Strona:Gabriela Zapolska - Korale Maciejowej.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w sobie miała. Ludzie się z niej śmieli, że się wciąż za chłopami ogląda a łasi. Ona — chustkę na bok przekrzywiała i oczy lubieżnie mrużyła a ręce przed siebie wyciągała. Wreszcie — drugiego męża, smarkacza niewyrosłego znalazła i do niego przylgnęła. Maciek, próżniak i chytry wyrostek, chętnie do baby w pryjmaki poszedł. Robić bo co na świecie bardzo nie miał. Nijakiej profesyi się nie chycił a spódnic się tylko czepiał i za tęgą łydką oglądał. Baba podobno miała grosze, a korale jej słynne były na całej ulicy. Wprędce Maćkowi miejsce stróża w niewielkiej kamienicy koło Panny Maryi Śnieżnej wyszperała. Dzieci swych się po prostu zaparła i jeno w młodego męża się cała wlepiła. Maciek pieścić się pozwalał, czasem wódki albo likieru podpiwszy na karesy odpowiadał.
W smrodliwej stancyjce długo w noc kaganek majaczył. U schyłkn kobiecości, żądzę silnie drgającą podniecając dotknięciem do nagiej piersi młodego męża, tłumiony okrzyk tryumfu wyrzucała z siebie Maćkowa, zaślepiona jedynie w swej namiętuości, która ją wreszcie bezsilną o łoże zwaliła. I jeszcze ze śmiercią walcząc, ku ręce męża kościste palce ściągała, aby się jego młodem ciałem napaść, jak zwierzę wiecznie żeru szukające, nawet w tej chwili gdy się samo w padlinę przemienia...
Wreszcie sił jej nie stało. Oczy szeroko rozwarła i pozostała tak, sztywna, nieruchoma, jakby w oczekiwaniu jeszcze na dreszcz miłosny, który przez lat tyle siwy jej włos rozwiewał i spracowane plecy w kłąbek wyginał...