Kara Boża idzie przez oceany/Część II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część II
Rozdział IV.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Upłynęło znów kilkanaście godzin.
Wieczór tego samego dnia. Mrok okrył ziemię amerykańską. Przez równiny i wzgórza, przez doliny i lasy mknie, drżąc i hucząc, pociąg, wiozący Jadwigę ku Cleveland, O.
Już od godziny leciała tak w przestrzeń nieznaną.... W wagonie było podróżnych niewielu. Atmosfera senna. Pół leżąc, Jadwiga opierała głowę na poduszeczce. Oczy miała przymknięte; nie spała jednak, myślała.
Jutro będzie nareszcie w Cleveland, w miejscu, gdzie wypadnie jej odszukać nić wypadków, przerwanych przed laty 17tu.
Należy raz więc skupić myśli i zastanowić się nad sposobem działania. Zamierzała to uczynić już dawniej, na okręcie, ale najpierw choroba, potem wypadek z Duńczykiem i dalsze jego następstwa nie dały jej na to czasu.
Dziś miała dzień męczący, choć dość ciekawy.
Zaraz po przybyciu do Castle Garden i załatwieniu formalności, nastąpiło rozstanie się z Manią i jej kuzynem. Tamci pojechali do swej Pennsylvanii, nie zatrzymując się wcale w New Yorku i wprost z Castle Garden odwieziono ich na właściwy dworzec kolejowy. Jadwiga postanowiła choć przez chwilę rzucić okiem na olbrzymie, a tak ciekawe miasto drugiej półkuli, na New York. Homicz radził jej, ażeby odpoczęła w hotelu dni parę. Nie zgodziła się na to: sprawa, która ją prowadziła do Cleveland zbyt była ważną.... Przyjęła zresztą, bez żadnej fałszywej pruderyi, pomoc i towarzystwo Homicza na kilka godzin, które zamierzała spędzić w New Yorku. On jej dopomógł najpierw wyekspedyować skromne pakunki na dworzec, zkąd miała odjechać w głąb kraju. Potem zjedli razem obiad w jakiejś restauracyi na dolnym Broadwayu, niedaleko Parku Battery (całe 2 dolary Jadwiga pozwoliła na to wydać Homiczowi, na jego usilną zresztą prośbę!); potem zwiedzali miasto w tramwajach i pieszo.... W zwiedzaniu przewodniczył im młody żydek polski, już w Ameryce zaaklimatyzowany, którego Szczepan wynalazł i ugodził zaraz w pobliżu Castle Garden. Przewodnik ten zawiózł ich wreszcie nad wieczorem na dworzec kolejowy, zkąd miała odjechać Jadwiga.
Dzień ten pomimo wszystko był dla Jadwigi miłym.... Chwilami, pomimo ciężkich udręczeń, niepokojących jej ducha, czuła się niemal wesołą.
Nowe miasto, olbrzymie budynki, potężny ruch uliczny, to wszystko zadziwiało i ogłuszało ją i jej towarzysza. Czyniło im niemal wrażenie samotności. Nie przeszkadzała im nawet natrętna gadatliwość żydka przewodnika. Dzielili się wrażeniami na widok tych obrazów tak nowych i wspaniałych.... Mówili o przyszłości. Homicz żartobliwie twierdził, że musi zostać w Ameryce — wielkim człowiekiem. Na usilne jego nalegania Jadwiga obiecała, że po przyjeździe do Cleveland zakomunikuje mu swój adres (w tym celu zapisała sobie adres owego ślusarza, przyjaciela Ho mi cza, z którym, mówiąc nawiasem, ten, zajęty Jadwigą, dotąd ani się jeszcze widział.)
Argumenta Homicza, gdy prosił o jej adres, były przekonywające.
— Ja wiem — mówił jej na dworcu kolei — że ja w obec pani znaczę tyle, co robaczek w obec słońca.... Ale i słońce oświeca robaka ziemnego. Zresztą pani jest głową, ale przecież i najlepszej głowie przydać się kiedyś może para silnych rąk, jak moje.... — tu zarumienił się, bo przypomniał sobie przysługi, już jej wyświadczone; mówił dalej ze smutkiem w głosie: — Być może, iż nigdy się nie zobaczymy.... Wypadki rządzą nami.... Ale może być i inaczej. Szczególniej, jeśliby pani potrzebowała kiedykolwiek pomocy w jakiej ważnej sprawie, ręki wypróbowanej i serca wiernego, to proszę o mnie pamiętać.... Słówko tylko do mnie, a stawię się, jeśli żyw będę, jeśli to tylko w ludzkiej będzie mocy!
Mówił to powoli, spokojnie, a ze słów jego czuć było szczerość nieprzepartą.
Jadwiga pomyślała sobie w tej chwili, że istotnie w sprawie, która ją powołała do Ameryki, przydałaby się jej może niekiedy taka pomoc męzka.... Miękko się jej zrobiło przez chwilę na sercu, ale wnet otrząsnęła się z wrażenia. Uśmiechnęła się poważnie — i rzekła:
— No.... no.... zobaczymy.... na teraz do widzenia!
Tłum tymczasem przewijał się dokoła nich. Po za peronem rozbrzmiewały sygnały, w dali na szynach migotały kolorowe światełka, buchała para i biły dzwony lokomotyw, syczały światła elektryczne i turkotały taczki z pakunkami... Żydek przewodnik gapiowato przyglądał się tej tak niezwykłej parze.
— Musi być, narzeczeni!... — mruknął pod nosem, splunął i odszedł na bok.
Wreszcie nastąpiła chwila rozstania.
Homicz ujął za rękę Jadwigę i uścisnął ją silnie..,. Przez chwilę trzymał tę rączkę w swej dłoni, a w oku jego zabłysła tymczasem — gruba łza. Ona patrzyła na niego z życzliwością i smutkiem, jak na dziecko. Wreszcie łagodnie, rzekła raz jeszcze „Do widzenia!“ — i skierowała się ku kratce, oddzielającej ją od pociągu.
Za chwilę uderzył dzwon,...
Pociąg ruszył z miejsca, sapiąc i sycząc. Jadwiga wyjrzała raz jeszcze przez okno. Homicz stał na platformie, powiewając chustką.
Ta chustka niepokoiła ją cokolwiek.
Otrząsnęła się wreszcie z wrażeń.
Ułożyła swe pakuneczki i przygotowała sobie dogodne miejsce. Zaczęła teraz myśleć... Wyrozumowała sobie, iż należy jak najprędzej wyrugować z głowy pamięć o tym sielankowym epizodzie z podróży. Czuła instynktownie, że chłopiec był w niej rozkochany na śmierć; ale czemuż tak niefortunnie ulokował swoje uczucia? Czy ona temu winna?
Wszakże on dla niej nigdy niczem być nie może. Życie jej teraz ma cel inny, aniżeli folgowanie uczuciom własnym... Zresztą uczucia swoje, zdawało się jej, rozbiła na zawsze, tam w Poznaniu, gdy przed dwoma miesiącami pisała list do Konrada.
Dość o tem myśleć....
Będzie teraz myślała tylko o swem zadaniu, o strasznym dramacie z przed lat 17tu.
Tym razem jednak wola odmawiała posłuszeństwa umysłowi. Przed oczyma jej coraz to stawała strapiona, a tak wymowna twarz Szczepana, a w oku jego łza, duża, czysta, jak brylant.... Czuła, że cierpiał — i bolała nad nim.
A pociąg tymczasem leciał w przestrzeli, siał skry.
Dopiero po godzinie takiej monotonnej jazdy, gdy w wagonie zapanowała cisza pośród na pół uśpionych pasażerów, myśli dziewczęcia zdołały się skupić na przedmiocie, który ją prowadził do Cleveland.
Co ją tam czeka? co tam ma czynić? — oto pytania, które sobie postawiła.
Odpowiedź na to była prosta.
Celem jej będzie: odnaleźć w Cleveland Julię Cybik, ową kobietę, o której wspominała kartka Millera i rękopism nieboszczyka jej ojca, a od tej kobiety dowie się za okazaniem pierścionka lub w inny sposób, gdzie znaleźć Millera.
„Odnaleźć“, „dowiedzieć się!“ — myślała Jadwiga — to powiedzieć łatwo, ale w wykonaniu jakież to przedstawiać może trudności!
Przed wyjazdem do Ameryki starała się zyskać jak najobszerniejsze informacye o stosunkach amerykańskich wogóle i o stosunkach Polaków, zamieszkałych w Ameryce, w szczególności.... Przeczytała w tym celu wszystko, co tylko znaleźć mogła, postarała się o gazety polskie, wychodzące w Ameryce — i zapytywała osoby, które powróciły do starego kraju z drugiej półkuli.... Wiedziała tedy, jak wielką jest ruchliwość ludności polskiej w Ameryce. Nie łudziła się więc bezwzględną nadzieją, że Julię Cybik znajdzie na miejscu.
— Nic to!.... — mówiła sama do siebie Choćbym cały kontynent amerykański przebiedz musiała wszerz i wzdłuż, odnaleźć ją muszę....
Lecz oto nowa trudność przedstawiała się mścicielce honoru swego ojca, A jeśli Cybikowa nic powiedzieć nie zechce? Jeśli o owym złamanym na pół pierścionku i o tem, co było przed laty 17tu, zapomniała? Jeśli zdzieciniała na starość — lub wreszcie tajemnicę zabrała ze sobą do grobu? Ile pytań, tyle nadziei straconych....
Na tydzień przed wyjazdem odwiedziła Cieszyn (na Ślązku austryackim), zkąd według rękopismu skazanego na śmierć, miał pochodzić Miller, a zapewne i jego krewna Cybikowa — i starała się zebrać tam o obydwojgu jakieś informacye. Rezultat był bardzo niewielki, ale przecież był.... Dowiedziała się tam np., iż nazwisko owego Millera było przybrane w Ameryce — i że właściwie nazywał się Morski.... Sądzono także, iż prawdopodobnie żył jeszcze gdzieś w Stanach Zjednoczonych.
To też Jadwiga postanowiła, jeśli ją zawiedzie Cybikowa, pójść za wskazówkami, zyskanemi w Cieszynie.
Pojedzie nadto do New Orleans. Tam zbada sprawę na nowo. Jeśli będzie potrzeba, zaangażuje najlepszych detektywów. Poruszy kamień na kamieniu, a rzecz całą wyjaśni....
Bóg, który ją tutaj cudownym sposobem przywiódł, da jej siłę i zwycięztwo.
Modlitwą gorącą, wzniesioną w duchu do Pana nad Pany, zakończyła swe rozmyślania.
Oczy jej kleiły się do snu....
Głowa kołysała się lekko przez chwilę, aż opadła na poduszkę.... Miarowo, zwolna turkotały koła pociągu. Od świateł elektrycznych, rozjaśniających wnętrze wagonu, szły owalne, białe, pół matowe, pół przejrzyste opary mgły, tworzące, jak gdyby z topionego srebra ramę do jakiegoś dziwnego, fantastycznego obrazu.... W tym obrazie Jadwiga widziała siebie samą w takiej postaci, w jakiej nieraz malują archaniołów, walczącą z wężem, który oplątał jej stopy; ten wąż podnosił się w górę, wyrastał, potężniał i z pośrodka okalających go krwawych płomieni ukazywał twarz kameleonową, niby ludzką, mieniącą się, kolejno podobną.... rzecz dziwna.... to do rysów Konrada Felsensteina.... to do jakiegoś starca o siwych włosach i siwej brodzie.... to wreszcie — zkądże znowu? — do ruchliwych rysów pana Bolo Kaliskiego, owego dystyngowanego jegomości z okrętu z kajuty 2ej.... Ta twarz, coraz to zmieniająca wyraz i charakter, coraz to była ohydniejszą.... Dech jej wstrętny czuła na swej twarzy Jadwiga. Już ta twarz piekielna zbliża się do jej ust.... Boże, Boże! kto ją uratuje od potwora?! Wtem z oparów ramy zaczęła się wywijać nowa, srebrzysta postać.... Pancerz ma srebrny, a miecz ognisty. Uderza w łeb potwora i oto wąż, krwawym wymiotując potopem, maleje.... kurczy się... zanika. O w rycerz w łuskach srebrnych zwyciężył.... Kto to? Obraz cały w mgle się zaczyna roztapiać. Blednie... za chwilę już zniknie. Kto to? kto? — powtarzała Jadwiga z upartym, gorączkowym niepokojem — kto?
....Naraz w ostatnich błyskach srebrnych postać rycerska z obrazu okazuje swą twarz tryumfującą.... To twarz Szczepana Homicza....
Miarowy turkot pociągu ustaje. Jadwiga się budzi.
To był sen tylko.... Co za sen niedorzeczny!
W okna wagonu wpada półmrok świtu... Pociąg stanął w polu, opodal stacyi — i sapiąc ciężko, pompuje wodę ze zbiornika.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tę samą noc inaczej przepędził Szczepan Homicz, inaczej i weselej.
Około godz. 11ej wieczorem znajdujemy go na 5ej ul. w New Yorku, w restauracyjce polskiej u „Matki”.
Kto z młodzieży polskiej, przez lata całe rozbijającej się o port New Yorku, z tej cyganery i inteligentnej i półinteligentnej, przybywającej tu z Europy i do starego kraju wracającej, nie znał osobiście lub ze słyszenia „Matki“ i jej jadłodajni!? Była to ostatnia ucieczka głodnych, a i miejsce, gdzie w razie potrzeby można było znaleźć „pajnt“ piwa, zafundowany przez jakiego uczynnego koleżkę.
Nad wejściem do dość wysokiego „basementu“ — szyld: „Restauracya Polska“.
Żadnych napisów angielskich ani niemieckich — bo i po co? — każdy i tak wiedział, że tu bywają sami Polacy, mówią po polsku, klną po polsku, jedzą po polsku, kłócą się po polsku i po polsku.... kredytują. Wewnątrz w niewielkiej, podłużnej izdebce mieściło się pięć czy sześć stołów obiadowych, okrytych dość wątpliwej czystości serwetami, obok krzesła różnego kalibru i rodzaju.... całe, dziurawe i kulawe. W dzień czy późno w noc obsiadały te krzesła różnobarwne postacie młodzieży i starszych. Rano pito tutaj kawę, herbatę lub mleko; od 10ej do 3ej obiadowano; od 5ej do 10ej jadano kolacyę; a zawsze gadano o polityce, patryotyzmie, zreformowaniu społeczeństwa z gruntu — i o tem, zkądby tak pożyczyć — trzy „kwodry“.... na boom.
„Restauracya Polska“, niegdy założona przez „papę“ B...., teraz pod kierunkiem jego wdowy istniejąca, szeroki miała rozgłos.
O adres jej najpierw dowiadywał się każdy polski, biedak, który przez losy zawistne znalazł się na twardym bruku nowojorskim — i tu dążył, jak w dym.... O miłosierdziu „Matki” szły legendy przez Amerykę całą — i sięgały aż po za Ocean. Wiedziano, że poczciwa „Mateczka“ nie była w stanie odpędzić od swoich skromnych progów nędzarza, głód cierpiącego; że tym, którzy czekali, jak zbawienia, „floty“ od krewnych z poza mórz, kredytowała do najdalszych granic i po za wszelkie granice; że dla pozbawionych chwilowo dachu, na ostatni przytułek miała izdebkę oddzielną, w której zawsze kilku „chłopców“ znajdowało schronienie; że wreszcie tu zawsze znaleźć można było wesołe, a liczne towarzystwo rozbitków, wyrzuconych przez falę życia za Ocean.
Było tu zawsze — wesoło.... Prawdziwie — choć bieda, to hoc!
Dokoła tych stołów, na których dymił się najczęściej barszcz zabielany (z rurą) i sterczały zrazy, zasiadała cała galerya ciekawych postaci, istna galerya wykolejonych. Zbankrutowani hrabiowie potrącali łokciami o kantorzystów, których „record“ wekslowy pozostawiał wiele do życzenia; sfiksowany wynalazca „perpetuum mobile“ pił w ręce artysty-malarza, nigdy wielkich nadziei, dziś niestety utopionych w „trzęsionce“; doktor praw z Galicyi ocierał się o dorożkarza z Warszawy; znajdowali się tutaj b. kasyerowie i poeci o wiecznie dziurawej garderobie; uczciwi rzemieślnicy i obok wisielcy najgorszego gatunku; bywała też i płeć piękna, naturalnie o odcieniu mocno emancypowanym. Jednę cechę wspólną miała ta różnobarwna gromada: prawie każdy z tych ludzi (oprócz chyba przejezdnych, dla ciekawości tu zaglądających) miał na swej przeszłości jakąś plamkę: ból ciężki, nałóg przykry, winę jakąś, niezdolność do życia praktycznego, jakąś ciężką omyłkę życiową, a niekiedy (rzadko zresztą) nawet i zbrodnię....
W jaki sposób Homicz dostał się pomiędzy tę gromadę? W sposób bardzo prosty. Pod wskazanym adresem, dokąd go zaprowadził ów żydek-przewodnik, nie znalazł swego przyjaciela ślusarza — i idąc za jego śladem, znalazł się u „Matki“. Ów ślusarz już przed miesiącem z górą wyprowadził się ze swego mieszkania. Dokąd? — Gospodyni, Niemka, z którą widocznie rozstał się w nienajlepszy sposób (powodem.... komorne niezapłacone), ani o tem wiedziała, aniby chciała powiedzieć. Rzuciła tylko Homiczowi od niechcenia adres restauracyi polskiej, w której ów, jak go nazywała, „Kerl“ miał całemi dniami przesiadywać, zamiast pracować.
Nie było jeszcze późno, Szczepan skierował się do restauracyi.
Tu odrazu znalazł się na przyjaznym i swojskim gruncie. Przyjęto go, jak swojego. Koleżki swego nie znalazł. Objaśniono mu tutaj, że Adolf (tak się nazywał ów koleżka) już od paru dni gdzieś się podział: pojechał do Brazylii, mówili jedni; poszedł pieszo do Buffalo, zapewniali inni.... Mniejsza zresztą o niego! Ubytek jednego z gości „Matki” nie robił różnicy, skoro pozostało ich jeszcze tylu, a wszystko — dobre chłopaki.... Adolf był przyjacielem przybyłego, a oni przyjaciółmi Adolfa, dla czegoby się nie mieli zaraz na miejscu poprzyjaźnić?
Tak się też stało.
Nastąpiły prezentacye, przy czem wielki respektu Szczepana wywołał dobór głośno brzmiących tytułów i wysokich godności, jakie przyznawała sobie większość obecnych. Posłano (naturalnie na koszt przybyłego) po parę „pajntów” piwa — i za chwilę w towarzystwie zapanowała harmonia i poufałość.
Wesoło było i gwarno.... Dowcipy i żarty padały, jak grad.
Każdy radził Szczepanowi, co ma robić, gdzie i jak postarać się o robotę, gdzie zamieszkać, jak żyć.... Trzech burszów zrobiło mu zaraz propozycyę podzielenia z nim łóżka na tę noc. Słowem nie było się o co troszczyć, tylko pić — i bawić się.
Program ten wykonywano z zapałem.
Szczepanowi z początku jakoś niezręcznie było śród tego — dość dziwnego towarzystwa, ale kilka kieliszków i szklanek zatarło to pierwsze wrażenie. W parę chwil odkrył pomiędzy obecnymi kilku Warszawiaków, jak on rzemieślników — i to go z nimi zbliżyło.
W godzinę po przybyciu był, jak u siebie.
Gdyby nie to, że przedmiotem rozmowy były zupełnie odmienne stosunki amerykańskie, gdyby nie niezrozumiałe dlań wyrazy angielskie, które często przeplatały polską gawędę, zdawałoby mu się, że siedzi sobie śród wesołych koleżków, przy kuflu piwa, gdzieś „Pod Gwiazdą” lub „Pod zdechłym zającem” w Warszawie.
Do słowa, wśród tego gwaru, Homicz nie bardzo mógł się dorwać....
Inni za to krzyczeli, jak opętani.
W miarę, jak trunek rozgrzewał głowy, scena stawała się coraz bardziej malowniczą... W kącie na pół uśpiony, na pół pijany, kiwał się wynalazca „perpetuum mobile”. „Profesor” Bombaliński, który łączył profesyę malarza pokojowego z dyrektorstwem przygodnej orkiestry, huczał potężnym basem jakiś marsz pogrzebowy. Młody Stolarczyk, zwany „Trusią” piał, jak kogut, a wysoki kantorzysta Łeosz usiłował namalować czerwonym ołówkiem na lśniącej łysinie siedzącego przed nim dra Gryzińskiego (adwokata z Galicyi) — promieniejące słońce.
Gruby jegomość w złotych okularach (stanowiły one właśnie cały jego majątek), noszący w koleżeńskiem kółku przezwisko „Jumby”, Wskoczył na krzesło — i wywijając kapeluszem, wołał na cały głos:
— Niech żyje szlachetny „grynhorn”, który funduje piwo! Hurrah!
Rozgardyasz był ogromny, aż „Mateczka“, siedząca w kuchni z jakiemiś znajomemi, musiała wyjść do przedniej izby.
— Moglibyście też się uciszyć, moje robaczki! — krzyknęła — Czy chcecie do licha, żeby mi moją budę zamknęli?.... Jeśli tak, to lepiej wynoście się gdzieindziej.
Ten argument poskutkował.
Uciszyło się cokolwiek.
Obudził się teraz dr. adwokat Gryziński (przy której to sposobności można było dostrzedz, że jedną połowę wąsa miał niedawno ogoloną i teraz dopiero zwolna odrastającą — skutek zakładu!) i zaproponował, ażeby w sz. zgromadzeniu zaprowadzić reguły parlamentarne, obrać prezydenta i sekretarza — i w ogóle prowadzić cały „byznes” w sposób godny tak poważnego zgromadzenia.
Kantorzysta Łeosz oświadczył uroczyście:
— Podporuję!
Ale wniosek ten znalazł opozycyę. Przepadł.
Natomiast „szlachetny grynhorn”, czyli inaczej mówiąc nasz Szczepan wniósł, ażeby nowego ofiarowanego przezeń w tej chwili dolara (rzucił go na stół!) obrócić — na wódkę i piwo.
Wniosek przyjęty z entuzyazmem. „Trusia” w dowód uznania gwiżdże w tem miejscu, jak kos.
Rozmowy i dysputy znów się rozpoczęły, ale szły w bardziej umiarkowanem tempie. Do Szczepana zbliżył się teraz dość młody, wysoki blondyn, o długich, białych prawie wąsach i poczciwym wyrazie twarzy. Przyglądał mu się przez długą chwilę, wreszcie wyciągnął doń rękę.
— Znajomiliśmy się — rzekł — i powiedziałem już panu moje nazwisko.... Ale go pan pewno nie pamiętasz!
Ten wstęp zmieszał Szczepana.
— W samej rzeczy.. — bąkał — to jest.... właśnie....
Blondyn roześmiał się do niego.
— No... no... nie martw się pan tem — mówił głosem równym i mile brzmiącym — To tylko naturalne. Pan jesteś jeden... a przedstawiono panu tych tam — wskazał ręką na towarzyszów — całą bandę. Salomonem czy tam jakim innym mędrcem musiałbyś pan być, ażeby zapamiętać ich wszystkie nazwiska.... ba! gdyby to tylko nazwiska, ale i godności.
I twarz Szczepana okrasił teraz uśmiech. Czuł, że budzi się w nim odrazu sympatya ku temu nieznajomemu.
— Otóż — ciągnął dalej blondyn — nie od rzeczy będzie, jeśli po tej ogólnej prezentacyi przedstawię się panu na nowo.... prywatnie. Jestem Cierzan.... Piotr Cierzan.... ślusarz — tutaj pracuję przy elektryczności.
— A! to kolega... — wyrwało się Szczepanowi.
— Tem lepiej. Widzi pan tedy, kochany panie Szczepanie — ciągnął dalej blondyn — Ja niezupełnie może jestem panu obcy.
— Czy być może?
— Tak, tak.... może być — i jest. Znałem pana najpierw z widzenia w Warszawie....
Szczepan szeroko otworzył oczy. Nie przypominał sobie tej postaci, tych oczu poczciwych, ale jak gdyby przez jakiś ból wewnętrzny zaćmionych. Cierzau uśmiechał się smutno.
— Tak.... tak.... pan może sobie nie przypominasz.... przypomnieć nie możesz.... A jednak pan znałeś... dobrze znałeś.... kogoś dla mnie bardzo drogiego.
Blondyn urwał, a Szczepan spoglądał nań pytająco.
— Tym kimś... — ciągnął tamten — była... Stefcia.
— Ach!
— To... moja żona.
Przez chwilę zapanowało między nimi ambarasujące milczenie. Przerwał je Cierzan (a w głosie jego czuć było drżenie) — i rzekł:
— Nie o to zresztą idzie w tej chwili... O tem pomówimy kiedyindziej. Chciałem panu tylko wyjaśnić, zkąd pana znam... Powtóre — ciągnął dalej — znałem też dobrze pańskiego przyjaciela Adolfa. Szałaput był, ale chłopiec dobry. Listy mi pańskie pokazywał — i nawet kiedy po waryacku gdzieś wyruszył w świat, mówił mi coś, ażebym się panem zajął, jeśli tu przyjedziesz....
— A....
— No, i widzi pan, chcę zrobić to, co obiecałem. Nie patrz pan na mnie tak z ukosa. O tamtern — machnął ręką — co było w Warszawie, nie myśl pan. Ja nie jestem zły człowiek.... a zresztą za dużo już przez nią cierpiałem....
Przez chwilę znów pomiędzy nimi zapanowało milczenie.
— Czy pan wiesz, że ona jest tu....w Ameryce? — zaczął naraz Cierzan.
— Kto? — No.... któż?! Stefka....
Dr. Gryziński, który siedział z boku, zwrócił naraz swój gruby kark do nich — i rzekł do Homicza:
— Aha! Już panu opowiada o Stefce... To jego zwykła „piła!”
Cierzan się zmieszał. Bolesny uśmiech zaigrał mu na ustach.
— A.... — skinął ręką — doktor, jak zwykle, głupstwa gada.... Otóż, o czem mówiliśmy? Ja pana tak, prawie, jak znam — i choć nie wysuwałem się naprzód, jak tamci, to przecież mogę być panu bardziej, niż oni, użytecznym.... Mieszkam w swoich meblach — nie tak, jak oni. Nie bój się pan. Stefci u mnie niema. Pojechała. Bóg ją raczy wiedzieć, gdzie... Mogę też panu być pomocnym przy wyszukaniu roboty. Ludzi tu znam.... No i jakże?
Wyciągnął do Homicza rękę. Ten wahać się przez chwilę zdawał; ale dr. Gryziński, którego widocznie interesowała grupa dwóch młodych ludzi, zainterweniował:
— No.... no — zwrócił się do Szczepana — nie masz, co czekać. Przyjmuj i nie ociągaj się. Lepiej trafić nie możesz....
Homicz położył dłoń na ręku blondyna — i uścisnął ją serdecznie.
— Ot i pakt zawarty! — zauważył żartobliwie Gryziński.
Milczeli przez chwilę a potem odezwał się Cierzan:
— Niedługo pan zapewne zechce pójść spać.... Zmęczenie z podróży zawsze czuć się daje. I ja też długo siedziećbym nie chciał.
— Naturalnie! — odrzekł Homicz.
Ale w tej chwili wynikła burza. Dosłyszano ostatnie słowa.
— Co! — ryknął tragiczny „Jumbo” w złotych okularach — Cierzan chce nam uprowadzić szlachetnego „grynhorna“....
— Porwać!
— „Kidnapować!” — dorzucił Antek, zwany „Kubkiem”, który już od 6ciu lat studyował medycynę — bez skutku.
— Na pohybel mu! — wydeklamował „prof.” Bombaliński, dyrektor orkiestry in partibus infidelium, a „Trusia” udawał teraz (podług własnego komentarza) chrząkanie wściekłego nosorożca, któremu dopiero co wypiłowano ząb.
Burzę tę wnet uspokoił „szlachetny grynhorn“ (inaczej Homicz), oświadczywszy publicznie, że towarzystwa w tej jeszcze chwili opuszczać nie myśli.
Przyniesiono piwo.
Rozmowa potoczyła się na nowo. Dr. Gryziński pytał Homicza o szczegóły podróży. Naturalnie głównym przedmiotem opowiadania Szczepana była przygoda z Duńczykiem. Wywoływała ona głośne okrzyki zdumienia. Wreszcie Szczepan wspomniało owym dystyngowanym podróżnym z 2iej klasy, który nosił dźwięczne imię „Bolo L. Kaliski“.
— Co!.... ten stary łobuz znów przyjechał do Ameryki? — zawołał ktoś z obecnych.
— Alboż go państwo znacie? — odpowiedział pytaniem Homicz.
— Jak zły szeląg.
— Może to inna osoba — protestował Homicz — ten pan z okrętu, to bardzo elegancki jegomość....
— Naturalnie! Pachnie, jak cały skład perfumeryi, szwargoce wszystkiemi językami świata i obwiesza się brylantami, dyabli zresztą wiedzą, czy prawdziwemi.... Wyjeżdża z Ameryki obdarty, ale wraca tu z powrotem, wysztafirowany, jak kokietka. Znamy to ziółko aż za bardzo!
— A więc któż to jest w rezultacie ten pan? — pytał nieco skonfudowany Szczepan.
Tu dr. Gryziński nachylił się mu do ucha i rzekł głosem przyciszonym:
— To szpice] polityczny.... policyjna sztuka. Trzeba się go strzedz!
Wszyscy inni to potwierdzili.
Niemiłe to wywarło wrażenie na Homiczu.
Polak każdy wrodzony ma wstręt do szpiegów, tem bardziej Homicz, trochę spiskowiec. Niemiło mu się zrobiło, gdy pomyślał, że „szpiegowi“ jeszcze poprzedniego dnia podawał rękę. Jakże to powierzchowność może mylić! I mimo woli wstrząsł się na myśl, że niejeden z tych ludzi, z którymi tak mu dziś wesoło, jest może także skończonym łotrem. Odszedł mu smak od całej tej kompanii.
Poszukał teraz oczyma smutnych, poczciwych oczu Cierzana. O! ten nie może być chyba złym człowiekiem. Zrozumieli się oczy ma.
Trzeba już pójść do domu.
Lecz nie zawsze się tak czyni, jak się zamierza. W tej chwili nastąpił wypadek, który zmienił plany kompanii na noc całą.
Do izby restauracyjnej wpadł jeden z „chłopców”, który wyszedł przed chwilą na ulicę, aby wypalić swobodnie papierosa. Machał ogromnie rękoma — i wołał:
— Morski!.... Stary Morski idzie. Będzie biba!
Słowa te zelektryzowały całe towarzystwo. Wszyscy powstawali z miejsc.... Na twarzach zapanowało ożywienie. „Trusia” kwiczał teraz rozpaczliwemi jękami prosięcia, któremu (jak objaśniał) ciotka z trojgiem dzieci — umarła na cholerę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.