Jak winne jagody z Obiecanej ziemi, tak w tej smrodliwej ciemnicy zdawały się tańczyć i rosnąć do potwornych rozmiarów te purpurowe kule. Ludzie nie mogli nawet obliczyć już ich wartości.
Maćkowa cały swój majątek w nie włożyła...
Kilkaset papierków — może i więcej.
Nagle Szczepańska porwała się z łóżka i pędem wybiegła na dziedziniec, do Maćka przypadła i o coś go prosić a molestować poczęła. On ramionami wzruszał i głową kręcił.
Pyskaczka ciekawie wyglądać zaczęła.
— Co ona tam świdruje? — wyrzekła wreszcie — może tego projdyświta chce tu wtrynić? Niech sprobuje... tak go zmaluję, że gnatów nie policzy...
— Siedź cicho! — ozwał się wreszcie Florek — ozór trzymaj za zębami, ja tu mężczyzna i wiem co się patrzy!
Lecz już Szczepańska wracała tryumfująca i rozpromieniona. Milcząc, z zaciętemi ustami przeszła koło kuferka. Niosła jednak głowę wysoko, i gdy znów na łóżku usiadła, małe jej oczki świeciły się w ciemnym kącie jak kocie źrenice.
Z podwórka zniknął Maciek, ustawiwszy w kącie miotłę, która białą prostą linią nowego drąga znaczyła się wśród cienia.
Od czasu do czasu przemknęła przez dziedziniec postać sługi, ciekawej zobaczyć trupa Maćkowej, lecz na wpół przymknięte drzwi stancyi i cisza grobowa panująca wewnątrz, onieśmielały najciekawsze.
Na gankach krążyła wieść, że „familia się źre“ — i zdaleka śledzono postęp tego „żarcia“, obiecując sobie wiele, wskutek sławnej gęby Florkowej.
— Samego księdza od Panny Maryi przepyskuje! — mówiono sobie do ucha z miną tajemniczą.
Cisza więc panowała prawie zupełna. Czasem tylko załopotał tasak o stolnicę, zagdakała kura, trzasnęły drzwi, lub zaszumiały pomyje płynące ze zlewu.
Nagle jak wicher od bramy pomknęła prosto do stancyi stróża — dziewka młoda, tęga, silnie w plecach rozrosła, odziana w biały haftowany kaftanik i jasno niebieską spódnicę. Włosy starannie uczesane, splecione miała w jeden warkocz, opuszczone na plecy i związane różową wytłuszczoną wstążką. Włóczkowa czarna chusteczka z pleców jej spadała. Ze szlochaniem gwałtownem po żółtych kałużach biegła, maczając w nich swe czarne, ceratowe pantofle.
— O Jezu! Jezu!... matusiu! matusiu!...
Przez balustrady ganków sługi ciekawie przechylać się zaczęły.
— Taż to Julka... wiecie... ta... co pod Zamkową bramą siedzi!...
Lecz Julka już do stancyi wpadła.
— Matuś! gdzie matuś!...
Do łóżka się ze łkaniem rzuciła i na kolana upadłszy, o deskę czołem bić zaczęła.
— Matuchno! czego ty zmarła!...
Szczepańska od łóżka odstąpiła i tryumfująco na pobladłą z gniewu pyskaczkę spojrzała.
— Was dwoje? — zamruczała — teraz i ich będzie dwoje!
Lecz pyskaczka, nie powstając z wieka, wrzasnęła:
— Ona też bezprawna, to... małpa. Ona się w sądzie nie liczy!
Szczepańska ujęła się pod boki.
— Jak to nie? choć małpa, ale córka! Liczy się tak mi Boże dopomóż, liczy się, ot-że tak!
— To uliczna! ją sąd od spuścizny wyforuje!
— Odże nie! dziecko jest i prawo za nią stoi!
Tymczasem Julka po rękę trupa sięgnęła.
— Matuś, taż spojrzyj ty choć na mnie raziczek jeden!
Nagle, nagie kolana nieboszczki ujrzawszy, chustkę swą włóczkową z pleców zdjęła i na trupa śpiesznie rzuciła.
— Nieokryta leżysz... ciałem gołem świecisz, biedniasiu! — szeptała jakby okruszyną wstydu zdjęta, tak jej ten szmat nagiego matczynego ciała zaświecił w oczy, jej, dziewce ulicznej, na wpół wiecznie nagiej i żyjącej wśród bezustannego szału pijanej rozpusty.
Szczepańska się do niej ostrożnie zbliżać zaczęła.
— Julka! dosyć żałości, masz tu co jeszcze na łbie „jenszego“. Matka korali zostawiła cały huk, tobie się trzeciak z nich przynależy. Te tam gnaty, zaległy już kuferek. „Siondnij“ i ty na nim, a choćby ci palice mór powykręcał, nie ruszaj się z miejsca!
Lecz Julka zamglonemi od łez oczami spojrzała na ciotkę.
— Czego to kole matki nie stoi Jezusik i nie płoną świeczki? — zapytała.
Szczepańska ramionami wzruszyła.
— Ta któż o tem staranie by miał. Od rana się źrą jakowe psy o kości, trupska nie szanujące. Siondnijże wedle nich Julka, bo cię ubiorą wedle spadku.
Lecz Julka po kątach obrazka szukała.
— Idzi ciotka po świeczki, idzi! — prosiła.
Szczepańska rękę wyciągnęła.
— Daj dwie szóstki.
Dziewce broda nerwowo drgać zaczęła.
— Nie mam! — wyszeptała.
Pomyślała chwilkę.
— Polecę do domu, do pani!...
Do drzwi się już kierowała, ale Szczepańska za rękę ją schwyciła.
— Gdzie cię cholera niesie, tu ci pedam ostań, ta miejsca nie ustąp. Korale ci świsną!
Pyskaczka w ręce klasnęła.
— Ci? jak świsną to swoje, rajfurzyno jedna. Uliczne do śmiertelnego spadku nic nie mają. Po policyę iść trzeba... Niech ją do cyrkułu odstawią!
Lecz Florek żonę silnie za rękę schwycił.
— Milcz! słysz!
Józiek z pod oka na Julkę spoglądał. Ta siostra, o której już wieść nawet przepadła, objawiła mu się nagle jak uosobienie nocnej ćmy w czerni latarni się włóczącej. Dziwił się, że ma ciało tak jak inne, znajome mu dziewczęta. Przyglądał się jej rękom wydelikaconym użyciem gliceryny i grzywce lekko zafryzowanej i spalonej żelazkiem. Wydawała mu się bardzo piękną i doskonałą istotą. Gdy ciotka wtłoczyła ją po prostu pomiędzy nich na wieko kuferka, poczuł nagle ciepło w zetknięciu się z ramieniem dziewczyny. Uśmiechnął się głupkowato i zmrużył oczy, cały podbity urokiem zmysłowego dreszczu, jaki w przedwcześnie jego rozbudzonem ciele grać nagle począł.
I znów zapadła cisza, Julka styranizowana przez ciotkę, przysiadła na kuferku i szlochała, lekko podciągając nosem. Szczepańska tryumfująco, jak dowodzący pułkiem, przed rzędem siedzących spadkobierców stała, zważając pilnie na każdy ruch pyskaczki, i śledząc klucz, który tkwił w zamku i z pod fałd spódnicy Florkowej wyzierał.
Południowy blask słoneczny czernił teraz i szarzał, jakby gazą przyćmiony. W studnię podwórka wpadał leniwo po kątach i zakamarkach murów się rozwłócząc. Kury z kojca wypuszczone, pod próg izby podchodziły, w uchylone drzwi zaglądając.
Na pieńku, tuż po nad kratką ścieku przysiadł Maciek i ręce oparłszy o kolana, od czasu do czasu ku izbie spoglądał.
Wejść jeszcze nie śmiał, bojąc się przeważnie Florka, który mu zawsze ponurą swą twarzą imponował. Chciał przecież swe szmaty zabrać i do ciemnej komórki pani rządczyni się przenieść, zanim trupa wreszcie do trumny nie włożą i na cmentarz nie poprowadzą.
Lecz — już ku stancyi, przez dziedziniec ukradkiem, na wszystkie strony się oglądając, zmierzała niska i gruba żydówka w kraciastej, wielkiej chustce narzuconej na głowie w ten sposób, iż tylko świecące czarne oczy i początek krogulczego nosa dojrzeć można było. Szła jak cień, cicho i równo przyzwyczajona do pełzania, jak gad ślizgający się po powierzchni błota.
Doszedłszy do drzwi stancyi, ostrożnie głowę w szczelinę wsunęła.
— Julka!
Na ten głos dziewczyna porwała się z kuferka jak podcięta szpicrutą.
Szczepańska ku niej się rzuciła.
— Nie wstawaj!
Dziewczyna się zawahała.
Żydówka lekko cmoknęła.
— Julka!
Dziewka ciotkę odepchnęła.
— Puść ciotka, pani mnie woła.
Do szczeliny drzwi podeszła.
— Czego? — spytała, oczy w ziemię spuszczając.
— Chodź ty! — wyszeptała z po za fałd chustki żydówka — chodź, dosyć ty za domem była. To nie twoje wyjście, nie twój dzień...
Po twarzy dziewczyny przemknął jakby cień smutku.
— A no idę!... niech matulę ucałuję i pacierz zmówię!
— Ino się nie zabawiaj!
Julka do łóżka znów przypadła i chwil kilka z głośnym szeptem i świstaniem „wieczne odpocznienie“ odmawiać zaczęła. Łzy gradem lały się jej po tłustych policzkach, nie ocierała ich nawet, ciągle drżącemi palcami wychudłą rękę trupa gładząc.
— Julka! — ode drzwi rozległo się wołanie.
Dziewka powoli się od łóżka dźwignęła i z oczyma w ziemię spuszczonemi ku wyjściu kierować się zaczęła.
Zastąpiła jej drogę Szczepańska:
— Idziesz? a korale? a spuścizna?...
Lecz dziewka ręką machnęła.
— Niech je choroba weźmie... matuś zmarła... ot!...
Łkanie zdławiło jej słowa.
Wyszła, drzwiami trzaskając.
Na dziedzińcu żydówka ją za kaftanik schwyciła.
— Chustka? aj!... gdzie ty harasówkę podziała? co?
Dziewczyna zdawała się wahać chwilę, wreszcie rękę żydówki szorstko odtrąciła.
— Matki nogi okryłam!
— Aj waj! wróć się zaraz! odbierz!
Lecz Julka hardo ku bramie zmierzała.
— Z trupa nie ściągnę!
— Aj! taka piękna harasówka!
— To mi ją pani na dług policz! Ja odrobię!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Trup wciąż leżał sinawy już teraz, zmieniony, z oczyma szeroko rozwartemi, jakby ze zdziwienia, że mu tak długo trumny i pochowku odmawiają.
W stancyi mrok prawie panował zupełny. Postać Szczepańskiej wciśniętej w kąt izby niknęła prawie w cieniu. Józiek z głodu i znużenia o ścianę oparty drzemał. Pyskaczka pluła na podłogę i wydawała ciężkie westchnienia. Florek milczał z oczyma w ziemię wlepionemi.
Nagle na progu izby stanął Maciek, zasłaniając prawie sobą niepewny, szarawy zmrok, który otwarciem drzwi w tę ciemnicę wpuścił. Spojrzał na rzędem siedzącą na kuferku familię i milcząc przeszedłszy izbę, ku kątowi pod łóżkiem się skierował. Schyliwszy się, wyciągnął mały węzełek i powoli ze ściany swe ubrania zdejmować zaczął.
Pyskaczka wyciągnęła szyję.
— Połóż, złodzieju! to nie twoje, familijne, spadkowe! — wrzasnęła.
Z kąta wystąpiła Szczepańska.
— Nie ruszaj! ty nic tu twojego nie masz!
Maciek prędko węzełek porwał i ku drzwiom się rzucił.
— Tu same moje szmaty! moja odzież! miałem ją gdym do nieboszczki przystał!
Z kufra podniósł się Florek.
— Niemiałeś nic, obwiesiu, koszuli na grzbiecie, łachmana.
Lecz Maciek był już za drzwiami.
— „Mianem“ i swoje biorę, przed sądem odpowiem, jeślim nie swoje poruszył!
Do komórki pod gankami wpadł i skobel z drugiej strony zasunął.
Węzełek z łachmanami na ubitą i wilgotną ziemię cisnął.
— A żeby was mór wydusił — zaklął, pięścią w stronę izby grożąc.
Przez wykrojony otwór w kształcie serca padała jaśniejsza smuga światła, przecinając jak strumień wody czarną przestrzeń.
Do strugi tej Maciek ostrożnie przypadł i powoli z za pazuchy całą moc korali wyjął, które zadzwoniły głucho i zaczerwieniły się jak nagle wylana struga krwawej posoki.
Chłop korale te ważył, palcami lubieżnie wśród nich przebierał — aż wreszcie ku ziemi się schylił, w rozkopaną już przedtem jamę je włożył i ziemią ostrożnie pokrył.
Gdy powstał, aby ugnieść ziemię, miał na twarzy uśmiech tryumfu i rozkosznego zadowolnienia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w stancyi trup Maciejowej leżał wciąż zimny, sztywny, z oczyma szeroko rozwartemi, domagający się wreszcie śmiertelnego przytułku i okryty do połowy chustką ściągniętą z pleców córki-ulicznicy...

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.