Kara Boża idzie przez oceany/Część II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część II
Rozdział II.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Nazajutrz rano cały okręt — nie wyłączając dwóch arystokratycznych klas — był zaniepokojony jakiemiś ponuremi legendami.
Podawano sobie niesłychane rzeczy.
W trzeciej klasie była podobno straszna bójka.... Dwóch emigrantów pozabijało się na śmierć. Majtek zastrzelony. Dano kilkanaście wystrzałów. Poszło o kobietę,... Bezpieczeństwo podróżnych były zagrożone. Śród tłumu międzypokładowego może wyniknąć krwawy bunt itd. itd.
Najodważniejszym z Amerykanek z pierwszej kajuty drżał głos, gdy opowiadały te wypadki. A nawet jedna z pań, ściskając rączkę maleńkiego rewolweru, istnego bawidełka w prześlicznej oprawie ze słoniowej kości, oświadczyła:
— Pięć trupów padnie, zanim mnie wezmą!
Że coś w tem być musiało, dowód ten, iż oficerowie chodzili, jak powarzeni, a dostęp do kajuty kapitana i oddziałów służbowych był wzbroniony. On sam był zamknięty u siebie. Pasażerom z 3ej klasy nie pozwolono wychodzić na pokład. Gospodarz okrętu biegał wciąż to do 3ej klasy, to do kajuty kapitana, to coś szeptał z niektórymi z pasażerów.
Dopiero około godziny 12ej wszystko się wyjaśniło.
Do salonu pierwszej klasy wszedł elegancki i pulchny kapitan z siwemi, pięknie przystrzyżonemi bakenbardami — i głosem poważniejszym, niż kiedykolwiek, oświadczył:
— Wczoraj wieczorem zdarzyło się na naszym okręcie pewne przykre zajście. Jeden z podróżnych 3ej klasy stoczył walkę z jednym z naszych posługaczy. Dano dwa strzały. Obydwaj zostali przytrzymani i umieszczeni na noc w zamkniętych celach. Dziś, na zasadzie przysługującego mi prawa — tu kapitan wydął mocniej, niż zwykle pulchne swe policzki — zbadałem sprawę, wysłuchałem świadków — i wydałem moją decyzyę. O tej decyzyi jestem obowiązany powiadomić sz. panów i panie. Rzecz miała się tak, iż na kurytarzu, prowadzącym do oddziału kobiecego w 3ej klasie, jeden z naszych posługaczy, Lars Larsen, napadł niespodziewanie na pasażerkę tejże klasy, pannę (tu kapitan podniósł do oczu jakąś notatkę) Hedwig Slaski.... pokazuje się, że uczynił to w przystępie nagłego obłędu (w tem miejscu kilkanaście pań zaczęło się uśmiechać dwuznacznie). W chwili najdrażliwszej (znów uśmiech pań) ukazał się na schodach młody jasażer tejże klasy („Ach... młody!” — wykrzyk jednej z pań; kapitan podnosi znów do oczu swą notatkę) Szczepan Homitsch — dziwne nazwiska miewają ci panowie Polacy! — otóż ten pan pośpieszył na pomoc napadniętej. W rezultacie, jak zeznaje panna Slaski, Larsen dał dwa strzały z rewolweru do Homitscha, strzały szczęściem bezskuteczne. Homitsch powalił strzelającego — i w owym właśnie czasie znaleźli ich nasi majtkowie, tarzających się w strasznej walce. Bozdzielono ich, gdy Homitsh o mało co nie został zaduszonym przez silniejszego Larsena. Śledztwo wyjaśniło fakta, jak wyżej, a ostatecznie przyznał to i sam Larsem Faktycznie p. Homitsh narażał się na niechybną niemal śmierć, ratując swą piersią rodaczkę przed zamachem brutala („Boże mój!“ — okrzyk jednej z pań). W obec tego uważałem za właściwe przeprosić najserdeczniej, w imieniu naszej kompanii, pannę Slaski, a przedewszystkiem pana Homitscha, który w skutek swego szlachetnego poświęcenia dla płci pięknej („Słuchajcie! słuchajcie!” — głosy męzkie z pośród grona pasażerów) nietylko poniósł uszkodzenia fizyczne, ale nawet przez pewien czas był uwięzionym, jako sprawca brzydkiego zaburzenia („Ach, ach!“ — ze strony pań). P. Homitsch zresztą oświadczył i dobrowolnie podpisał deklaracyę, że nie będzie miał z tego powodu żadnej pretensyi do naszej kompanii i nie wytoczy procesu o damages po przybyciu do Ameryki („Idyota!” — woła gruby bankier). Co do Larsena — kończył kapitan — ten pozostanie do końca podróży w zamknięciu, a po przybyciu do portu zdecydujemy, co z nim robić: oddać do domu obłąkanych, do sądu, czy wprost wypuścić go, wydalając ze służby?
Kapitan skończył.
Podróżni byli zachwyceni, szczególniej panie. Tajemnicza sprawa została wyjaśniona — i to w sposób bardzo romantyczny („Zapewne ci dwoje się kochają!” — myślały panie), będzie o czem rozmawiać przez wszystkie pozostałe dni podróży. („Ten młody Polak jest charmant!“ — zauważyła hrabina Z.)
Szczep anglo-amerykański lubi objawiać swe zadowolenie czynem.
Wystąpił lord Carrington, długi, żółty, sztywny, jak kij, Anglik — i zaproponował, ażeby wznieść na cześć pana... („Homitscha“, — podpowiedział kapitan) trzy razy: „Hip, hip... hurrah!”.
Przyjęto — i wykonano.
Następnie bankier S. F. Hutchinson, Sr. (z firmy Hutchinson & Clark z New Yorku) zaproponował, ażeby zebrać składkę dla bohatera tej awantury, zapewne człowieka niezamożnego. Przyjęto projekt z niesłychanym zapałem. Zebrano ogółem: 107 dol. 35 c., 150 franków, 11 funtów szterl. — i 222 marek pruskich. Wyznaczono delegacyę dla doręczenia tej sumy bohaterowi dnia.... Nastąpić to miało po południu dopiero.
W tej chwili uderzył dzwonek na obiad. Wszyscy udali się do jadalni.
W godzinę potem, po posiłku, szan. kapitan okrętu wygłosił tę samą lub podobną mowę w obec pasażerów klasy drugiej (zebrano tam dla bohatera „Homitscha” coś około 300 marek).
Podobny mityng odbył się wreszcie i w trzeciej klasie, na pokładzie. Przemawiał krótko po niemiecku, kapitan; po szwedzku pasażer lej kajuty, pan Swanson z Chicago i wreszcie p. Bolo L. Kaliski, dystyngowany jegomość z klasy 2ej — po polsku.
Wszyscy zrozumieli, o co idzie. Oczy wszystkich skierowały się z sympatyą ku grupie, w której stali Jadwiga z Manią i Połubajtys z Homiczem (ten ostatni miał rękę obandażowaną, oko zapuchłe i na twarzy ślady paznogci dzikiego Duńczyka).
Kapitan zbliżył się do tej grupy i po niemiecku przepraszał dwoje bohaterów tak przykrej awantury. Na zakończenie uścisnął dłoń Homicza.
Rehabilitacya była kompletna.
Nastąpiła teraz chwila nagrody dla pokrzywdzonej cnoty. Do Homicza zbliżyła się delegacya, złożona z pięciu „gentlemanów“ z dwóch wyższych klas. Dystyngowany p. Bolo L. Kaliski zabrał głos w imieniu delegacyi. Mówił po niemiecku, ponieważ ten tylko język znał nieco bohater chwili. P. Bolo oświadczył zdumionemu Warszawiakowi, iż panowie i panie z grona pasażerów, lepiej uposażonych przez Opatrzność w złoto i srebro, uznali za właściwe, w uznaniu jego dzielności, z jaką stanął w obronie jednej z pasażerek, ofiarować mu skromną „purse“ (sakiewkę) z pewną ilością marek, dolarów, funtów szterlingów itd. itd. „Nie powinno to nikogo żenować — dodał na zakończenie p. Bolo L. Kaliski — a tem bardziej bohatera chwili, taki bowiem sposób nagradzania zasług najzupełniej jest zgodny z duchem rasy anglo saskiej, a specyalnie ze zwyczajami amerykańskiemi.“
Wykwintna przemowa p. Kaliskiego wywołała ogólny poklask zarówno u tych, którzy ją zrozumieli — jak i u tych, którzy się jej treści domyślali.
Tylko sam bohater chwili, Homicz, zdawał się niezupełnie rozumieć, o co idzie. Na bladą twarz wystąpił mu rumieniec.... Słowa wykwintnej przemowy p. Kaliskiego nie były mu dość jasne.
Chciał pytać....
Gdy oto wystąpił naprzód jeden z „gentlemanów“ z pierwszej kajuty. Trzymał w ręku małą srebrną tackę, na której leżała wykwintnie haftowana sakiewka, a z jej wnętrza przeglądały sztuki złota.
Szczepan zrozumiał.... Chciano mu rzucić jałmużnę.
Krew uderzyła mu do głowy. Twarz zachmurzyła się nagle; brwi ściągnęły; wzrok stał się ostry i zuchwały. Zdawało się, jak gdyby w tej chwili chciał na obelgę (bo za taką ją uważał!) odpowiedzieć obelgą, plunąć im w w twarz ostrem słowem — i brutalnie odtrącić ową „purse“ od siebie — Trwało to przecież tylko sekundę.
Wysiłkiem woli pomiarkował się i po polsku rzekł do Kaliskiego:
— To ma być dla mnie?
— Tak....
— A więc oświadcz im pan, że ja tego nie przyjmę.... Biedny jestem, ale mam ręce do pracy. Jałmużny nie potrzebuję!
Twarz mu promieniała w tej chwili wyrazem szlachetnej dumy.
Kaliski aż za głowę się chwycił z podziwu. Wszystkich zastanowiła gra fizyognomii Homicza. Mówiła ona prawie tak wyraźnie, jak słowa. Pytano jeszcze Kaliskiego. Ten powiedział.
— Czy podobna?! — wołano — Wytłumacz mu pan... powiedz!
Sam kapitan okrętu nie wiedział, co robić. Kaliski tłumaczył chłopcu, że nieprzyjęcie ofiary byłoby ciężką obelgą dla ofiarodawców, ale Homicz stał przy swojem. Rzekł wreszcie po namyśle:
— Dla mnie tego nie przyjmę... Ale, jeśli już ofiary cofnąć nie można, proponuję inne wyjście. Proszę, naturalnie jeśli się na to zgodzą pp. ofiarodawcy, przeznaczyć pieniądze na wsparcie istotnej nędzy, krórej nie brak na tym okręcie.... — tu obwiódł oczyma i wskazał na tłoczących się dokoła: chłopów w zniszczonych sukmanach; chudych i wiecznie głodnych wyrostków; dziewczęta w dziurawych trzewikach; wychudłe i pomarszczone żydówki, u obdartych sukienek których wisiały brudne bachory różnego wzrostu; niedokrewne matki, karmiące blado żółte i nędzne niemowlęta, — słowem całą szarą masę najbiedniejszych emigrantów napiętnowaną cechami ubóstwa i umęczenia.
Zrozumiano go odrazu.
A gdy jeszcze Kaliski przetłumaczył polskie słowa Homicza na język angielski i niemiecki, entuzyazmowi nie było końca.
Propozycyę młodego Polaka przyjęto. Była to najbardziej sensacyjna chwila w tej podróży. Kapitan nieraz jeszcze potem, w następnych podróżach, opowiadał swym pasażerom o tem zdarzeniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.