Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.II.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
146
WIKTOR HUGO.

— Sprobójmy! — mówił alchemik. — Jeżeli mi się uda, zobaczę iskrę na końcu gwoździa. Emen-Hetan! Emen-Hetan. Nie to. Sigeani! Niech ten gwóźdź otworzy grób dla tego, który się nazywa Febus. Ach! piekło! zawsze ta sama myśl?
I rzucił z gniewem młotek. Następnie rozparł się na krześle i konwulsyjnie wargi wykrzywił. Nakoniec wziął cyrkiel i napisał na murze ten wyraz grecki:

ΑΝ’ΑΓΚΗ.

— Mój brat zwaryował! — rzekł Jan do siebie — prościej byłoby napisać Fatum; wszak nie wszyscy rozumieją pogrecku.
Alchemik znowu zasiadł na krześle, oparł głowę na rękach, jakby go ona paliła.
Jan patrzył na brata ze zdziwieniem. Nie wiedział on, który na świat wywieszał swoje serce, jak na pokaz, on, który szedł za natchniami przyrody, on, który pozwalał wypływać swobodnie namiętnościom, u którego jezioro wzruszeń było zawsze suche... nie wiedział z jaką gwałtownością morze namiętności ludzkich burzy się, kiedy mu tamują odpływ, jak się wzdyma, wylewa, nurtuje serce, wydziera łkaniem, łamie tamy i opuszcza łożysko. Powierzchowność surowa i zimna Klaudyusza zawsze myliła Jana. Wesoły młodzik nigdy nie myślał o owej gorącej lawie, huczącej pod śnieżnem czołem Etny.
Nie wiemy, czy sobie zdał rachunek z tej myśli; lecz, chociaż wogóle mało zastanawiający się, zrozumiał, że zobaczył to, czego nie powinien był widzieć