Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
113
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

— Piękny kuzynku, — odpowiedziała Florentyna z gniewnym akcentem — jużem ci trzy razy powiedziała, że to grota Neptuna.
Widocznie Florentyna lepiej od matki rozumiała przymus kapitana. On ze swej strony czuł potrzebę rozmowy.
— Dla kogo ta cała Neptunerya? — zapytał.
— Do opactwa świętego Antoniego des Champs — odpowiedziała Florentyna, nie podnosząc oczu.
Kapitan wziął do ręki kawałek roboty.
— Moja kuzynko, cóż to za rycerz, który całą siłą dmie w trąbę?
— To Tryton — odrzekła.
Krótkie odpowiedzi Florentyny ciągle brzmiały tonem urazy.
Młodzieniec zrozumiał, że trzeba powiedzieć jej do ucha coś grzecznego, choć nic nie znaczącego — zwyczajnego w podobnych zdarzeniach. Nachylił się więc ku narzeczonej, lecz, w swojej myśli nie mogąc znaleźć nic lepszego, rzekł:
— Dlaczego mama pani nosi suknie stare jak nasze babki z czasów Karola VII? Powiedz jej, kuzynko, że to niemodnie i że jej obręcz i laur, któremi ubiera spódnicę, czynią ją podobną do chodzącego ekranu od komina.
Florentyna wzniosła oczy pełne wyrzutu.
Jednak poczciwa pani Aloiza, widząc schylonego kawalera, mówiła, bawiąc się książką do nabożeństwa:
— Jaki czuły obraz miłości!