Strona:Gabriela Zapolska - Korale Maciejowej.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z kufra podniósł się Florek.
— Niemiałeś nic, obwiesiu, koszuli na grzbiecie, łachmana.
Lecz Maciek był już za drzwiami.
— „Mianem“ i swoje biorę, przed sądem odpowiem, jeślim nie swoje poruszył!
Do komórki pod gankami wpadł i skobel z drugiej strony zasunął.
Węzełek z łachmanami na ubitą i wilgotną ziemię cisnął.
— A żeby was mór wydusił — zaklął, pięścią w stronę izby grożąc.
Przez wykrojony otwór w kształcie serca padała jaśniejsza smnga światła, przecinając jak strumień wody czarną przestrzeń.
Do strugi tej Maciek ostrożnie przypadł i powoli z za pazuchy całą moc korali wyjął, które zadzwoniły głucho i zaczerwieniły się jak nagle wylana struga krwawej posoki.
Chłop korale te ważył, palcami lubieżnie wśród nich przebierał — aż wreszcie ku ziemi się schylił, w rozkopaną już przedtem jamę je włożył i ziemią ostrożnie pokrył.
Gdy powstał, aby ugnieść ziemię, miał na twarzy uśmiech tryumfu i rozkosznego zadowolnienia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w stancyi trup Maciejowej leżał wciąż zimny, sztywny, z oczyma szeroko rozwartemi, domagający się wreszcie śmiertelnego przytułku i okryty do połowy chustką ściągniętą z pleców córki-ulicznicy...

KONIEC.