Kara Boża idzie przez oceany/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część II
Rozdział V.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Kto był ów Morski, powód tak ogromnej sensacyi?
Zaraz odpowiemy.
Była to postać istotnie niezwykła. Od lat dziesiątka znano go już w New Yorku. Zwykł był tu ukazywać się raz lub dwa na rok w odstępach nieregularnych. Niekiedy bywał częściej; kiedyindziej znikał na czas dłuższy. Przyjeżdżał, mieszał się w wir wesołego życia tutejszej hulaszczej Polonii, pieniądze rzucał całemi garśćmi, pił, hulał, wszystkich prowadził na boom, wreszcie wycieńczony, złobuzowany — znikał.
Legendowe opowiadania chodziły o nim po New Yorku, a szczególniej u „Matki“.
Jedni mówili, że był bogatym farmerem i posiadaczem tysięcznych stad owiec i bydła rogatego na dalekim Zachodzie; inni zapewniali najbardziej stanowczo, iż własnością jego są ogromne i nadzwyczaj obfite kopalnie złota w Kalifornii czy też może w Colorado. Jeszcze inni (ci największą obdarzeni fantazyą) mniemali, że mógł on być z równą szansą uczestnikiem bandy, łupiącej pociągi kolejowe w New Mexico, jak i moonshiner’em w Arizonie.
Nikt nic pewnego o nim nie wiedział.
To fakt niewątpliwy, że gdy przyjeżdżał do New Yorku, pierwszy jego krok był do „Matki“.
A tam już 5ciodolarówki zaczynały fruwać, jak wróble....
To też łatwo zrozumieć sensacyę, jaką wywoła wieść o ukazaniu się Morskiego, pośród hrabiów, którzy potrafili żyć po pięć lat na kredyt u “Matki” i galicyjskich doktorów prawa, w których egzystencyi butelka mrożonego szampana stanowiła — początek nowej epoki.
Oto i Morski.
U kazał się teraz w progu basementu „Polskiej Restauracyi”, Jest to człowiek wysoki o atletycznej postaci. Ma wygląd dawnego żołnierza. Może mieć lat 50 lub więcej. Twarz czerwona, oczy podkrążone fałdami zmarszczek, nos purpurowy prawie (widocznie od nadużycia trunków); nosi siwe wąsy i siwą brodę w formie wachlarza. Twarz, a szczególniej oczy bardzo ruchliwe. Wogóle w wyrazie twarzy coś niemiłego i niepokojącego.
Szedł, utykając; na jedną nogę był kulawy.
Morski stanął pośrodku izdebki restauracyjnej — i wzniósłszy sękaty kij do góry, wywinął nim młynka. Potem salutował tym samym kijem do ramienia.
Widocznie był już niezupełnie trzeźwy.
— Jak się mata, chłopcy? — wołał.
— Zdrowo, ojczulu.... — odpowiadali wszyscy.
— A pójdziewa na boom?
— Co nie mamy iść!....
Morski znów wywinął młynka w powietrzu.
— A no to pójdziewa.... A na rozgrzewkę najpierw ponczyku... Gdzie sa ta „Matula”?
„Matka” tymczasem już i sama pokazała się w progu kuchni.
Zbliżała się godzina jedenasta. Czas było wyprawić „robaczków” precz. Godziny wydawania wieczerzy dawno się już skończyły. Godzina lita była kresem wszelkich hec.
„Mateczka“, ujrzawszy Morskiego, aż za głowę się wzięła.
— A z jakimże to deszczem spadliście, stary wisusie? — pytała — Znowu mi tu na parę dni po bu rzycie moich wszystkich robaczków.
Stary tylko się śmiał na tę apostrofę i pokręcał siwego wąsa z uciechy.
— Jo.... jo — mówił — rychtyg mówicie, mateczko.... Poburzyć nie poburzę, a że ich dziś na całą noc na boom wezmę.... that's the fact. A przedtem ino prośba do mateczki... nie odmówicie, prawda?!
Ale „Mateczka“ protestowała.
— Znam ja wasze prośby.... nic z tego! Pewno jaka hulanka. Już późno.... Idźcie sobie gdzieindziej.
Protest ten nie był skuteczny.
Przybyły hulaka wyprostował się — i huknął:
— A no, jakem Morski, tak tego nie będzie.... Musi być wszystko po porządku. Dziesięć lat znamy się z mateczką i nigdy mnie ztąd nie odpędzono jeszcze ode drzwi!
„Matka” już się uśmiechała. Morski z całą siłą uderzył się w piersi.
— Będzie poncz.... będzie poncz! — wołał a mateczka też z nami jednę szklanusię wypiją.... A nie, to kwita z przyjaźni!
I na zakończenie przemowy stary birbant ucałował rękę „Mateczki” kilkakrotnie. To ostatecznie przekonało poczciwą kobietę.
— Ha.... to niech już będzie, jak chcecie.... Tyko sprawiajcie sie się prędko — i cicho.
Sure.... — odpowiadał Morski.
Zaczął się teraz dopiero ruch. Jedni poleceli po wino, inni po cukier, jeszcze inni po cytryny. Stanęła pośrodku stołu waza ogromna.
Stary Morski szastał się po izbie, jak młodzik.
Znajomił się z nowymi gośćmi od „Matki“, pytał o zdrowie i powodzenie dawniej znajomych, żartował, dawał rozporządzenia co do przyrządzenia ponczu. Homicz i Cierzan teraz ani myśleć mogli o opuszczeniu kompanii.
I oto dla czego, o godz. 11ej w nocy, w chwili, gdy Jadwigę, zadumaną i rozmarzoną, unosił w dal, przez lądy amerykańskie, pociąg ku Cleveland, Szczepan siedział w restauracyjce „Matki” przy wazie ponczu.
Zagaszono gazy.
Siny płomień buchał z wazy — i dziwnym blaskiem oświetlał twarze obecnych.... Rysy starego Morskiego w tem oświetleniu zdawały się Homiczowi dziwnie nieprzyjemne.... trupie jakieś.
Zresztą Morski dotrzymał słowa danego „Matce“.
W pół godziny poncz był wypity, a „Restauracya“ zamknięta.
Pod przewodnictwem Morskiego, który kij, jak pałasz, trzymał przed sobą i komenderował to po niemiecku, to po polsku, to po angielsku, maszerowało przez 5tą ulicę ku Bowery dwudziestu chłopców — dwójkami. Pochód zamykał dr. Gryziński.
„Trusia“ trąbił tak, jak gdyby miał w brzuchu ze cztery puzony.
Homicz napróżno chciał się wyrwać z tego wojska razem z Cierzanem.
Poszli tedy na „Bowery“, potem gdzieś jeszcze dalej na dół miasta, jeszcze gdzieś w górę; odwiedzili moc saloonów, hal koncertowych i nocnych restauracyj, byli nawet na jakimś balu maskowym i w dwóch szulerniach. Ostatecznie, gdzie byli i co robili, dokładnie nikt z nich nie wiedział.
Wreszcie, już po piątej rano, o świcie, znajdujemy ową hulaszczą gromadkę, która po drodze stopniała do sześciu czy siedmiu osób, w bogato urządzonym, a przez całą noc otwartym „saloonie“ na 3ej Avenue.
Gości tu już niewielu.
W wielkiej sali po za barą, oprócz nich i kelnerów, niema już prawie nikogo — tylko z sąsiedniego gabinetu odzywa się piskliwy głos jakiejś zapóżnionej nocnej piękności.
„Dr.“ Gryziński oparł się łokciami o stół — i mówi:
— Życie jest podłe.... yes, sir.... podłe!
Długi Łeosz, kantorzysta, stojąc pośród sali, deklamuje z zapałem (i z czkawką), „Czarny szal“. Przy fortepianie siedzą „Trusia“ z „profesorem“ Bombalińskim — i dysputują nad bardzo ważną kwestyą: czy kura, mająca znieść jajko, gdacze z tonu cis czy też przeciwnie z fis.
W kącie siadł Morski z Homiczem.
Stary birbant jest strasznie pijany. Homicz (mówiąc nawiasem, uważano go nawet w Warszawie za jedną z głów „najtęższych” pod względem trunku) — dość mocno podniecony.
Morski przyczepił się do Homicza, jak oset; prawie nie puszcza go od siebie. Poczuł jak powiadał, „wielkie upodobanie” do „grynhorna”.
I teraz bełkoce mu coś, czego Homicz nie jest w stanie zrozumieć, jakieś napomnienie czy też uwagę.
Homicz myśli sobie:
— A jednak to wszystko dyabelnie nudne.... Co oni widzą w tem za zabawę?
I przed oczyma jego ducha staje idealna, zadumana, a tak poważna i rozumna twarzyczka Jadwigi.
W tej chwili Morski zrywa się z miejsca, jak na sprężynach.
— Do piekła z tem wszystkiem! — woła.
I jednym zamachem ręki zmiótł stojące na stole butelki piwa oraz kieliszki z wódką i sherry....
Brzęk tłuczonego szkła wywołuje sensacyę.
Trunki rozlały się po podłodze. Szczątki butelek i kieliszków zaścielają ziemię..... Przybiegli kelnerzy. „Dr.” Gryzitiski podniósł głowę.
— Co to? — pyta.
A stary Morski do kelnerów:
— Sprzątnąć to.... płacę. A teraz szampana mrożonego.... dla wszystkich szampana!
Twarz ma wykrzywioną; oczy — szeroko rozwarte.
Kelnerzy stanęli, niepewni, co robić. Mordki tymczasem jest coraz więcej podniecony. Woła:
— Co!.... Myślicie, że stary Mill.... — ogląda się dokoła i pyta: — Kto powiedział Miller?... kto?.... ja jestem Morski... Morski! rozumiecie, do stu tysięcy szatanów.... Czy myślicie, że stary Morski nie ma pieniędzy? Patrzcie....
Prawie rozdarł surdut na piersiach — i Wyjął grubo naładowany pugilares.
Rzucił dwie studolarówki na stół.
— Oto dolary.... Hej, szampana!
Kelnerzy na widok pieniędzy stali się usłużni. Ruszają się szybko. Szampan ukazuje się na stole.
I wtedy nastąpiła scena, na widok której wszystkim krew na chwilę zastygła w żyłach.... Widocznie jakaś myśl straszna przyszła do głowy pijanemu aż do obłędu Morskiemu, ukazał mu się jakiś obraz ponury.
Gdy puknął korek pierwszej z butelek szampana, Morski pochwycił butelkę i nie czekając na kieliszek, pił z jej gardzielą. Oczy mu krwią zaszły. Ściskał konwulsyjnie złoconą szyję butelki.
Wszyscy zgromadzili się dookoła niego.
Chwiał się na nogach i spoglądał z przerażeniem w lustro, wiszące naprzeciwko, jak gdyby tam widział jakieś widmo ohydne.... Zaczął mówić sam do siebie.
Mówił po polsku, a wyrazy jego zaledwie zrozumieć podobna.
— ....Boże! znów to samo widowisko... Znów.... Okropność! — szeptał ponuro — Ta szubienica.... ten niewinny.... — głos jego podniósł się do rozpaczliwego krzyku: — Krew, krew, krew!
Homicz i Gryziński próbowali go uspokoić — napróżno.
Morski szeptał znowu:
— ....I kto temu winien? kto? To on.... ten szatan.... ten potrójny morderca.... Potwór!....
Głos mu się przerwał.
W rysach twarzy widać było niesłychaną trwogę.... Chwiał się na nogach, aż homicz podtrzymał go silnem ramieniem, ażeby nie upadł.
Morski znów się porwał z miejsca. Wskazywał palcem w lustro — i trząsł się cały.
— Idzie.... idzie.... Ratunku!
Bił rękoma powietrze, jakby odpychając jakieś straszne widmo.
Naraz jego ręka lewa, w której trzymał niedopitą butelkę z szampanem, naprężyła się. Butelka wyleciała w powietrze i uderzyła z brzękiem w szybę lustrzaną.
Lustro pękło w samym środku.
Morski padł teraz na ręce Homicza i Gryzińskiego — nieprzytomny. Kelnerzy zgłupieli. Z „barroom’u” przybył właściciel saloonu. Chciał posyłać po policyę, ale Gryziński go uspokoił.
— Policyi nie potrzeba — rzekł — doktora tylko przyprowadźcie — i dajcie mu spokojny pokoik. Będzie all right. „Gentleman” ma trochę burzliwą „spree“, ale to nic: ma pieniądze — i za wszystko zapłaci.
To poskutkowało.
Gospodarz saloonu oświadczył, że „gentlemani” można przenieść do sąsiedniego gabinetu. Tak też uczyniono....
Niósł go Homicz z jednym z kelnerów, a starzec, niesiony, darł piersi, rzucał się i zdawał się czegoś szukać przy sobie.
Wkrótce też przybył i doktor.
Dopiero o 8ej czy 9ej rano, wyekspedyowawszy przytomnego już, ale ciężko chorego Morskiego powozem do hotelu, Homicz i „dr.” Gryziński opuszcza i wspaniały „saloon” na 3ej Avenue.
— Odprowadzę pana teraz do mieszkania pańskiego przyszłego szlafkamrata, Cierzana mówił „dr.” do Homicza — Czas się wyspać....
Szczepan był blady i milczący. Odpowiedział tylko skinieniem głowy.
Szli tak przez chwilę.
— Ale jednak, co za niezwykła scena! — zauważył nagle Homicz.
„Dr.” pokiwał głową.
— Niezwykła, to niezwykła.... Widzę u niego coś podobnego trzeci raz. Sens moralny: albo obłęd pijacki.... delirium tremens.... albo ten człowiek.... ma coś strasznego na sumieniu. Niech go tam! nie my będziemy za niego odpowiadali, a kompan dobry jest i jak funduje, to.... dycht.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około tego samego czasu, pociąg wiozący Jadwigę przybył do celu.
— Cleveland! — odezwały się wołania.
Ostatnie jęki dzwonu umilkły z lokomotywy. Syknęły ostatnie strumienie wypuszczonej na zewnątrz pary.... Pociąg stanął.
Jadwiga ukazała się na galeryjce wagonu.
Blada była i zmęczona, ale oczy jej promieniały ogniem woli. W ręku niosła maleńką tylko walizkę i parasol; przewieszony miała przez ramię pakuneczek jakiś na rzemieniach. Zeszła powoli po schodach wagonu — i skierowała się na peron.
Tu postawiła walizkę na podłodze i namyślała się przez chwilę.
Chwila czynu się zbliżała.
Była teraz sama ostatecznie.... Sama radzić sobie musiała. Nikogo z nią i przy niej. I w tej chwili mignęła jej przed wzrokiem myśli żwawa i dzielna postać Homicza.
— Ha.... cóż robić... — westchnęła.
Nie zginie przecież! Język to grunt. Szczęściem, zna język angielski — i ta znajomość języka już jej wiele oddała usług. Nie myślała sama, ucząc się go niegdy w Hamburgu, że tak to ważna rzecz; a cioteczka Biechońska nieraz z niej z tego powodu żartowała, twierdząc, że zamierza chyba wyjść za mąż za jakiego „królewicza angielskiego!“
Na myśl o ciotce — ileż tysięcy mil od niej oddalonej! — gardło Jadwigi ścisnęło spazmatyczne łkanie.
Ale siła woli zatryumfowała. Już po chwili była spokojna.
Skierowała się ku drzwiom, na których spostrzegła napis „lunch” — i myślała o tem, kogo, po napiciu się kawy, zapytać o najtańszy i najprzyzwoitszy hotel.... Gdy oto zatrzymał ją w drodze głośny polski wykrzyknik:
— A! co za miłe spotkanie....
Podniosła głowę — i ujrzała postać p. Bolo L. Kaliskiego, owego eleganckiego jegomomości z 2ej kajuty okrętu, który ją przywiózł do Ameryki.
Drgnęła mimo woli na myśl o śnie, prześnionym niedawno w wagonie.
Pan Bolo L. mówił dużo — i mówił szybko.
Niespodzianka, jakiej doznał na widok bohaterki sensacyjnych wydarzeń z bremeńskiego okrętu, dodała mu jeszcze wymowy. Obracał językiem, jak śrubą oceanowego parowca: „Boże mój! co za zdarzenie!.... Więc jednym pociągiem jechali z New Yorku do Cleveland. Nigdyby się tego nie domyślił. Zna zresztą Cleveland, jak własną kieszeń.... Bardzo ładne miasteczko! Nadzwyczaj malownicze.... Był tu już nieraz. Czy nie mógłby czem służyć szan. rodaczce: radą.... wskazówką? Oddaje się cały na jej usługi” itd. itd.
Jadwidze wprawdzie ani trochę nie przypadał do gustu elegancki p. Bolo L. Kaliski; czuła w nim jakiś fałsz; ale rozumiała, że w danej chwili ten człowiek może jej być istotnie pożytecznym.
Nie pozwoli mu zresztą zbyt się narzucać.
W krótkich, a spokojnych wyrazach podziękowała Kaliskiemu za życzliwość. Oświadczyła, że nadużywać jej nie będzie.
Zapytała wreszcie o przyzwoity, a tani hotel w Cleveland.
P. Bolo L. Kaliski był zachwycony. Polecił podróżniczce „Hotel National”.
— To istna perełka! — wołał zachwycony — Ja się tam zawsze zatrzymuję.... I niedrogi przy tem. Oto jego omnibus.
Razem wsiedli do omnibusu.
Czy jednak Jadwiga pojechałaby razem z eleganckim panem Bolo, gdyby wiedziała o opinii, jaką o nim poprzedniego dnia wieczorem wygłoszono w „Restauracyi Polskiej“ w New Yorku? — wątpić należy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.