Kara Boża idzie przez oceany/Część II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część II
Rozdział I.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Jesteśmy pośród Oceanu.
Olbrzymi parowiec oceanowy linii bremeńskiej mknie przez ciemno-błękitne otchłanie fal. Żwawy wietrzyk przelatuje nad odmętami. Nie jest to zresztą burza. Bałwany, jakieś podłużne, podnoszą się niewysoko, podskakują, jak olbrzymie, białe ptaki, i uderzając zlekka w boki okrętu, rozpryskują się na tysiące pian srebrzystych, zielonkawych, lazurowych i popielatych.... Po chwili otwiera się czarny odmęt i chłonie w siebie te wszystkie piany-skry, piany-gwiazdy i czeka potem, falując lekko, aż nowy atak Oceanu nie nadbiegnie. A olbrzym okręt pruje fale, jak gdyby nożem; walczy zwycięzko z wiatrem i wodą; od wysiłków machiny, żelazne jego boki drżą, jak w febrze. Precz mu z drogi żywioły! Ten wytwór ludzkiej wynalazczości, to dziecię mózgu i rąk człowieka, dziś panem odmętów i huraganów.
Mknie szybko przez Ocean olbrzym z żelaza.
Celem jego podróży — Ameryka.
Niesie on ze sobą od starych lądów Europy cały ludzki światek. Małem społeczeństwem można to nazwać raczej, a nawet dwoma społeczeństwami.... Jedno z nich, to obsługa olbrzymiego okrętu, ludzi kilkuset, mniej lub więcej stale do jego bytu przywiązanych. Rozmaitość śród nich wielka, począwszy od wiecznie czarnych palaczy, żyjących w głębi okrętu, w ognistych kręgach machin parowych i śród półmroku wielkich kamer z węglem, aż do opalonych przez słońce majtków, wspinających się zręcznie na szczyty masztów; od pomywaczki, obierającej kartofle w niezbyt wonnej atmosferze kuchni klasy trzeciej, aż do eleganckiego chefa (głównego kucharza) klasy 1ej, tłustego Francuza, którego biały fartuch bez plamki promienieje, jak słońce.... Na jednym końcu tej hierarchii służbowo-społecznej: kapitan, pan losów okrętu olbrzyma, jegomość wygolony, o siwych, przystrzyżonych bakenbardach grzeczny dla dam, żartujący z panami, ale przy tem pełen powagi oraz poczucia praw i obowiązków, płynących z zajmowanego przezeń stanowiska, jegomość opłacany dziesiątkami tysięcy marek, niby jaki minister; na drugim, wiecznie brudny, napół zidyocony Duńczyk, posługacz, używany do najcięższej roboty.
To światek służbowy na okręcie.
Jest przecież na nim i światek drugi, o wielekroć ciekawszy. To podróżni. Tych liczy okręt do tysiąca.
Jakaż pośród nich rozmaitość stanowisk warstw społecznych, obyczajów, narodowości ras nawet. Jak szeroką skalę sprzeczności, od błyszczącego przepychu do brudu najwstrętniejszego, od milionowego bogactwa do nędzy beznadziejnej, zawiera w sobie ta łódź oceanowa, będąca w obec bezmiaru wszechświata i wód olbrzymich tylko — łupiną. I ile w tem zbiorowisku sprzecznych pożądali i nadziei; ile cierpień i ambicyj; ile walk i kierunków!
Obok spekulanta z pugilaresem, wypchanym czekami na miliony dolarów, złodziej bankowy, unoszący swą hańbę i cudze pieniądze za Ocean; obok artystki, pragnącej zdobyć złoto i laury w Ameryce, hrabia, który chce sprzedać tam swą mitrę za miliony amerykańskiej „heiress”, lub uczony, którego ambicyą zbadać skały i pokłady geologiczne gdzieś w dalekiej Alasce; oto turyści angielscy, okrążający świat z uśmiechem znudzenia na ustach i nie wiedzący dobrze, czego chcą sami — a obok nich kapłan, pełen poświęcenia i ognia duchowego, idący za Ocean dla pełnienia służby Bożej; komiwojażerowie i wygnańcy polityczni; zaschłe w staropanieństwie misses amerykańskie, które powracają z jakiejś biblijnej konferencyi w Anglii — i wesołe aktorki z Berlina; bogaci fabrykanci z Manchestru — i chłopi polscy w sukmanach; żydzi i Słowianie; Niemcy, szukający chleba, którego im brak w ojczyźnie — i Armeńczycy, uciekający przed krwawem prześladowaniem i śmiercią męczeńską z łąk Turków; niemowlęta przy piersi — i starcy nad grobem, którzy jadą do swych synów lub córek, ażeby śród obcych, ale przy swoich, złożyć do grobu na drugiej półkuli uśnieżone życiem i pracą głowy....
Co za przedziwny kalejdoskop!
Ten światek czy społeczeństwo, zawiera w swem łonie cały szereg walk, namiętności, dramatów. Zgon i urodziny — nawiedzają je nieraz w krótkim okresie jazdy przez morze. Pękają tam serca z bólu — i rodzą się uczucia: nienawiści — miłości — rozpaczy.... Wiążą się węzły, które łączą następnie ludzi na życie i na pokolenia.
Takim parowcem oceanowym jechała do Ameryki Jadwiga Śląska.
Nie upłynęło jeszcze półtora miesiąca od scen, opisanych w rozdziale poprzednim, gdy oto Jadwiga po uregulowaniu swych spraw majątkowych i zrealizowaniu niewielkiego funduszu spadkowego, wsiadała na okręt w Bremen.
Najcięższą dla niej chwilą było pożegnanie z bezradną staruszką, którą ukochała od dzieciństwa, jak matkę drugą, z Biechońską. Wyperswadować najpierw musiała ciotce, że nic nie jest w stanie przeszkodzić jej wyjazdowi do Ameryki, a potem urządzić tak interesa biednej emerytki, ażeby niedostatek w oczy jej nie zajrzał (a na to poświęciła nawet Jadwiga kawałek własnego fundusiku). Nic to jeszcze!.... Dopiero gdy nadeszła ostatnia, ostateczna chwila rozstania, kiedy na dworcu Lertejskim w Berlinie, bo aż tam odprowadziła ją staruszka, uderzył przedostatni dzwonek, a siwa głowa ciotki upadła jej na piersi i te okolone zmarszczkami, te dobre, stare U8ta wykrzywił płacz spazmatyczny, — wtedy dopiero zrozumiała Jadwiga, jak czasem trudno w obec konieczności rozerwać sąsiedztwo dwóch dusz, które się z sobą zżyły; ile niekiedy boleści leży — w spełnieniu obowiązku.
Odjechała przecież.
W drodze z Berlina do Bremy myśl jej bez ustanku powracała do ciotki — i troska o tę starą sierotę, stokroć więcej sierotę, niż ona sama, była Jadwidze palącym wyrzutem. Ale zwolna harmonia układała się w jej duszy. Ponad uczuciem górował rozum, a bóle wszystkie serce jej składało na ofiarę — Panu.
Gdy przybyła do Bremy, była prawie spokojna.
Załatał ją duch od morza; błękitniały z dala przestrzenie mórz, do których przywykła przez lata pobytu w Hamburgu z Biechońskimi; uśmiechały się setki masztów i żagli, wiejących, jak mewy — i dymy parostatków w porcie; przestrzeń nieujęta i przyszłość niezbadana wabiły młodą duszę.
Zdawało się, że potrzebuje tylko wzrok natężyć, aby spostrzedz w dali, po za mgłą oceanów, brzegi tajemniczego lądu Ameryki, gdzie na szubienicy skonał jej ojciec — i dokąd ją wołała wola przeznaczeń.
Wsiadła na okręt.
Zakupiła bilet klasy trzeciej; nic w tem dziwnego....
Postanowiła być jak najoszczędniejszą. Nie łudziła się co do trudności zadania, które wzięła na barki. Rozumiała, że będzie ono za sobą pociągało znaczne wydatki — i znała wartość pieniędzy. Gdy opłaciła koszta przejazdu, pozostało jej coś około czterech tysięcy marek, na pieniądze amerykańskie — mniej niż tysiąc dolarów.... A Bóg wie, jak długo będzie musiała żyć w obcym kraju, w nieznanych stosunkach za te pieniądze? jakie ponieść wydatki?
To też w woreczku ceratowym, zawieszonym na szyi, na dziewiczem łonie, chowała z troskliwością przekazy, w których był zawarty jej skarb.
Pozostawiła sobie na wydatki bieżące tylko parę sztuk złota.
W chwili, gdy ten rozdział się rozpoczyna, znajdujemy Jadwigę na pokładzie parowca, w najmniej arystokratycznym jego oddziale.
Wpół do siódmej nad wieczorem.
Dopiero co skończono bardzo mizerną i niezbyt smaczną kolacyę, przeznaczoną dla pasażerów trzeciej klasy. Z jadalni między pokładowej, położonej głęboko w przedniej części kadłuba okrętu, wysypała się teraz na odgrodzoną specyalnie część pokładu masa podróżnych klasy trzeciej, brudnych, niepachnących, o twarzach chorowitych i wysuszonych biedę, rzadko tylko przetykana pyzatą buzią zadowolonego z życia dzieciaka lub bądź co bądź, kokieteryjną i uśmiechniętą twarzyczką młodej dziewczyny.
Jadwiga nie była wcale na kolacyi.
Chorowała od pierwszej chwili wejścia na okręt. Cóż robić! Duch był silny, ale ciało słabe. Teraz po czterech dniach podróży znacznie się jej polepszyło, nie o tyle jednakowoż, ażeby mogła z apetytem spożywać ciężką strawę trzeciej klasy. Żyła więc herbatą i lekkim bulionem, który sama sobie przyrządzała.
Znajdowała się już od piątej popołudniu na pokładzie.
Na pół leżąc na ławce, opierała się blada, z oczętami, podkrążonemi sino od cierpienia, na ramieniu drugiego dziewczęcia, stanowiącego rażący z nią kontrast. O ile Jadwiga odznaczała się kształtami posągowemi i wyrazem twarzy pełnym powagi, o tyle tamta była uosobieniem dziecięcej wesołości i trzpiotowstwa. Różowiutka, niewielka, złocista blondynka z dołeczkami na pulchnej, świeżej twarzyczce, grała wszystkiemi barwami wesela. Wszystko się w niej śmiało — i szczebiotało.
Mania Horodyńska (takiem jest imię drugiego dziewczęcia) była przyjaciółką Jadwigi już coś — od dni 4ch i pół.
Spotkały się w porcie i na okręcie — i odrazu do siebie przystały. W szkołach i w życiu Jadwiga miała wiele koleżanek i przyjaciółek, nigdy przecież nie widziała takiej chichotki i „przylepki“, jak Mania. Z tą zbliżyła się w jednej chwili. Stało się to może na zasadzie prawa kontrastów, a w każdym razie pod wpływem okoliczności. W pstrym tłumie pasaże rów między pokładowych zbliżyły się odrazu dwie Polki, zbliżone młodością i pewną wspólnością cywilizacyjną, choć trzeba przyznać, duży jeszcze istniał pomiędzy niemi przedział.
Mania, dziecko Warszawy, była tylko szwaczką.
Wykształcenie miała takie, jakie dać jej mógł bruk wielkiego miasta. Domyślała się wszystkiego, niczego dobrze nie wiedząc. W innych warunkach o zbliżeniu pomiędzy nią a Jadwigą nie mogło być mowy. Tu, na okręcie — co innego.
Najpierw, Jadwiga? chora, potrzebowała pomocy.
Znalazła ją u chętnej; przyjacielskiej Mani. Ta, czując instynktem wyższość umysłową Jadwigi, garnęła się do niej sama. Mania co więcej wniosła do tej spółki towarzyskiej — jeszcze dwie osoby. Byli to dwaj młodzi mężczyźni: jeden Polak, drugi Litwin, obydwaj otyłe przynajmniej ogładzeni, że z towarzystwem ich w danem położeniu Jadwiga potrafiła się godzić.
Jan Połubajtys, młody Litwin, maszynista Kolejowy z profesyi, był nawet kuzynem Mani Jechali do Ameryki oboje, wezwani w ważnej sprawie spadkowej przez dalekiego krewnego z Pennsylvanii. Jeszcze na wyjezdnem z Warszawy, spotkali Szczepana Homicza, urodzonego Warszawiaka, ostatnio technika, pracującego w zakładzie elektrycznym.
On także wybierał się do Ameryki. Poznajomili się — i wyjechali razem.
Oto w tej chwili na schodach, prowadzących z podziemnych klatek międzypokładu, ukazali się dwaj młodzi chłopacy.
Żaden z nich nie ma więcej nad lat 26. Obaj są wysokiego wzrostu, pełni siły i życia. Na twarzy Połubajtysa, oświeconej dużemi, niebieskiemi oczyma, widnieje wrodzona poczciwość; niezręczny jest i trochę ciężki. Inna pełnie postać ów Szczepan. Białe czoło, oczy pełne życia, usta otwarte do uśmiechu o święcących, jak kość słoniowa, zębach, włosy ciemno-blond, z wdziękiem wijące się dookoła głowy — oto postać zręczna i miła.
Obydwaj młodzi skierowali się ku ławce, zajętej przez dziewczęta.
Widocznie, pomimo tak krótkiej znajomości, zapanowała pomiędzy nimi pewna poufałość. I istotnie. Nie dalej, jak na dzień przedtem, w chwili, gdy chora Jadwiga schodziła po wązkich schodach, prowadzących w głąb okrętu, osunęła się jej noga — i już narazić się miała na upadek i ciężkie potłuczenie, gdy oto Homicz, żwawy i silny, rzucił się ku niej — i sam narażając się na skręcenie karku, uratował Jadwigę od niebezpiecznych następstw. A gdyją przez chwilę, na półnieprzytomną, trzymał w objęciu, na twarz jego, zazwyczaj przypominającą krew z mlekiem, wystąpiły gorące rumieńce, niby smugi ognia. Odtąd patrzył w nią, jak w tęczę, a gdy ona nań spojrzała, nawet — przestawał się śmiać.
Jadwiga była mu za ową pomoc, prawie bohaterską, szczerze wdzięczna.
Szczepan już zdaleka uśmiechał się (nie do Jadwigi wszelako, ale do Mani) — i wołał wesoło:
— Pędzimy do pań na wyścigi.... — a po chwili dodał, zwracając się do powolnego Połubajtysa — Cóż, Litwinku, kiedyż tutaj przyżeglujecie?!
Litwin tylko sapał, idąc ostrożnie po chwiejącym się pokładzie. Siadł wreszcie na ławce, obwiódł wzrokiem dwie młode kobiety — i odrzekł, przeciągając wyrazy:
— Jestem już.... Co się pali?
— Moje serce.... najdroższy niedźwiedziu z Kiejstutowych lasów! Zakochany jestem po wszystkie uszy, ile ich tylko mam — żartował dalej wesoły Warszawiak.
Litwin się zamyślił.
— A w kim, jeżeli łaska? — pytał pół Żartem, pół seryo.
— Takiś ciekaw.... Litwiaszku najdroższy! — śpiewał, przedrzeźniając go z litewska, Hiomicz — Otóż.... nie powiem ci. Chyba dorzucił po chwili do Mani Horodyńskiej — że pani odgadnie.
Dziewczę zarumieniło się, niby piwonia.
— Proszę.... tylko bez takich żartów. Za krótka znajomość! — mówiła nadąsana.
A Szczepan, żwawy, jak skra, śmiał się bez opamiętania.
— Nie do mnie pretensya.... — wołał —— nie do mnie. To wina litewskiego niedźwiedzia, pani opiekuna legalnego. On pytał; on winien wszystkiemu.
Ruchliwa twarzyczka Mani już się rozpogodziła.
I tak przekomarzali się dalej, głównie Mania i Homicz. Poczciwy Połubajtys najwięcej pomrukiwał, nie mogąc nadążyć szybkiemu biegowi ich żartów. Jadwiga słuchała ich tylko napół. Ciężki oddech machin okrętowych, odgłosy fal, uderzających w bok parowca, rozmowa tych dwojga, wreszcie podmuchy zwolna wzrastającego wiatru, mieszały się Jadwidze w jedną melodyę.... Czuła się wzruszoną — i patrząc w czerwony krąg słońca, zbliżający się zwolna ku krańcom horyzontu, myślała sobie:
— Dzięki Ci, Panie, że od samego początku drogę mą prostujesz i ułatwiasz.... Za jedno serce, które zostawiłam tam po za wodą, dałeś mi odrazu, może na krótko, na dni parę, serc trzy.... Szorstkie są — ale czuję, że — życzliwe.
A krąg słońca zapadał zwolna w głąb Oceanu.
Pokład opróżniał się z emigrantów trzecioklasowych. Godzina regulaminowa zbliżała się.
Mania śmiała się głośno z jakiegoś żartu Homicza.
Powolny Połubajtys zabrał teraz głos. Mówił z powagą:
— Ta.... to.... śmieszki, chiszki.... wszystko jakoby dobrze. Tylko że kuzyneczka nic nie jadłszy. Trzeba wrócić na dół i zrobić chociaż trocha herbatki.... Ta, później gorącej wody nie dostanie.
— Istotnie — rzekła Jadwiga — Pani, panno Maryo, przezemnie nie poszła na kolacyę...
— Och.... taka kolacya!
— Proszę nie żartować, proszę iść... Ja jeszcze zostanę — spojrzała na zegarek — mamy przed sobą coś pół godziny do dzwonka... Chciałabym zobaczyć zachód słońca.
— Ja mogę być tymczasem pani kawalerem-opiekunem — wtrącił żartobliwie Homicz.
— O! kobiety, które same puszczają się przez Ocean, nie potrzebują opiekunów...
Zaśmieli się wszyscy.
Wreszcie Litwin z Manią odeszli no schodach w głąb. Jadwiga i Homicz siedzieli długi czas w milczeniu. Zmierzchało; zapalono latarnie. Jadwiga zmyślała. Szczepan kręcił nielitościwie wąsa. Teraz pod nieobecność Mani i Litwina odeszła go jakoś ochota do żartów.
Naraz odezwał się odgłos dzwonka.
— Pani! — rzekł nieśmiało młodzieniec — już dzwonią....
— Ach! więc trzeba iść.... — rzekła.
Podniosła się.
Szczepan czekał, ażeby Jadwiga oparła się na jego ramieniu. Ona zrozumiała jego wyczekujące spojrzenie.
— O — rzekłą — jestem teraz dość silna. Sama pójdę. Nie chcę pana niepokoić.
Podniosła się.
Skłoniła się — i poszła naprzód.
On nagle posmutniał.
Czuł tak samo, jak i dwoje tamtych, więcej nawet, że to poważne dziewczę jest o całe niebo od nich różne i wyższe, że pomiędzy nią a nimi, pomimo chwilowej tu poufałości, istnieje cała przepaść różnic umysłowych i cywilizacyjnych, która się okaże — tam, poza okrętem. I niewiadomo dla czego ból przejął mu serce.
Była dość późna już godzina.
Pokład opustoszał.... Panował półmrok. Jadwiga, opierając się od czasu do czasu, to o ławki, to o baryerę, posuwała się zwolna ku schodom. Szczepan szedł za nią w pewnem oddaleniu, jak gdyby czuwając nad jej bezpieczeństwem.
Ona zeszła ze schodów i powoli skierowała się w kurytarz, prowadzący do oddziału kobiet samotnych. On wstępował dopiero na schody. Milczący, żegnał wzrokiem jej sukienkę, która mu mignęła na zakręcie.
Był już na połowie schodów. Naraz do uszu jego doszedł ostry okrzyk.
Był to głos Jadwigi. Brzmiało w nim przerażenie rozpaczliwe. Szczepan, jak tknięty prądem elektrycznym, rzucił się naprzód. W kilku susach przeskoczył resztę schodów — i znalazł się w wązkim korytarzyku. W niejasnem oświetleniu latarni ujrzał obraz, na widok którego wszystka krew zagrała mu w żyłach i Jadwiga szamotała się z jakimś drabem, o głowę od niej wyższym. Usiłował ją objąć uściskiem, a pośród brunatnej twarzy oczy jego świeciły, jak karbunkuły. Ona odpychała go z całej siły, a z piersi jej, spartych przerażęnium, wyrywały się urywane okrzyki.
— Ratunku.... Boże mój.... help.... help....
Szczepan poznał tego człowieka. Był to Duńczyk o ponurej twarzy i rudo-szarej rozczochranej brodzie, na pół idyota, posługacz z trzeciej klasy. Przesuwał się on pośród pasażerów między pokładu, wiecznie brudny, wiecznie milczący, błyskając z podełba białkami wywróconych oczu, szczególniej w stronę kobiet. Nazywano go Lars.
Szczepan na widok napaści miał jedna tylko myśl.
Zacisnął pięści i runął na olbrzyma. Wyrwał Jadwigę, bladą, z rozszerzonemi źrenicami, z rąk brutala, a jego samego z siłą, której trudnoby się spodziewać od chłopaka o kształtach wcale nie atletycznych, odepchnął tak, że olbrzym, uderzywszy o ścianę kurytarza, runął ciężką masą na podłogę....
Duńczyk podniósł się wnet, a w półidyotycznych jego oczach paliła się wściekłość.
— Panno Jadwigo.... panno Jadwigo! — wołał Szczepan — proszę się schronić do oddziału pań.
Ale ona, czy to sparaliżowana przerażeniem, czy widząc nowe, straszne niebezpieczeństwo dla swego obrońcy, stała nieruchomo, oparta o ścianę.
Duńczyk sięgnął teraz szybkim ruchem do kieszeni.
Podniósł rękę. Błysnęło światełko.... zabrzmiał głuchy dźwięk. To strzała rewolweru.
Szczepan zrozumiał.... Czuł, że pierwsza kula go nie trafiła. Ale druga?.. Śmierć jego pewna śród tej strzelaniny na parę kroków w ciasnej przestrzeni. Jego przeciwnik ma jeszcze pięć kul. Jeśli nie ubezwładui tamtego, za sekundę będzie trupem.
Ta myśl przeszła mu przez głowę z szybkością błyskawicy.
Prędzej niż skończył myśleć, zgiął ciało w pół — i runął na wściekłego Duńczyka.... Nad jego plecami świsnęła druga kula i utkwiła w ścianie. Ale w tej chwili Duńczyk padł na wznak, ugodzony w pierś głową Polaka. Rewolwer wyleciał mu z ręki. Szczepan był na nim.... Ramiona ich splotły się razem w strasznem natężeniu. Muskuły ich rwały się. Duńczykowi z ust wychodziła piana; ryczał, jak zwierzę ranione....


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.