Przejdź do zawartości

Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga ósma/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KSIĘGA ÓSMA.

I.
Niebezpieczeństwo powierzania tajemnicy kozie.

Upłynęło wiele tygodni. Przyszły pierwsze dni Marca; słońce, którego chociaż Dubartas nie nazwał był jeszcze wielkim księciem świec, jasne rzucało promienie. Byłto jeden z dni wiosennych, które tyle mają uroku dla Paryżan, rozproszonych po placach i przechadzkach. Podczas tych jasnych dni jest pewna godzina, w której najlepiej podziwiać można drzwi kościoła Panny Maryi. Jestto chwila, w której słońce, skłaniające się do zachodu, wprost oświetla katedrę. Jego promienie, coraz więcej horyzontalne, powoli podnoszą się z bruku i wstępują na fasadę, a wtedy wielka środkowa rozeta rzeźbiona błyszczy jak oko cyklopa.
Właśnie w takiej tu chwili jesteśmy.
Wprost wysokiej katedry, zaczerwienionej zachodzącem słońcem, na balkonie kamiennym, nad drzwiami gotyckiego domu, położonego przy ulicy Parvis, stało kilka młodych dziewic, wesoło się śmiejących i gwarzących. Po długich zasłonach, spadających od ubrania głowy, ozdobnego perłami, aż do stóp; po cienkości koszul, okrywających ramiona; po białości dziewiczych piersi; po bogactwie spódnic, po gazie, jedwabiu, aksamicie, a nadewszystko po białości rączek, dowodzących nieczynności, odgadnąć w nich było można szlachetne i bogate dziedziczki. Była to w rzeczy samej Florentyna Gondelaurier i jej towarzyszki: Dyanna de Christeuil, Amelotta de Montmichel, Kolomba de Gaillefontaine i mała Champchevrier, wszystkie dobrego urodzenia i przybyłe do pani Gondelaurier w celu widzenia jego wysokości pana de Baujeu i jego żony, mających przybyć do Paryża celem wybrania dam honorowych dla żony Delfina, Małgorzaty. Wszystka szlachta na trzydzieści mil wokoło pragnęła tego szczęścia i wcześnie do Paryża pozwoziła córki. Te, któreśmy widzieli na balkonie, były powierzone zacnej damie Aloizie de Gondelaurier, wdowie po mistrzu łuczników królewskich, mieszkającej z jedyną córką w domu, przy ulicy Parvis, wprost katedry Panny Maryi w Paryżu.
Balkon, na którym stały młode dziewice, łączył się z pokojem, wybitym bogato skórą flamandzką koloru czerwonawego w liście złote. Belki, równolegle przecinające sufit, bawiły oko tysiącem dziwacznych rzeźb malowanych i złoconych. Na kufrach, ozdobionych rzeźbą, mieniły się tu i owdzie świetne emalie; łeb niedźwiedzi z fajansu wznosił się nad krzesłem o dwóch stopniach, co oznaczało, że pani domu była żoną, albo wdową po baronecie. W głębi, obok wysokiego komina, ozdobionego herbami od góry do dołu, siedziała w bogatem krześle, obitem aksamitem czerwonym, pani Gondelaurier, której pięćdziesiąt lat życia równie z twarzy jak ze stroju można było wyczytać. Przy niej stał młody mężczyzna dość okazałej postawy, chociaż nieco próżnej i nadętej, jeden z owej młodzieży, która zwykle podoba się kobietom, a na widok której rozumni ludzie wzruszają ramionami. Ten młody kawaler miał na sobie mundur kapitana łuczników królewskich, bardzo podobny do stroju Jowisza, którego w pierwszej księdze tej powieści można było podziwiać.
Panny zajmowały część pokoju i część balkonu, siedząc jedne na stołkach aksamitnych, drugie na ławeczkach dębowych, zdobnych w rzeźbione kwiaty i figury. Każda z nich trzymała na kolanach kawałek ręcznej krzyżowej roboty, nad którą pracowały wspólnie i której jeden koniec leżał na dywanie pokrywającym posadzkę.
Rozmawiały z sobą owem wesołem szczebiotaniem i śmiechem, jak zwykle rozmawiają młode dziewczęta, kiedy młody kawaler jest pomiędzy niemi. Młodzieniec, który obudzał miłość własną wszystkich tych dziewcząt, zdawał się mało dbać o nie i bawił się spokojnie rękawiczką.
Niekiedy stara pani pocichu zwracała do niego mowę, on zaś odpowiadał z pewnym rodzajem grzeczności wymuszonej i niezgrabnej. Z uśmiechów i z poruszenia ócz pani Aloizy, z przenoszenia ich z córki na kapitana, domyślać się było można, że rzecz szła o jakieś zaręczyny i bliskie zaślubienie. Z obojętności oficera łatwo znowu było odgadnąć, że nie był rozkochanym. Całe jego ułożenie wyrażało znudzenie i przymus, co nasi dzisiejsi garnizonowi porucznicy bez ceremonii daliby poznać ziewaniem.
Poczciwa dama, zajęta córką, jak wszystkie matki, mało zważała na chłód i obojętność oficera i starała się zwrócić jego uwagę na wdzięk, z jakim jej Florentyna igłę trzyma.
— Patrzaj, patrzaj kuzynku, — mówiła, ciągnąc go za rękaw — patrzaj, jak teraz się schyla.
— W rzeczy samej — odpowiedział oficer i wpadł w obojętne milczenie.
Po chwili pani Aloiza znowu się nachyliła i mówiła:
— Czyś widział kiedy zgrabniejszą figurkę, niż twojej narzeczonej? Czy można być bielszą? mieć więcej blond włosy? ręce tak utoczone i szyję prawdziwie łabędzią? Nieraz sobie myślę — jaki ty jesteś szczęśliwy, żeś się urodził mężczyzną, hultaju! Czy nie prawda, że moja Florentyna warta, żeby za nią szalano?
Zapewne — odpowiedział, myśląc o czem innem.
— Mówże z nią! — rzekła pani Aloiza, popychając go — powiedz jej cokolwiek; ach! jakiś nieśmiały!
Możemy zaręczyć, że nieśmiałość nie była ani przymiotem, ani wadą kapitana. Próbował przecież uczynić to, co mu rozkazano.
— Piękna kuzynko, — rzecze, zbliżając się do Florentyny — i cóż przedstawia krzyżowa robota, nad którą pracujesz?
— Piękny kuzynku, — odpowiedziała Florentyna z gniewnym akcentem — jużem ci trzy razy powiedziała, że to grota Neptuna.
Widocznie Florentyna lepiej od matki rozumiała przymus kapitana. On ze swej strony czuł potrzebę rozmowy.
— Dla kogo ta cała Neptunerya? — zapytał.
— Do opactwa świętego Antoniego des Champs — odpowiedziała Florentyna, nie podnosząc oczu.
Kapitan wziął do ręki kawałek roboty.
— Moja kuzynko, cóż to za rycerz, który całą siłą dmie w trąbę?
— To Tryton — odrzekła.
Krótkie odpowiedzi Florentyny ciągle brzmiały tonem urazy.
Młodzieniec zrozumiał, że trzeba powiedzieć jej do ucha coś grzecznego, choć nic nie znaczącego — zwyczajnego w podobnych zdarzeniach. Nachylił się więc ku narzeczonej, lecz, w swojej myśli nie mogąc znaleźć nic lepszego, rzekł:
— Dlaczego mama pani nosi suknie stare jak nasze babki z czasów Karola VII? Powiedz jej, kuzynko, że to niemodnie i że jej obręcz i laur, któremi ubiera spódnicę, czynią ją podobną do chodzącego ekranu od komina.
Florentyna wzniosła oczy pełne wyrzutu.
Jednak poczciwa pani Aloiza, widząc schylonego kawalera, mówiła, bawiąc się książką do nabożeństwa:
— Jaki czuły obraz miłości!
Kapitan, coraz bardziej zakłopotany, rzekł:
— Prawdziwie śliczna robota.
Na te wyrazy Kolombina Graillefontaine, także piękna jasna blondynka, rzekła do Florentyny, spodziewając się, że kapitan jej odpowie:
— Moja droga, czyś widziała krzyżowe roboty w pałacu Roche-Gruyon?
— Czy to nie ten pałac, przy którym jest Louvre? — zapytała, śmiejąc się Dyanna de Christeuil, mająca piękne ząbki i dlatego ustawicznie się śmiejąca.
— Tam, gdzie jest dawna wieża murów Paryża? — dodała Amelotta Montmichel, piękna, świeża brunetka, która miała zwyczaj wzdychania sama nie wiedząc dlaczego.
— Moja droga Kolombino, — odparła pani Aloiza — czy chcesz mówić o pałacu, należącym do pana Bacqueville za Karola VI? W rzeczy samej, śliczne tam są obicia.
— Karol VI, Karol VI — mruczał przez zęby kapitan, muskając wąsy. — Mój Boże, jakże dawne czasy staruszka pamięta!
Pani Glondelaurier mówiła dalej:
— Rzeczywiście, piękne są tam obicia, coś osobliwego.
W tej chwili Berangera Champchevrier, wysmukła, siedmioletnia dziewczynka, patrząca z balkonu, zawołała:
— Patrz, Florentyno, cyganka z bębenkiem tańcuje na placu wpośród ludu.
Rzeczywiście słychać było bębenek.
— Cyganka — rzekła Florentyna, zwracając się machinalnie w stronę placu.
— Patrzmy, patrzmy! — wołały towarzyszki i wszystkie wybiegły na balkon.
Florentyna, dumająca zapewne o obojętności swego narzeczonego, szła wolno za niemi; kapitan zadowolony z przerwania uciążliwej rozmowy, wszedł do pokoju, swobodnie oddychając, jak żołnierz zluzowany ze służby. Przyjemną kiedyś i jemu była służba przy młodej i pięknej pannie; przecież obecnie inną wydawała się ona kawalerowi, który, na myśl o bliskim ślubie, chłódł coraz bardziej. Prócz tego kapitan Febus był nader niestałym i smak miał bardzo zwyczajny. Chociaż z szlacheckiego rodu, na siodle żołnierskiem nabył przyzwyczajeń gminnych. Najbardziej lubił szynk, grube żarty i swobodę kawalerską. Z rodzicielskiego domu wyniósł jakie takie wychowanie, lecz wcześnie wszedłszy pomiędzy żołdaków, pozbył się poloru, a oblekał w szorstkość. Będąc przy Florentynie, doznawał przymusu, albowiem, rozpraszając miłość po całem mieście, mało zachowywał jej dla niej; następnie, będąc pomiędzy przyzwoitemi damami, lękał się, aby jego usta, przywykłe do nieobyczajności, nie wyrzuciły jakiego karczemnego wyrazu.
Mimo to kapitan miał pretensye do elegancyi i dobrego tonu. Niech kto, jak chce, pogodzi te sprzeczności.
Stał od kilku minut oparty o kominek, gdy Florentyna przemówiła do niego:
— Mój kuzynku, mówiłeś, żeś uratował jakąś cygankę, będąc na patrolu, z rąk złodziei.
— Tak, moja kuzynko — odpowiedział kapitan.
— Może to ta, co tańcuje na rynku? pójdź, kuzynku Febusie, zobaczyć ją.
W mowie jej i wezwaniu przebijała się chęć pojednania. Kapitan Febus de Châteaupers (bo on to był) wolnym krokiem zbliżył się do balkonu.
— Patrzaj, — rzecze Florentyna, kładąc rękę na ramieniu Febusa — może poznasz tę małą, czy to nie ona?
Febus spojrzał i rzekł:
— Tak, poznaję ją po kozie.
— O! jaka ładna koza! — mówiła Amelotta, składając ręce.
— Czy jej rogi rzeczywiście złote? — zapytała Berangera.
Nie powstając z krzesła, pani Aloiza odezwała się:
— Czy to nie jedna z tej bandy cyganów, co to przeszłego roku przybyli przez bramę Gribard?
— Moja mamo, — odpowiedziała łagodnie Florentyna — ta brama dzisiaj nazywa się Piekielną.
Panna Florentyna wiedziała, jak razi jej narzeczonego przestarzała mowa jej matki. W rzeczy samej kapitan Febus zaczął sobie cicho powtarzać:
— Brama Gribard! brama Gribard, za Karola VI!
— Kuzynko! — zawołała Berangera, która niedawno zwróciła oczy na wieże kościoła Panny Maryi. — Co to za czarny mężczyzna stoi tam wysoko?
Dziewice podniosły oczy. Wistocie jakiś mężczyzna stał oparty na wieży północnej, wychodzącej na plac de Grève. Można było rozpoznać jego strój i widzieć twarz, wspartą na rękach. Stał jak posąg: oczy miał wlepione w plac — i był podobnym do medyolańczyka, który wynalazł gniazdo wróbli.
— To alchemik — rzecze Florentyna.
— Dobry masz wzrok, kiedyś go poznała — mówiła panna Gaillefontaine.
— A jak patrzy na cygankę! — zawołała Dyanna.
— Biada cygance! — odezwała się Florentyna — nie lubi on cyganów.
— Szkoda, że na nią patrzy! — dodała Amelotta — ona tak prześlicznie tańcuje.
— Mój kuzynku, — odezwała się Florentyna — ponieważ ją znasz, każ jej tu przyjść: zabawi nas.
— Tak, tak! — zawołały dziewice, klaszcząc w ręce.
— Ale ona pewnie mnie zapomniała — odpowiedział Febus. — Jednak, kiedy panie żądacie, spróbuję. I, wychyliwszy się z balkonu, zawołał: — Mała!
Cyganka nie bębniła w tej chwili. Zwróciła głowę w stronę, z której głos szedł, wzrok jej padł na Febusa i zatrzymała się.
— Mała! — powtórzył kapitan i ręką dał znak, aby przyszła.
Dziewczyna spojrzała, zarumieniła się i, biorąc bębenek pod pachę, przez tłum widzów skierowała się ku domowi, z którego Febus ją przywoływał.
Pochwili drzwi się uchyliły i cyganka ukazała się na progu — zmieszana, zarumieniona, z oczami spuszczonemi i nie śmiejąca postąpić kroku.
Berangera klasnęła w ręce.
Tancerka wciąż stała nieruchoma na progu. Jej ukazanie się dziwne sprawiło na dziewicach wrażenie. Rzecz niezawodna, że niejasna chęć podobania się pięknemu oficerowi ożywiała je wszystkie razem, że świetny mundur był punktem przyciągającym dla nich wszystkich, że był celem przymileń i że kapitan był przedmiotem tajnej rywalizacyi. Przecież, gdy wszystkie zarówno były piękne, równą walczyły bronią i każda z nich pewną była zwycięstwa. Przybycie cyganki naruszyło równowagę. Była ona tak piękną, że z chwilą swego wejścia wniosła jakiś tajemny urok do ciemnej komnaty, i tu, wpośród obić i rzeźb, była stokroć bardziej niżeli na placu czarującą. Była to pochodnia, którą w cień wniesiono i która szlachetne panny olśniła. Każda w piękności uczuła się obrażoną. W jednej chwili, nie mówiąc słowa, zmieniły front i porozumiały się cudownie. Instynkty kobiet prędzej się pojmują, niż rozumy mężczyzn. Przybyła im nieprzyjaciółka — i wszystkie ją poczuły. Na zafarbowanie szklanki wody dosyć kropli karminu, na zepsucie humoru kobiet dosyć pięknej twarzyczki — osobliwie kiedy tylko jeden mężczyzna obecny.
To też przyjęcie cyganki było bardzo zimne. Patrzyły na nią, spoglądały na siebie i rozumiały się wzajem. Ona czekała, aby do niej przemówiono, i nie śmiała oczu podnieść.
Kapitan pierwszy przerwał milczenie.
— Na honor, — rzecze — śliczna kobieta! cóż ty na to, kuzynko?
Uwaga ta nie mogła rozproszyć kobiecej zawiści.
Florentyna odpowiedziała z pewnym rodzajem lekceważenia i wzgardy:
— Nieszpetna.
Inne śmiać się zaczęły.
Nakoniec pani Aloiza, zawistna o córkę, odezwała się do tancerki:
— Zbliż się, mała.
— Zbliż się, mała — powtórzyła Berangera z komiczną powagą, jakby osoby dorosłej.
Cyganka postąpiła ku szlachetnej damie.
— Piękne dziecię, — rzecze z nadętością Febus, zbliżając się do niej — nie wiem, czyś mię poznała?
Odpowiedziała, uśmiechając się i podnosząc oczy z niewypowiedzianym wdziękiem:
— Tak, panie.
— Dobrą ma pamięć — zrobiła uwagę Florentyna.
— Aleś wtedy — mówił Febus — potężnego użyła strachu. A mnie czy się przelękłaś?
— Bynajmniej — odpowiedziała cyganka.
Było coś w odpowiedziach cyganki, co bolało Florentynę.
— Zostawiłaś mi, moja kochanko, — mówił kapitan, którego język zaczął się rozwiązywać przy kobiecie z ulicy — wzamian za siebie, dziwnego potwora, garbusa, ślepca, jak mi się zdaje dzwonnika od Panny Maryi. Cudowne rzeczy o nim mi opowiadano, a jak się nazywa, to nawet trudno spamiętać. I on cię chciał porwać!... bardzom ciekawy na co?
— Nie wiem — odpowiedziała.
— Ach! to śmiałość! — mówił kapitan. — Jakiś dzwonnik porywa się na zwierzynę dla nas przeznaczoną! Ale drogo to opłacił, moja droga. Mistrz Torterue tęgi chłop, i mogę powiedzieć na twoją pociechę, że mu dyabelnie podziurawił skórę.
— Biedny człowiek! — rzekła cyganka, przypominając sobie scenę u słupa.
Kapitan roześmiał się nagłos.
— Do dyabła! toż litość potrzebna, jak dziura w moście. A niech mię...
Wstrzymał się nagle:
— Przepraszam panie, o mało mi się głupstwo nie wyrwało.
— Ach! fe! — zawołała panna Gaillefontaine.
— Mówi do tej dziewczyny jej właściwym językiem, więc niema się co dziwić — rzekła Florentyna, której gniew wzrastał.
Złość ta nie zmniejszyła się wcale, gdy widziała kapitana, kręcącego się koło dziewczyny i powtarzającego:
— Na honor, śliczna dziewczyna.
— Ależ dziwacznie ubrana! — rzekła Dyanna Christeuil — pokazując piękne ząbki.
Uwaga ta rzuciła światło w ich umysł. Ujrzały nareszcie stronę ujemną cyganki i, nie mogąc ugryźć piękności, na jej strój się rzuciły.
— Moja mała, — mówiła Montmichel — jak możesz w takim stroju biegać po ulicach?
— Taka krótka spódnica! — dodała Gaillefontaine.
— Moja mała, — mówiła z cierpkością Florentyna — dla twojego złotego pasa gotowi cię sierżanci zaaresztować.
— Gdybyś nosiła rękawy, jak każe przyzwoitość, — zakończyła Christeuil — ręce nie takby ci ogorzały.
Dla więcej badawczego widza niż Febus, był to widok godny uwagi, jak te piękne dziewice z ostrym językiem wiły się około tancerki, jak na nią patrzyły i chciały kąsać. Śmiechy, żarty, upokorzenia, bez końca, gradem spadały na cygankę.
Rzekłbyś, że to są damy rzymskie, wbijające szpilki w pierś niewolnicy. Mógłbyś powiedzieć, że to są charcice, zadyszane za łanią, którą chcą pożreć.
Czemże była wobec zacnych dam dziewczyna z ulicy? Za nic ją miały! mówiły przy niej i o niej głośno, jakby o jakim nieczystym, obrzydliwym przedmiocie.
Cyganka czuła te ukłucia szpilek. Niekiedy zaczerwieniła się ze wstydu, niekiedy błyskawica gniewu zapaliła jej oczy, niekiedy wyraz złośliwy skonał na jej ustach i niekiedy warga właściwym jej pogardliwym sposobem obwisła; ale pozornie była spokojną i smutnie spoglądała na Febusa. Szczęście, czułość i boleść były razem w tem spojrzeniu. Rzekłbyś, że dlatego się hamuje, aby jej nie wypędzono.
Febus śmiał się i bronił cyganki z pewną zuchwałością i politowaniem.
— Niech sobie mówią, co chcą, moja mała — mówił, brzęcząc ostrogami. — Zapewne, że twój strój bardzo dziwaczny, aleś i tak ładna, więc cóż ci to szkodzi?
— Mój Boże! — zawołała jasnowłosa Gaillefontaine, wyciągając swoją łabędzią szyję z gorzkim uśmiechem — widzę, że panom oficerom straży królewskiej podobają się oczy cyganek.
— Dlaczegóżby nie? — odrzekł Febus.
Na tę odpowiedź, rzuconą bez zastanowienia, Kolombina śmiać się zaczęła, Dyanna i Amelotta towarzyszyły jej, Florentynie zaś łzy w oczach stanęły.
Cyganka, która na wyrazy panny Gaillefontaine spuściła oczy ku ziemi, teraz podniosła je rozpromienione radością i dumą, i pełne miłości w Febusa wlepiła. Była piękną w tej chwili.
Stara dama, uważająca tę scenę, czuła się obrażoną i nie mogła znieść tego dłużej.
— Najświętsza Panno! — zawołała — a tam co takiego depcze mię po nogach. Ach! przeklęte zwierzę!
Była to koza, która, szukając swej pani, wpadła do pokoju i zawadziła rogami o fałdy sukni damy, spadające do ziemi.
Cyganka, nie mówiąc słowa, usunęła zwierzątko.
— Kózka ma i kopytka złocone! — zawołała Berangera, skacząc z radości.
Cyganka przyklękła i pieścić kozę zaczęła. Rzekłbyś, że ją za zapomnienie przeprasza.
Tymczasem Dyanna schyliła się do ucha Kolombiny.
— Ach, mój Boże! — rzecze — szkoda, że zapomniałam; ta koza ma umieć cudowne sztuki.
— Moja mała, — rzecze Kolombina — niech nas teraz twoja koza zabawi.
Dyanna i Kolombina nalegały na cygankę.
— Każ kozie pokazać jaki cud.
— Nie wiem czego panie żądacie — odpowiedziała tancerka.
— Sztuki magiczne, cudy, czary!
— Nie rozumiem — odpowiedziała i zaczęła pieścić kozę, powtarzając: — Dżali! Dżali!
W tej chwili Florentyna spostrzegła woreczek skórzany, zawieszony na szyi kozy i zapytała:
— Co to jest?
Cyganka spojrzała na nią i odpowiedziała z powagą:
— To moja tajemnica.
— Chciałabym wiedzieć twoją tajemnicę — pomyślała sobie Florentyna.
Tymczasem zacna dama powstała z gniewem.
— Jeżeli ani ty, ani twoja koza nie tańcujecie, — rzekła — nie masz tu co robić.
Cyganka, nic nie odpowiedziawszy, skierowała się ku drzwiom. Lecz im bardziej do nich się zbliżała, tem bardziej zwalniała kroku. Spojrzała na Febusa i stanęła.
— Na Boga! — zawołał kapitan — tak się nie odchodzi. Powróć i zatańcz. Moja kochanko, powiedz, jak ci na imię?
— Esmeralda — odrzekła tancerka.
Na to dziwaczne imię śmiech powstał między pannami.
— Szczególne imię, jak na pannę — rzecze Dyanna.
— Powiadam ci, — mówiła Amelotta — że to czarownica.
— Moja kochanko, — mówiła pani Aloiza — widać, że twoi rodzice nie skąpali w chrzcielnicy twego imienia.
Tymczasem Berangera, korzystając, że od kilku minut nie zważano na nią, znęciła kozę ciasteczkiem. W krótkim czasie zaprzyjaźniły się. Ciekawe dziecię odwiązało woreczek z szyi kozy, otworzyło go i wyjęło tabliczki drewniane, na których były litery. Zaledwie te tabliczki położyła na dywanie, gdy koza zaczęła je przebierać nogą, i w jakiś układać porządek. Nakoniec powstał wyraz, na którego widok Berangera krzyknęła:
— Florentyno, Florentyno! patrzaj.
Florentyna przybiegła i zadrżała, bo koza ułożyła wyraz:

FEBUS

— Czy to koza ułożyła? — zapyta zmieszana.
— Tak, moja droga — odpowiedziała Berangera. Trudno było o tem wątpić, bo dziecię nie umiało złożyć wyrazu.
— Otóż tajemnica! — pomyślała Florentyna.
Na głos dziecięcia wszyscy przybiegli — i panny, i cyganka, i oficer.
Cyganka spostrzegła niedorzeczność kozy — zarumieniła się, później zbladła i zaczęła drżeć przed kapitanem, który na nią spoglądał z uśmiechem zadowolenia.
— Febus! — mówiły dziewice — to imię kapitana!
— Wyborną masz pamięć — mówiła Florentyna do cyganki. Później, łkając, zawołała: — To czarownica! I usłyszała głos tajemny w sercu, który jej mówił: to rywalka. Upadła zemdlona.
— Moja córka! moja córka! — wołała przelękniona matka. — Idź do piekła, cyganko!
Esmeralda w milczeniu zebrała litery, dała znak Dżali i wyszła jednemi drzwiami, gdy drugiemi wynoszono Florentynę.
Kapitan Febus, pozostawszy sam, wahał się długo, gdzie się udać — i wkońcu poszedł za cyganką.



II.
Co innego alchemik, co innego filozof.

Mężczyzna, którego młode dziewice spostrzegły na wieży północnej, schylonego ku placowi i patrzącego uważnie na cygankę, był to alchemik, Klaudyusz Frollo.
Nasi czytelnicy jeszcze nie zapomnieli o tajemniczej izdebce, którą sam dla siebie zbudował. (Nie wiem, czy to nie jest ta sama, której wnętrze dziś jeszcze widzieć można przez małe kwadratowe okienko, wychodzące z wieży; izdebka ta, teraz pusta, niewybielona, ma na swoich ścianach nędzne rysunki, przedstawiające fasadę katedry. Sądzę, że tę norę zamieszkują nietoperze i pająki — i biednym muchom podwójną wypowiadają wojnę).
Codziennie, przed zachodem słońca, alchemik wchodził na schody wieży, zamykał się w izdebce i niekiedy całe tam przepędzał noce. Tego dnia, w chwili, gdy stanął przed drzwiami i dobył z kieszeni klucz sztuczny, dźwięk bębna i kastanietów wpadł mu do ucha. Ten dźwięk pochodził z placu Parvis. Klaudyusz Frollo, włożywszy napowrót klucz do kieszeni, wszedł na szczyt wieży, gdzie go owe panny spostrzegły.
Stał tam poważny, nieruchomy, zatopiony w patrzeniu i myślach. Cały Paryż był pod jego nogami z tysiącem wież i dachów, z rzeką płynącą pod mostami i z ludem rozlanym po ulicach. Lecz alchemika w całym tym grodzie jeden punkt tylko zajmował — plac Parvis, jedną widział osobę w tem mrowisku ludzkiem — cygankę.
Trudno określić naturę jego spojrzenia i ognia, który z oczu mu tryskał. Spojrzenie to było nieruchome, a przecież pełne burz i niepokoju. Z nieruchomości całego ciała, które tylko niekiedy drżało, jak drzewo poruszone przez wiatr, ze skamieniałego uśmiechu, który wykrzywiał twarz, rzecby można, że w Klaudyuszu Frollo wszystko zamarło i tylko oczy żyły jeszcze.
Cyganka tańczyła — lekka, zwinna, wesoła, nie czuła strasznego spojrzenia, spadającego jej na głowę.
Tłum roił się koło niej; kiedy-niekiedy mężczyzna, ubrany w kurtkę żółtą z czerwonem, ustawiał publiczność w kółko i powracał, by usiąść na stołku o kilka kroków od tancerki. Ten człowiek zdawał się być towarzyszem cyganki. Klaudyusz Frollo z wysokiej wieży, na której się znajdował, nie mógł rozpoznać jego rysów.
Jak tylko alchemik spostrzegł tego nieznajomego, podzielił swoją uwagę między tancerkę i jej towarzysza i twarz jego stała się jeszcze posępniejszą. Wyprostował się nagle i dreszcz przeszedł po jego ciele.
— Co to za jeden? — mówił do siebie — zawszem ją widywał samą.
Spuścił się po krętych schodach i zeszedł na dół. Przechodząc koło dzwonnicy, ujrzał drzwi od niej wpół otwarte i Quasimoda także spoglądającego na plac. Biedak tak patrzył uważnie, że nie poznał przybranego ojca. Dzikie jego oko szczególniejszy przybrało wyraz — tchnęło słodyczą i łagodnością.
— A to osobliwsza! — szepnął do siebie Klaudyusz — czyżby się tak przypatrywał cygance?
W kilka minut potem alchemik wyszedł na plac.
— Co się stało z cyganką? — spytał, mieszając się z tłumem widzów, których zgromadził był bębenek.
— Nie wiem — odpowiedział jeden z nich — dopieroco znikła. Zdaje się, że poszła naprzeciwko, gdzie ją zawołano.
W miejscu cyganki, na tym samym dywanie, gdzie jej cudowny odbywał się taniec, alchemik ujrzał mężczyznę w żółto-czerwonej kurtce, który dla zarobienia kilku groszy obchodził koło widzów, podparty pod boki i trzymał w zębach stołek — na tym stołku był przywiązany kot, który miauczał niemiłosiernie.
— Najświętsza Maryo! — zawołał alchemik, kiedy kuglarz pocił się najokropniej — to pan Piotr Grintoire.
Surowy głos alchemika tak zmieszał biedaka, że z całym swoim budynkiem stracił równowagę — i kot, i stołek upadły na głowy widzów, wśród okropnego krzyku tłumu.
Być może, że pan Piotr Grintoire w niemałym byłby kłopocie za potłuczenie głów publiczności, gdyby, korzystając z zamieszania, nie był się schronił do kościoła, gdzie go alchemik przywołał.
Katedra była już ciemna i pusta. Nawy zaległo milczenie, a lampy w kaplicach zdawały się jak gwiazdeczki. Tylko różnobarwna rozeta fasady, oblana promieniami zachodzącego słońca, świeciła jak pęk dyamentów i jasność swą odbijała na murach.
Zrobiwszy kilka kroków, Klaudyusz oparł się o filar i wzrok utopił w Piotrze Grintoire. W spojrzeniu tem nie było wyrzutu za przywdzianie błazeńskiego stroju, ale były powaga, spokój i przenikliwość.
Alchemik pierwszy przerwał milczenie.
— Pójdź tutaj, Panie Piotrze, masz mi wytłómaczyć wiele rzeczy. A najprzód, co to znaczy, że cię od dwóch miesięcy nie widziałem i obecnie spotykam w tym osobliwszym stroju?
— Panie, — zaczął pokornie Grintoire — szczególne wypadki! — oto widzisz mię tak chętnie chodzącego w tym stroju, jak kota z pęcherzem. Wiem o tem, że to źle bardzo narażać panów sierżantów patrolowych na bicie pod tą kurtką filozofa pitagorejskiego. Ale cóż chcesz, mój zacny mistrzu? mój dawny ubiór tak się podarł, że musiał pójść do kosza gałganiarza. Cóż począć? Cywilizacya jeszcze nie doszła do tego stopnia, aby ludzie nago chodzili, jak pragnął Dyogenes. Dodajmy, że on bardzo chłód chwalił, a tej przyjemności w styczniu zanadto. Ta kurtka nadarzyła mi się w porę, bo właśnie moja suknia podarła się w kawałki. Takie to zmiany na świecie!... W szak Apollo u Admeta pasł trzodę.
— Śliczne sobie obrałeś rzemiosło — rzekł alchemik.
— Zgadzam się, mój mistrzu, że lepiej filozofować i poetyzować, dmuchać na płomień wychodzący z pieca, niż sztuki z kotem pokazywać na placu; ale trzeba koniecznie żyć i, kiedy wiersze Aleksandryjskie nie dają chleba, coś innego robić należy. Wszak wiesz, że dla Małgorzaty Flamandzkiej napisałem sławny dyalog; przecież miasto nie płaci mi zań i mówi, że to nie żadne arcydzieło, a ja za cztery talary nie mogę pisać tragedyi jak Sofokles. Już właśnie miałem umierać z głodu, gdy przyszło mi na myśl wypowiedzieć owe głębokie: Ale te ipsum. Banda łotrów, z którymi się zaprzyjaźniłem, nauczyła mię sztuk herkulesowych i teraz tym sposobem zarabiam na kawałek chleba.
Klaudyusz słuchał w milczeniu. Nagle spojrzał na Piotra Grintoire tak przenikliwie, że ten uczuł się jakby przeszytym do głębi duszy.
— Wszystko to bardzo dobrze, mój panie Piotrze Grintoire, ale skąd zaprzyjaźniłeś się z tą cyganką?
— Dlatego, że ona jest moją żoną, a ja jej mężem.
Zamglone oko alchemika zapłonęło.
— Jakto, nędzniku! — zawołał, silnie chwytając Piotra za rękę — jak to śmiałeś...
— Na honor, — odpowiedział drżący Grintoire — ja... jeżeli pana to niepokoi... ja... ja bardzo od niej zdaleka.
— A cóż mówisz o mężu i żonie?
Grintoire o ile mógł najtreściwiej opowiedział alchemikowi, co już wie dobrze czytelnik, to jest przygodę swoją w okręgu cudów i małżeństwo przy stłuczeniu dzbanka. Jak również, że ten dziwaczny ślub nie miał zwyczajnych następstw i że małżonka conoc znikała mężowi.
— Przykre to i bardzo przykre, — rzekł, kończąc — lecz czemuż przeznaczenie skazało mię na nieszczęście zaślubienia tak czystej dziewicy, jak nowonarodzone dziecię!
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał alchemik, który po tem opowiadaniu cokolwiek się uspokoił.
— Trudno wytłómaczyć — odpowiedział poeta. Jestto zabobon. Moja żona, jak mi opowiadał stary drab, którego u nas nazywają księciem Egiptu, jest dziecięciem znalezionem, albo podrzutkiem. Ma ona na szyi woreczek, który ma własność, że z jego pomocą wynajdzie rodziców, ale wtedy, gdy swoją cnotę zachowa. Dlatego oboje jesteśmy bardzo cnotliwi, aż zabardzo.
— A więc — odparł Klaudyusz, którego czoło coraz bardziej się rozjaśniało — ta dziewica nigdy nie zbliżyła się do nikogo?
— A cóż kto zrobi z uprzedzeniem? Szkoda! ale bardzo poważam tę cnotę, tak rzadką pomiędzy cygankami, które się łatwo obłaskawiają. Prócz tego ją trzy rzeczy strzegą: książe Egiptu, pod którego jest opieką, całe jej pokolenie, które ją szczególnie poważa, i mały sztylecik, który zawsze nosi przy sobie. Ach! to straszna osa!
Alchemik nowe zadawał pytania.
Esmeralda była w pojęciu Piotra Grintoire istotą piękną, naiwną, namiętną, nieświadomą wszelkiego zła, nie znającą dotąd różnicy między kobietą i mężczyzną, rozmiłowaną w tańcu, zabawie i swobodzie, w świeżem powietrzu — rodzaj pszczoły, mającej skrzydełka u nóg i żyjącej w czarownym wirze. Usposobienie to winną była koczującemu życiu, jakie wiodła. Dziecięciem przebiegła Katalonię, Hiszpanię i Sycylię; opowiadał też, że jakoby z karawaną zingarów zwiedziła Algier, Achaję, Albanię i Grecyę. To pewna, że Esmeralda bardzo młodo przybyła do Francyi, z różnych krajów przyniosła pojęcia, dyalekt i pieśni, że strój jej był wpołowie afrykański; zresztą, że lud tych miast, w których przebywała, lubił ją dla jej wesołości, grzeczności, tańca i pieśni. I tu w całem mieście była lubioną, dwie tylko osoby nienawidziły ją i o nich często ze strachem wspominała: pustelnica z Tour-Roland, która ją wyklinała ilekroć przechodziła około jej okienka, i mężczyzna, czarno ubrany, który, ilekroć ją spotkał, tak patrzył okropnie, że aż drżała biedaczka.
Ta ostatnia uwaga zmieszała alchemika, lecz Grintoire, zajęty opowiadaniem, nie zauważył tego. Dalej opowiadał poeta, że Esmeralda niczego się nie lęka, że nie skarży się na nikogo, że jego samego uważa za brata, a nie za męża. Każdego poranku wychodził z nią, pomagał zarabiać po ulicach i powracali wieczorem do domu, aby spocząć snem sprawiedliwego. Byt jego, jak mówił, jest przyjemny i sprzyja dumaniu. Zresztą, powiadał, że, jako filozof i chrześcianin, nie bardzo jest skłonnym do miłości dla cyganki. Równie lubił jej kozę, jak ją samą. Miłe stworzenie — pojętne, wierne, dowcipne. Nic zwyczajniejszego w średnich wiekach, jak podobne zwierzęta, które podziwiano i które często swych panów wiodły na stos. Przecież czary kozy ze złoconemi rogami nie były szkodliwe. Grintoire opowiedział je alchemikowi i bardzo go zajęły. Często dość było kozie podać bębenek, aby zrobiła sztukę, której żądano. Cyganka szczególny miała talent wyuczania kozy i dokazała, że we dwa miesiące doskonale składała wyraz Febus.
Febus? — rzekł alchemik — dlaczego Febus?
— Tego nie wiem — odpowiedział Grintoire. — Być może, że to jest wyraz, mający jaką własność magiczną. Nawet ten wyraz i ona często powtarza, kiedy jest samą.
— A czy jesteś pewnym, — zapytał Klaudyusz — że to jest wyraz, a nie imię?
— Czyje imię? — rzekł poeta.
— Alboż ja wiem — odparł alchemik.
— Ja myślę, że cyganie są trochę Gwebrami i czczą słońce. Otóż stąd Febus.
— To mi się nie wydaje tak jasnem, jak tobie.
— Niech sobie jak chce będzie, to tylko pewna, że Dżali mię tyleż kocha, co i ona.
— Co to za Dżali?
— Koza.
Alchemik podparł brodę na dłoni i zdawał się dumać. Nagle odwrócił się do Grintoira:
— I przysięgasz mi, że się do niej wcale nie zbliżyłeś?
— Do kozy?
— Nie, do tej kobiety.
— Do mojej żony? nie.
— A często bywasz z nią sam na sam?
— Co wieczór.
Klaudyusz zmrużył powieki.
— Och! och! Solus cum sola non cogitabuntur orare Pater noster.
— Na moją duszę; mógłbym zmówić i Pater, i Ave Maria, i Credo in Deum Patrem omnipotentem, a ona nie spojrzałaby na mnie. Teraz, zacny mistrzu, ja mam ci zadać jedno pytanie.
— Mów.
— Co ciebie to wszystko obchodzi?
Blada twarz alchemika zapłoniła się jak lice młodej dziewicy, — przez chwilę nic nie odpowiedział, wkońcu rzekł pomieszany:
— Słuchaj, panie Piotrze Grintoire. Wiem, że jeszcze nie jesteś złym człowiekiem — i chciałbym, aby ci było dobrze. Pamiętaj, że ciało gubi duszę. Biada ci, jeśli się zbliżysz do tej kobiety.
— Próbowałem — rzecze Grintoire, drapiąc się w głowę. — Było to pierwszej nocy.
— Jakto! śmiałeś?
Czoło alchemika zachmurzyło się.
— Drugi raz — mówił poeta z uśmiechem — widziałem ją przez dziurkę od klucza; cud kobieta!
— Idź do dyabła! — zawołał alchemik ze strasznem spojrzeniem i, pchnąwszy Piotra Grintoire, cofnął się pod najciemniejszą arkadę katedry.



III.
Dzwony.

Od owego ranka pod pręgierzem, sąsiedni mieszkańcy kościoła Panny Maryi zauważyli ostygnięty zapał w dzwonieniu Quasimoda. Dawniej ustawiczne dzwonienie rozlegało się od wschodu jutrzenki — poczynając od prymaryi, rosnące w coraz wspanialszy koncert z wychodzącemu mszami i wotywami, mieszało się w powietrzu rozlicznym głosem dzwonów i sygnaturek. Stary kościół, cały drgający i rozbrzmiały, rozpływał się naprzemian to jękami skarg podczas pogrzebów, to hymnami radości przy ślubach; czuć w nim było można jakiegoś ducha dźwięku, który wyśpiewywał przez te wszystkie usta spiżowe. Teraz ten duch jakby zniknął; katedra była ponurą i milczącą; święta i pogrzeby miały tylko zwyczajne dzwonienie — suche i nagie, wedle rytuału. Rzekłbyś, że wszystko zamilkło, że dzwonnica straciła swego kapelmistrza. Quasimodo był tam przecież; ale cóż się z nim stało? Czyżby wstyd i rozpacz, jakich doświadczył u pręgierza, mieszkały jeszcze w jego sercu? czy razy kata powtarzały się dotąd w jego duszy? i czyżby gorycz hańby stłumiła w nim nawet miłość do dzwonów?
W roku 1482 Zwiastowanie Panny Maryi przypadło 25 Marca. Tego dnia powietrze było tak świeże i czyste, że w sercu Quasimody odezwała się znowu namiętność do dzwonów. Wchodził więc raźno na szczyt wieży północnej, gdy jednocześnie zakrystyan otwierał ogromne drzwi obite miedzią.
Przyszedłszy do najwyższej klatki dzwonniczej, smutnie spojrzał na sześć wiszących tam dzwonów, jakby ubolewając, że coś pomiędzy jego sercem a ulubieńcami stanęło. Lecz kiedy je poruszył, kiedy ujrzał to grono dzwonów, chwiejące się pod jego rękami, uczuł się nanowo szczęśliwym, zapomniał o wszystkiem, i wesołość wróciła mu na twarz.
Klaskał w ręce, szedł od sznura do sznura, zachęcał sześciu śpiewaków gestami i głosem, jak dyrektor muzyki wiedzie umiejętnych grajków.
— Dalej Gabryelu, — mówił — grzmij! to dzisiaj święto. Tyboldzie nie próżnuj! czego tak wolniejesz? dalej, dalej, czyś zardzewiał, próżniaku? Dalej, dalej! bijcie wszystkie razem, ogłuszcie ich, jakeście mnie ogłuszyły. Wilhelmie! tyś największy, a Paskier lepiej od ciebie bije. Załóżmy się, który z was głośniejszy? Dalej, dalej Gabryelu! A wy, dwa wróble, co tam robicie?... czyście przyszły cieszyć się z święta? Biedny Wilhelmie, coś się zadyszałeś?
Gdy tak pieścił się z dzwonami, spojrzał z wysokości wieży i ujrzał młodą dziewczynę, dziwacznie wystrojoną, którą koło widzów otoczyło niebawem. Ten widok ostudził jego zapał muzyczny. Przystanął, odwrócił się tyłem do dzwonów i wlepił w tancerkę ów wzrok zadumany i czuły, który niegdyś zdziwił alchemika. Tymczasem dzwony zwolna, jeden po drugim ucichły, ku wielkiemu żalowi amatorów dzwonienia, którzy chętnie słuchali tej muzyki spiżowej; porozchodzili się też zawiedzeni, jak pies, któremu pokazano kość, a rzucono kamień.



IV.
ΑΝ’ΑΓΚΗ.

Pewnego pięknego poranku w miesiącu marcu, sądzę, że to było 29, w sobotę, w dzień św. Eustachego, nasz młody przyjaciel, Jehan Frollo du Moulin, spostrzegł, ubierając się, że jego kieszeń żadnego dźwięku metalicznego nie wydaje.
— Nędzna kiesko, — rzecze, wydobywając ją z kieszeni — niema w tobie ani grosza, bo kości, piwko, winko i Wenus wszystko zabrały. Jakżeś pusta i biedna, nieboraczko. Pytam was, moi panowie, Cycero i Seneko, co mi przyjdzie z waszej mądrości, kiedy szeląga nie mam w kieszeni? Och! konsulu Cycero, z tej kieski peryfrazą trudno się wykręcić!
Ubierał się smutny. Gdy zawiązywał trzewiki, jakaś myśl przyszła mu do głowy, ale ją odrzucił zpoczątku; następnie powrócił do niej, włożył kamizelkę nawywrot, czego nawet nie zauważył, i, rzucając czapkę na ziemię, zawołał:
— Niechaj się co chce dzieje, pójdę do brata; prawda, usłyszę kazanie, ale zarobię talara.
Włożył na siebie kurtkę, podszytą futrem, podniósł czapkę, i wyszedł śpiesznie, jakby go kto gonił.
Przez ulicę la Harpe skierował się ku Cité. Przechodząc koło ulicy Huchette poczuł zapach pieczeni, które tam ustawicznie obracają na rożnach, nie mając przecież za co zjeść śniadania, z głębokiem westchnieniem wypadł przez bramę małego Châtelet, tego ogromnego gmachu wież, strzegącego wejścia do Cité.
Nie miał czasu rzucić kamienia na posąg Perineta Leclerc, który poddał Paryż Anglikom, za co jego wizerunek od trzech wieków, bity kamieniami i błotem, stał jakby wiecznie u pręgierza.
Przeszedłszy Mały-Most, nową ulicę św. Genowefy, Joannes de Molendino stanął przed kościołem Panny Maryi. Jakaś wątpliwość odbiła mu się w sercu; przeszedł kilkakroć około posągu pana Legris, powtarzając z westchnieniem:
— Kazanie pewne, a talar wątpliwy.
Zatrzymał jakiegoś zakrystyana, wychodzącego z klasztoru.
— Gdzie jest pan Klaudyusz Frollo?
— Zapewne na wieży; — odpowiedział zakrystyan — musi być zajęty, więc, jeżeli pan nie masz ważnego interesu, nie radzę tam chodzić.
Jan klasnął w ręce.
— Oto doskonała sposobność zobaczenia tej piekielnej jaskini.
Podniecony tą myślą, wszedł śmiało pod małą, czarną bramę i zaczął się drapać na wyższe piętra wieży.
— Na honor, — mówił — raz przecie zobaczę tę jego celkę, którą tak starannie ukrywa; musi to być rzecz bardzo ciekawa. Powiadają, że pali tam ognie piekielne i szuka kamienia filozoficznego. Niechaj mię piorun trzaśnie, jeżeli więcej cenię kamień filozoficzny, niż każdy inny, i jeżeli, zamiast jego szukania, nie wolałbym ugotować tłustej jajecznicy.
Doszedłszy do galeryi kolumn dyszał, i klął wysokie schody wieloma milionami wozów dyabłów; następnie skierował się przez wąskie drzwi do wieży północnej, dzisiaj zamkniętej dla publiczności. Minąwszy dzwony, pod niskiem sklepieniem ujrzał ogromne okucie drzwi i potężne zamki. Osoby, ktoreby dzisiaj miały sposobność widzieć te drzwi, mogą je poznać po tym napisie, wyrytym czarno na murze. Uwielbiam Koralię, 1823 (podpisano) Eugieniusz. Podpisano jest w oryginale.
— Uf! to tu zapewne — klucz jest w zamku. — Pchnął drzwi i wetknął głowę.
Czytelnicy widzieli zapewne dzieła Rembrandta, tego Szekspira malarstwa. Pomiędzy cudownemi rycinami jest jedna aqua forte, przedstawiająca Fausta, która widza olśniewa swoją pięknością. Wyobraża ciemną izbę; pośrodku stoi stół obciążony dziwnemi przedmiotami: trupie głowy, globy, retorty, alembiki, kompasy, papiery i hieroglificzne znaki. Przed stołem siedzi czarnoksiężnik, w czarną odziany suknię, w futrzanej czapce, naciśniętej na głowę. Powstał on dopołowy z ogromnego krzesła, oparł się pięściami na stole i patrzy ciekawie, a zarazem z trwogą na jasne koło, uformowane z czarodziejskich liter. To czarodziejskie światło zdaje się drżeć na ścianie i napełnia tajemniczą jasnością izdebkę mroczną. Obraz ten piękny i straszny zarazem.
Było coś podobnego do celi Fausta w tem, co się przedstawiło Janowi, gdy wetknął głowę we drzwi napół otwarte. Byłto pokoik równie pogrążony w mroku i zaledwie oświetlony. Miał także wielkie krzesło, stół, kompas, retorty, szkielety zawieszone u sufitu, globy, czaszki trupie, wielkie księgi, słowem wszelkie śmiecie naukowe pokryte pyłem i pajęczyną. Brakowało tylko kabalistycznego koła i czarnoksiężnika zapatrzonego w nie, jak orzeł w słońce.
Cela jednak nie była pustą. Jakiś mężczyzna siedział w krześle, schylony nad stołem. Ponieważ siedział tyłem, Jan twarzy jego nie widział, tylko ramiona i tył czaszki łysej, z czego wnosił, że należy do jego brata.
W rzeczy samej on to był sam; drzwi otworzone były tak cicho, że nie ostrzegły Klaudyusza o wejściu brata. Ciekawy Jehan skorzystał z tego, aby obejrzeć izdebkę. Szeroki piec, którego nie zauważył na pierwszy rzut oka, stał nalewo od krzesła pod oknem. Promień światła dziennego, przebijający się przez ten otwór, przechodził przez sieć pajęczą, w środku której sam budowniczy wisiał nieruchomy, jak punkt tego koronkowego koła. Na piecu były nagromadzone w nieporządku rozmaite naczynia: flaszki, retorty i tygle z węglami. Jehan zauważył, że ognia w piecu nie było i ani jednej patelni.
— Toż mi dopiero kuchnia i statki kuchenne! — pomyślał sobie.
Maska szklana, którą Jehan spostrzegł pomiędzy alchemicznemi sprzętami i która strzegła od szkodliwych wyziewów oblicze alchemika podczas niebezpiecznych doświadczeń, leżała w kącie okryta pyłem i zapomniana. Obok leżał równie zakurzony mieszek, a na jego wierzchniej stronie literami miedzianemi było napisane: Spira, spera.
Na ścianach wiele było napisów, jedne kreślone atramentem, a drugie ostrzem metalowem. Napisy te były w rozmaitych językach i bezładnie pomieszane. Były tam porzucane krótkie zdania filozoficzne, przykazania religijne, uwagi np.: Unde? inde? — Homo homini monstrum. — Astra, castra, nomus, numus. — Μεγα βιβλιον, μεγα κακον. — Sapere aude. — Flat ubi vult. Niektóre zdawały się żadnego nie mieć znaczenia np. Αναγκοφαγια; niektóre zawierały w sobie maksymy karności kościelnej np. Celestem dominum, terrestrem dicito domnum. Były tam także i napisy hebrajskie, których nie rozumiał, figury ludzkie, zwierząt i wiele brył geometrycznych, co czyniło mur podobnym do kawałka papieru, po którym małpa kreśliła piórem, umaczanem w atramencie.
Zresztą ogólny widok izdebki przedstawiał obraz opuszczenia, zaniedbany zaś stan porozrzucanych i zakurzonych narzędzi, uprzedzał, że mistrz oddawna czem innem się zajmuje.
I rzeczywiście mistrz, schylony nad obszernym manuskryptem, ozdobionym dziwnemi malowidłami, zdawał się być dręczony jakąś myślą, która mu mieszała porządek dumań. Tak przynajmniej Jan mógł wnioskować z przerwanego ciągu głośno wypowiadanych myśli.
— Tak Manu mówi, i Zoroaster tak nauczał! Słońce powstaje z ognia, księżyc ze słońca; ogień jest duszą wszystkiego; jego atomy rozlewają się na świat cały. W punktach, gdzie jego promienie przecinają się na niebie, powstaje światło; w punktach przecięcia ich na ziemi, powstaje złoto. Światło i złoto, to jedno. Ogień ma stan skupienia. Różnica widzialnego i dotykalnego, płynnego i stałego, jest ta sama, co między parą i lodem. To nie urojenia, to prawa natury. Ale jak wyciągnąć z natury to prawo powszechne? — To światło, oblewające moją rękę, to złoto! idzie tylko o to, aby te rozproszone atomy skupić według pewnego prawa. Jak sobie postąpić w tym względzie? Jedni utrzymują, że potrzeba zakopać w ziemi promień słoneczny. Averroës, tak, Averroës zakopał go w meczecie Korduby; lecz nie można otworzyć piwnicy wcześniej, aż za ośm tysięcy lat.
— Do dyabła! — rzecze Jan do siebie — długo trzeba czekać na talar.
— Inni myśleli, — mówił zamyślony alchemik — że lepiej działać z promieniem Syryusa. Lecz trudno otrzymać ten promień czystym, z powodu innych gwiazd, łączących swoje promienie z jego światłem. Flamel utrzymuje, że lepiej działać za pomocą ognia ziemskiego. Flamel, jakież malownicze nazwisko! Flamma! Tak, ogień — i basta. Dyament jest w węglu, złoto zaś w ogniu. Ale jak je wydobyć? Magistri twierdzi, że są imiona kobiet, mające tajemniczą władzę, które dobrze w czasie działania wymawiać. Czytajmy, co o tem mówi Manu: „Gdzie kobiety są poważane, tam bóstwo cześć odbiera; gdzie są lekceważone, daremnie się modlić. Czyste usta kobiety, to źródło ożywcze, to promień słońca. Imię kobiety powinno być mile brzmiące, łagodne i kończyć się na długie samogłoski...“ Tak, mędrzec ma słuszność — w rzeczy samej, Marya, Zofia, Esme... Przekleństwo!... zawsze ta myśl.
I zamknął gwałtownie księgę.
Położył rękę na czole, jakby chciał odpędzić niepokojącą go myśl; następnie wziął ze stołu gwóźdź i młotek, którego trzonek miał kabalistyczne napisy.
— Od niejakiego czasu — rzecze z gorzkim uśmiechem — wszystkie moje doświadczenia nie wiodą mi się — idą namarne! jedna mię myśl opanowała i mózg mi pali. Nawet nie mogłem odszukać tajemnicy Kassyodora, którego lampa pali się bez oliwy i knota. Rzecz jednak tak prosta!
— Do licha! — rzekł Jan do siebie.
— Dosyć jednej myśli — mówił alchemik — ażeby człowiek ogłupiał. Och! jakby mię wyśmiewał Klaudyusz Pernelie, który niczem Flamela od wielkiego przedsięwzięcia nie mógł odwrócić. Jakto!... Wszak mam w moim ręku magiczny młotek Zechiela, którym ilekroć uderzył w ścianę, przybijał nim nieprzyjaciela, choćby o dwa tysiące mil odległego. Wszak mam gwóźdź i młotek w ręku. Jednak wprzódy trzeba wynaleźć wyraz magiczny, który Zechiel powtarzał.
— Mniejsza o to — pomyślał Jan.
— Sprobójmy! — mówił alchemik. — Jeżeli mi się uda, zobaczę iskrę na końcu gwoździa. Emen-Hetan! Emen-Hetan. Nie to. Sigeani! Niech ten gwóźdź otworzy grób dla tego, który się nazywa Febus. Ach! piekło! zawsze ta sama myśl?
I rzucił z gniewem młotek. Następnie rozparł się na krześle i konwulsyjnie wargi wykrzywił. Nakoniec wziął cyrkiel i napisał na murze ten wyraz grecki:

ΑΝ’ΑΓΚΗ.

— Mój brat zwaryował! — rzekł Jan do siebie — prościej byłoby napisać Fatum; wszak nie wszyscy rozumieją pogrecku.
Alchemik znowu zasiadł na krześle, oparł głowę na rękach, jakby go ona paliła.
Jan patrzył na brata ze zdziwieniem. Nie wiedział on, który na świat wywieszał swoje serce, jak na pokaz, on, który szedł za natchniami przyrody, on, który pozwalał wypływać swobodnie namiętnościom, u którego jezioro wzruszeń było zawsze suche... nie wiedział z jaką gwałtownością morze namiętności ludzkich burzy się, kiedy mu tamują odpływ, jak się wzdyma, wylewa, nurtuje serce, wydziera łkaniem, łamie tamy i opuszcza łożysko. Powierzchowność surowa i zimna Klaudyusza zawsze myliła Jana. Wesoły młodzik nigdy nie myślał o owej gorącej lawie, huczącej pod śnieżnem czołem Etny.
Nie wiemy, czy sobie zdał rachunek z tej myśli; lecz, chociaż wogóle mało zastanawiający się, zrozumiał, że zobaczył to, czego nie powinien był widzieć że zeszedł braciszka w niezwykłym mu stanie duszy, i że Klaudyusz o tem wiedzieć nie powinien. To też cofnął się do drzwi niedomkniętych i zaczął suwać nogami, żeby uprzedzić brata o swojem przybyciu.
— Wejdź! — zawołał alchemik z wewnątrz swej celi — czekałem cię, panie Jakóbie, i dla ciebie drzwi zostawiłem otworem.
Jan wszedł śmiało. Alchemik, dla którego podobna i w tem miejscu wizyta była nieprzyjemną, rzucił się na krześle.
— To ty, Janie?
— Zawsze J — odpowiedział Jan śmiało, zaczerwieniony i wesoły.
Twarz Klaudyusza przybrała surowy wyraz.
— Co tutaj robisz?
— Mój bracie, — odrzekł, starając się przybrać minę przyzwoitą, skromną i pobożną — przyszedłem ciebie prosić...
— O co?
— O radę, której potrzebuję. — Jan nie śmiał powiedzieć o pieniądze, których najbardziej potrzebował. Po tem zdaniu zamilkł.
— Mój kochany, — mówił obojętnie alchemik — jestem z ciebie niezadowolony.
— Ach! — westchnął Jan.
Klaudyusz obrócił się na krześle i spojrzał na Jana.
— Jednak dobrze, żem cię zobaczył.
Była to straszna przemowa. Jan przygotował się na atak.
— Janie, zawsze mi coś o tobie złego donoszą. Powiedz mi, co znaczy ta zaczepka małego wicehrabiego Ramonchamp?
— A czemuż — odpowie Jan — ten głupiec najeżdżał koniem na naszych żaków.
— A dlaczegoś Mahietowi Fargel rozdarł odzież? Tunicam dechiraverunt, jak opiewa skarga.
— Nędzna kapota! — odrzekł Jan.
— Skarga mówi tunicam, a nie cappotam. Czy nie umiesz połacinie?
Jan nic nie odpowiedział.
— Tak! — mówił alchemik, potrząsając głową. — Oto teraz widzę, że nic nie umiesz. Połacinie zaledwie rozumiesz, syryjskiego nie znasz zupełnie, greckiego nie lubisz...
Jan śmiało podniósł oczy.
— Mój bracie, — rzecze — czy pozwolisz, abym ci wytłómaczył wyraz, napisany na murze?
— Jaki wyraz?
— ΑΝΑΓ’ΚΗ.
Lekki rumieniec powlókł lica alchemika, jak dym, wychodzący z wulkanu, objawia ukryte w jego głębi wrzące pierwiastki.
— A więc... cóż znaczy ten wyraz?
Fatalizm.
Klaudyusz zbladł, a Jan mówił dalej:
— Wyraz zaś pod spodem Αναγνεία znaczy nieczystość. Widzisz więc, że umiem pogrecku.
Alchemik milczał. Ta lekcya greckiego w zadumę go wprawiła. Mały Jaś, mający przebiegłość zepsutego dziecięcia, osądził tę chwilę za stosowną do wyrażenia swej prośby; głosem więc łagodnym zaczął:
— Mój kochany bracie, czy mię znienawidziłeś za to, że kilku uliczników pobiłem? Ale widzisz, mój bracie, że umiem pogrecku.
Jednakże pieszczotliwa ta obłuda nie zrobiła zwyczajnego skutku i czoło alchemika nie wypogodziło się wcale.
— Więc czegóż chcesz? — rzekł tonem suchym.
— Czego chcę? — powtórzył Jan śmiało — potrzebuję pieniędzy.
Na to pewne oświadczenie, fizyognomia alchemika przybrała wyraz nauczycielski i ojcowski.
— Wiesz, mój Janie, że nasz majątek Tirechappe tylko trzydzieści dziewięć liwrów czyni dochodu. Prawda, to dwa razy więcej jak za braci Paclet, ale to zawsze niewiele.
— Potrzebuje pieniędzy! — rzekł śmiało Jan.
— Wiesz, że z tego jeszcze znaczne trzeba opłacać podatki i na nie dotąd nie zebrałem potrzebnej sumy.
— Potrzebuję pieniędzy — powtórzył trzeci raz Jan.
— A na co?
To pytanie obudziło nadzieję w sercu Jana, przybrał więc minkę kocią i łagodną.
— Mój bracie, Klaudyuszu, — rzecze — nie udawałbym się do ciebie w złym zamiarze. Potrzebuję pieniędzy bynajmniej nie na rospustę, ani na hulanki, ale jedynie na dobry uczynek.
— Jaki dobry uczynek? — zapytał Klaudyusz zdziwiony.
— Dwóch moich przyjaciół chciałoby nająć mamkę dla dziecięcia biednej wdowy; ma to kosztować trzy floreny i chciałbym też mieć w tem udział.
— A jak się nazywają ci dwaj przyjaciele?
— Piotr Assommeur i Jan Croque-Oison.
— Śliczne nazwiska i dużo obiecujące dobrego.
Prawda zaiste, że Jan złe wybrał nazwiska i zapóźno to spostrzegł.
— A potem — dodał przebiegły Klaudyusz — cóż to za mamka, która ma kosztować trzy złote?
Jan odezwał się nareszcie.
— Kiedy tak, to powiem szczerze. Dziś wieczór chcę być u Izabelli Thierrye w Val-d’amour.
— Jakto! hultaju — zawołał alchemik.
— Αναγνεία — rzekł Jan.
Ta cytata, złośliwie pożyczona z muru, szczególniejsze zrobiła wrażenie. Alchemik przygryzł usta i gniew ukrył w rumieńcu.
— Idź precz! — rzekł do Jana. — Oczekuję tu pewnej osoby.
Młodzieniec raz jeszcze próbował szczęścia.
— Bracie Klaudyuszu, daj mi przynajmniej cokolwiek na życie.
— Jak daleko postąpiłeś w dekretach Gracyana? — zapytał go Klaudyusz zamiast odpowiedzi.
— Zgubiłem kajety.
— A jak stoisz w łacinie?
— Ukradziono mi Horacyusza.
— A co się dzieje z Arystotelesem?
— Na honor, mój bracie, jakiś ojciec kościoła utrzymuje, że Arystoteles jest winien wszystkim herezyom i dlatego nie myślę różnić się z religią.
— Młodzieńcze, — odparł alchemik — podczas ostatniego wjazdu króla był w jego orszaku rycerz, który miał na czapraku napisane: Qui non laborat, non manducet; życzę ci o tem pomyśleć.
Młodzieniec milczał przez kika minut, drapiąc się w głowę i oczy wlepiwszy w ziemię. Nagle zwrócił się do brata.
— A zatem — rzecze — odmawiasz mi kawałka chleba?
Qui non laborat, non manducet.
— Na tę nieubłaganą odpowiedź alchemika Jan zakrył twarz rękami i wykrzyknął ze łkaniem:
— Ο-τοτοτοτοτοϊ!
— Co to ma znaczyć? — zapytał Klaudyusz.
— Co to ma znaczyć? — odpowiedział, wytrzeszczając oczy zaczerwienione od tarcia. — Eschiles tak pogrecku wyraża boleść.
I parsknął tak komicznym śmiechem, że aż alchemik się uśmiechnął. Było to rzeczywiście winą Klaudyusza, że zepsuł chłopca zbytniemi pieszczotami.
— Mój bracie Klaudyuszu, — odezwał się Jan ośmielony uśmiechem — patrz, jak podarłem buty! czy na świecie jest tragiczniejsze obuwie, jak mój but, którego podeszwa język wywiesza?
Alchemik prędko powrócił do pierwotnej powagi.
— Przyślę ci nowe buty, ale pieniędzy nie dam.
— Choć kilka groszy, mój bracie; — mówił Jan prosząco — nauczę się Gracyana napamięć, będę się modlił! i jak Pitagoras będę wzorem umiejętności i cnoty. Czy chcesz, żeby głód straszny, czarny, chudy pochłonął mię swoją paszczęką.
Klaudyusz zmarszczył czoło i mówił:
Qui non laborat...
Jan nie pozwolił mu skończyć.
— Kiedy tak, — zawołał — pójdę do szynku, będę się bił, tłukł szklanki i kieliszki i umizgał do dziewcząt.
Rzucił czapkę o ścianę i klasnął palcami.
Alchemik spojrzał nań ponuro.
— Janie, ty nie masz duszy.
— A zatem, według Epikura, brak mi czegoś, co nazwać trudno.
— Janie, trzeba się poprawić.
— Do dyabła! — zawołał Jan, rozglądając się po izdebce — tu wszystko razem pomieszane, flaszki i myśli.
— Janie, na złej drodze jesteś. Czy wiesz, gdzie ona prowadzi?
— Do szynku — odpowiedział Jan.
— Szynk zaś na szubienicę.
— Szubienica a latarnia — to jedno, i być może, że z taką Diogenes znalazłby człowieka.
— Ale szubienica prowadzi do piekła.
— A w piekle dobry ogień.
— Janie, Janie, zły tego będzie koniec.
— Ale początek dobry.
W tej chwili odgłos kroków dał się słyszeć na schodach.
— Ciszej! — rzekł alchemik, kładąc palec na ustach — mistrz Jakób nadchodzi. — Słuchaj Jehanie, — dodał cicho — niech cię Bóg zachowa, abyś powiedział przed kim o tem, co tu zobaczysz, albo usłyszysz. Schowaj się pod piec i siedź cicho.
Młodzik wsunął się pod piec; — tu przyszła mu myśl wyborna.
— Bracie Klaudyuszu, — rzecze — daj złotówkę, to będę siedział cichutko.
— Ciszej! dam, dam.
— Ale zaraz.
— Bierz do dyabła! — rzekł alchemik i rzucił mu pod piec srebrną monetę. Jehan wsunął się w głąb swego ukrycia, a wtem drzwi się otwarły.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.