Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

W hipodromie Konstantynopolitańskim w pobliżu stajni znajdowała się izba, stanowiąca rodzaj gotowalni dla jeźdźców obojej płci, mimików i woźniców. Lampy, zawieszone u sklepienia, płonęły nawet podczas dnia w tym kącie dusznym, przejętym zapachem gnoju i ciepłem stajni. Gdy podnoszono zasłonę we drzwiach, wdzierała się przez nie oślepiająca struga światła porannego; wtedy widać było w słonecznej dali puste szeregi siedzeń dla widzów, wspaniałe schody, łączące lożę cesarską z apartamentami pałacu Konstantyna, kamienne strzały obelisków egipskich, a pośrodku, na żółtym piasku, olbrzymi ołtarz ofiarny w kształcie trzech wężów bronzowych, splecionych z sobą, których płaskie łby podtrzymywały trójnóg Delficki kunsztownej roboty.
W pewnych chwilach z areny dochodziło trzaskanie z bicza, krzyki ujeżdżaczów, parskanie koni i tarcie kół o piasek miękki, przypominające szelest skrzydeł.
Nie były to gonitwy, jeno przygotowawcze ćwiczenia do igrzysk właściwych, mających się odbyć w hipodromie za dni kilkanaście.
W jednym końcu stajni nagi atleta, natarty oliwą i kurzem pokryty, ze skórzanym pasem na biodrach, podnosił i opuszczał hantle żelazne. Z odrzucony w tył kędzierzawą głową wyginał grzbiet do tego stopnia, że mu kości w stawach trzeszczały, twarz siniała, a bycze żyły nabrzmiewały na grubym karku.
Zbliżyła się do niego z orszakiem niewolników młoda patrycyuszka bizantyjska w strojnej stoli porannej, naciągniętej na głowę i opadającej fałdzisto na delikatną, arystokratyczną, trochę już nadwiędłą twarzyczkę.
Była to gorliwa chrześcijanka, lubiona przez wszystkich kleryków i mnichów za wspaniałe opatrywanie klasztorów i hojne jałmużny, wdowa po senatorze rzymskim, przybyła z Aleksandryi. Z początku kryła się ona ze swemi przygodami, wkrótce jednak spostrzegła, iż łączenie miłości Kościoła z miłością cyrku stawało się modnem.
Wszyscy wiedzieli, że Stratonika znosić nie mogła paniczyków konstantynopolitańskich, ufryzowanych i uróżowanych, nerwowych i kapryśnych, jak i ona. Taki już miała temperament, że musiała mieszać najkosztowniejsze wonności arabskie z podniecającym odorem stajni i cyrku.
Po gorących łzach skruchy, po wstrząsających spowiedziach przed umiejętnymi spowiednikami, ta mała kobietka, wątła i delikatna, jak cacko z kości słoniowej, czuła potrzebę brutalnych pieszczot słynnego ujeżdżacza.
Stratonika przypatrywała się ćwiczeniom atlety z miną subtelnej znawczyni, gimnasta zaś, zachowując wyraz bezmyślnej powagi na swej byczej twarzy, nie darzył jej najmniejszą uwagą. Szeptała coś do ucha swojej niewolnicy i z naiwnem zdumieniem podziwiała potężny grzbiet i straszliwe muskuły herkulesa, kłębiące się pod czerwoną skórą ramion, gdy atleta, wyprostowując się i zaczerpując zwolna powietrza w piersi, jak w miech kowalski, podnosił żelazne hantle nad swą głową dzikiego zwierzęcia.
Podniesiono zasłonę, tłum widzów rozstąpił się, i do stajni wbiegły dwie klacze kapadockie, czarna i biała, a na nich młoda ujeżdżaczka, która zręcznie, z gardlanym okrzykiem, przeskakiwała z jednego konia na drugi, następnie zaś, wywinąwszy w powietrzu ostatniego koziołka, stanęła na ziemi.
Była ona równie silna, zdrowa i wesoła, jak jej klacze.
Na jej nagiem ciele błyszczały kropelki potu.
Uprzejmie podbiegł ku niej młody, wytwornie ubrany subdyakon bazyliki Świętych Apostołów, Zefiryn, wielki zwolennik cyrku, znawca koni i stały uczestnik gonitw, podczas których czynił znaczne zakłady za „błękitnymi” (Vineta) przeciwko „zielonym” (prasina).
W skrzypiących safianowych bucikach na czerwonych obcasach, z podmalowanemi oczyma, ubielony i ufryzowany, Zefiryn podobniejszy był do młodej dziewczyny, aniżeli do sługi Kościoła. Z tyłu za nim stał niewolnik, obarczony paskami materyi, pudełkami i wszelkiego rodzaju sprawunkami z najsłynniejszych magazynów.
— Krokalo, oto są perfumy, których żądałaś onegdaj.
To mówiąc, kłaniał się grzecznie i podawał elegancki flakonik, zalepiony błękitnym woskiem.
— Obiegałem sklepy przez cały ranek. Tylko jeden flakonik znalazłem. To czysty nard. Wczoraj dopiero przywieziono go z Apamei...
— A cóż to za sprawunki? — pytała Krokala.
— Jedwabie z modnym deseniem i różne drobnostki damskie...
— Ciągle dla twej...?
— Tak jest, ciągle dla mojej szlachetnej siostry bogobojnej matrony Blezylli. Trzeba przecie pomagać bliźnim. Ona ma zaufanie tylko do mojego gustu w wyborze materyałów. Od świtu latam z jej poleceniami... Prawie nóg nie czuję. Ale nie skarżę się, o nie! Blezylla jest taka dobra, taka... mogę powiedzieć... święta niewiasta...
— Szkoda tylko, że stara — zaśmiała się Krokala. — Hej, chłopcze, otrzyj pot z czarnej klaczy świeżymi figowymi liśćmi.
— I starość ma swoje zalety — odparł subdyakon, z zadowoleniem zacierając białe dłonie, obciążone pierścieniami.
Poczem szepnął Krokali do ucha:
— Dziś wieczór?...
— Nie wiem, doprawdy... Może... A przyniesiesz mi co?
— Nie obawiaj się, Krokalo. Z pustemi rękoma nie przyjdę. Mam pewną sztuczkę materyi... A co za deseń, żebyś wiedziała!...
Przysunął dwa palce do ust, pocałował, przymrużył oczy i cmoknął.
— Olśniewający!...
— Gdzieżeś ją znalazł?
— Ma się rozumieć, że u Syrmika, opodal łaźni Konstancyusza. Za kogóż mnie masz? Będziesz mogła zrobić sobie długi tarantinidion. Nie możesz sobie wystawić, co to za haft!... Jak ci się zdaje, co też wyobraża?
— Albo ja wiem!.. Kwiaty, albo zwierzęta?
— Nie kwiaty, ani zwierzęta, lecz złotem i jedwabiem dziergana cała historya cynika Dyogenesa, mędrca nędzarza, który mieszkał w beczce!...
— A! to musi być ładne! — zawołała ujeżdżaczka. — Przyjdź, przyjdź koniecznie. Będę czekała na ciebie.
Zefiryn spojrzał na zegar wodny, klepsydrę, ustawioną w zagłębieniu ściany, i zaniepokoił się.
— Aj, spóźnię się stanowczo!... Mam jeszcze zajść do lichwiarza w interesie innej matrony, do jubilera, do patryarchy, potem do kościoła na nabożeństwo... Bądź zdrowa, Krokalo!
— Tylko nie zapomnij! — wołała za nim Krokala i, grożąc mu palcem, dodała: — figlarzu!...
Subdyakon wyszedł, skrzypiąc safianowymi bucikami ze swoim niewolnikiem, dźwigającym pakunki.
Tłum jeźdźców, tancerek, gimnastów, zapaśników, poskramiaczów wpadł do stajni. Gladyator Mirmillon, z twarzą osłonioną siatką drucianą, zaczął rozpalać przy ogniu sztabę żelazną. Poskramiał on lwa, tylko co przywiezionego z Afryki, którego ryk rozlegał się za ścianą.
— Ty mnie do grobu wpędzisz, wnuczko, i sama zasłużysz na potępienie wieczne... Ach, jakże mnie krzyż boli! Sił mi brakuje!
— A, to ty, dziadku Gnyfonie?... Ciągle tylko zrzędzisz! — niezadowolonym głosem zawołała Krokala.
Gnyfon był to nizki starzec o załzawionych, przebiegłych oczach, błyszczących z pod siwych brwi, które poruszały się ciągle, jak dwie myszy białe, i o nosie fioletowym z pijaństwa. Miał na sobie spodnie lidyjskie ze wszystkich stron połatane, na głowie zaś wojłokową czapkę frygijską o śpiczastym wierzchołku, naprzód wygiętym, z dwiema klapami na uszy.
— Znowu się przywlokłeś po pieniądze! — sarkała Krokala. — I w dodatku pijany!...
— Wstydziłabyś się mówić tak, wnuczko. Odpowiesz przed Bogiem za moją duszę... Pomyśl, do czegoś mnie doprowadziła! Mieszkam teraz w dzielnicy Figowej, wynajmuję małą komórkę od rzeźbiarza, to jest fabrykanta bałwanów. Codzień muszę patrzeć, jak wykuwa z kamienia — Panie odpuść! — te bezecne twory. Czy sądzisz, że to przyjemny widok dla chrześcijanina?... Zaledwie oczy otworzę: tok! tok! tok! — gospodarz wali młotem po marmurze i wydaje na świat białych djabłów, bogów przeklętych, którzy się śmieją ze mnie, wykrzywiają gęby bezwstydne. I jak tu nie zgrzeszyć, nie uciec do szyneczku na pociechę? Och! Panie, zmiłuj się nad nami!... Nurzam się we wszeteczeństwie pogańskiem, jak świnia w gnojowisku. A przecie wiem, że wszystko nam policzone będzie... I kto temu winien? co? Ty! Rozrzucasz pieniądze na wszystkie strony, tylko dla biednego staruszka...
— Nie kłam, Gnyfonie — odparła dziewczyna: — biednym nie jesteś, tylko sknerą! Masz pod łóżkiem skarbonkę..
Gnyfon przelękły jął machać rękoma:
— Cicho, cicho!... — i żeby zmienić przedmiot rozmowy, rzekł:
— Wiesz ty, dokąd ja idę?
— Pewnie znowu do szynku...
— Właśnie że nie do szynku, tylko jeszcze gorzej! Do świątyni samego Dyonizosa!... Świątynia ta od czasów błogosławionego Konstantyna była zasypana gruzami, jutro zaś, na rozkaz wspaniałego cesarza Juliana, ma być znowu otwarta. Wynająłem się do oczyszczania, chociaż wiem, że przez to zgubię duszę i będę strącony do gehenny! Ale cóż, dałem się skusić... albowiem nagi jestem i nędzarz, i głodny. Dożyłem do tego, że u własnej wnuczki miłosierdzia nie znajduję.
— Przestań, Gnyfonie, znudziło mi się słuchać. Masz! wynoś się i nie przychodź więcej, gdy będziesz pijany.
Krokala cisnęła dziadkowi swemu parę monet srebrnych, poczem wskoczyła na dzikiego ogiera iliryjskiego i, stojąc na jego grzbiecie, trzaskała z długiego bicza i cwałowała po hipodromie. Gnyfon, klasnąwszy językiem z zadowolenia, zawołał dumnie:
— Na własnych rękach ją wychowałem!
I z tryumfem wskazywał Krokalę.
Jędrne nagie kształty woltyżerki jaśniały w promieniach porannego słońca, a jej rozwiane włosy rude odpowiadały barwą maści ogiera.
— Hej, Zotiku! — zawołał Gnyfon do starego niewolnika, zgarniającego gnój do kosza. — Chodź ze mną oczyszczać świątynię Dyonizosa! Tyś majster do takich rzeczy. Dam ci trzy obole.
— Czemu nie? — odparł Zotik. — Tylko oprawię lampkę przed boginią i zaraz idę z tobą.
Mówił o Hipponie, bogini koniuchów, stajni i gnoju. Wycięta niezgrabnie z drzewa, zakopcona, podobna do kloca, Hippona stała w wilgotnym kącie, ale Zotik, wychowany pomiędzy końmi, czcił ją, modlił się do niej ze łzami rozczulenia, przyozdabiał jej niekształtne nogi wonnymi fjołkami i był pewny, że go ona uleczy z każdej choroby, ochroni w każdej chwili życia i w godzinie śmierci.
Gnyfon i Zotik wyszli na okrągły plac, zwany Forum Konstantyna z podwójną kolumnadą i łukami tryumfalnymi. W samym środku wznosiła się na marmurowym cokóle olbrzymia kolumna z porfiru, dźwigająca na szczycie, wyżej niż na sto dwadzieścia łokci wzniesionym, bronzowy posąg Apollina, dzieło Fidyasza, wywiezione z jakiegoś miasta frygijskiego. Głowę boga Słońca odtrącono i z barbarzyńskim brakiem smaku przyprawiono do korpusu bożyszcza, głowę cesarza — chrześcijanina Konstantyna Równego Apostołom. Czoło wieńczyły mu promienie złote; w prawej dłoni Apollo — Konstantyn trzymał berło, a w lewej — kulę ziemską. U stóp kolosu stała niewielka kapliczka chrześcijańska, rodzaj Palladium. Odprawiano w niej nabożeństwa jeszcze za czasów Konstancyusza. Chrześcijanie bronili się argumentem, że w bronzowym korpusie Apollina, w samej piersi słonecznego bóstwa, zawarty był talizman, cząstka Przenajświętszego Krzyża, przez Helenę przywieziona z Jerozolimy. Pomimo to cesarz Julian rozkazał zamknąć kaplicę.
Gnyfon i Zotik weszli w długą i wązką ulicę, wiodącą wprost do Schodów Chalcedońskich w pobliżu przystani. Wiele gmachów dopiero stawiano, inne przebudowywano, ponieważ były wzniesione tak pośpiesznie dla przypodobania się Konstancyuszowi, że zdążyły już się rozwalić. Dołem krążyli przechodnie, gromadzili się kupujący przed sklepami, posługacze, niewolnicy, turkotały pojazdy. W górze zaś na drewnianych rusztowaniach postukiwały młoty, skrzypiały windy, ostrze piły zgrzytało na twardych białych kamieniach; robotnicy wciągali na sznurach ogromne belki lub czworogranne bloki prokonnezyjskiego lśniącego marmuru. Stamtąd czuć było wilgotny zapach świeżego wapna, i drobny pył biały opadał na głowy. Tu i owdzie, pomiędzy oblanymi słońcem murami oślepiającej białości, w głębi zaułków błękitniały uśmiechnięte fale Propontydy z podobnymi do skrzydeł mew żaglami statków.
Mimochodem usłyszał Gnyfon rozmowę dwóch robotników, rozczyniających zaprawę alabastrową w wielkim kotle.
— Dlaczegoś został galilejczykiem? — zapytywał jeden z nich.
— Zastanów się tylko: chrześcijanie mają pięć razy tyle świąt, co Hellenowie. Któż będzie sam sobie szkodził? I tobie radzę zrobić tak samo. Z chrześcijanami bez porównania swobodniej!...
Na rogu tłum przycisnął Gnyfona i Zotika do ściany. Pośrodku ulicy stłoczyły się wozy; nie można było ani przejść, ani przejechać; krzyki, przekleństwa, śmiganie batów krzyżowały się w powietrzu. Dwadzieścia par zgiętych pod jarzmem wołów ciągnęło na ogromnym wozie o kołach kamiennych, przypominających żarna, kolumnę z jaspisu. Ziemia drżała pod ciężarem.
— Dokąd to wieziecie? — zapytał Gnyfon.
— Z bazyliki Świętego Pawła do świątyni Hery. Chrześcijanie porwali ją byli do swego kościoła. Teraz wraca na swoje miejsce.
Gnyfon spojrzał na brudny mur, o który był oparty i na którym ulicznicy pogańscy wyrysowali węglem zwykłą karykaturę bezecną na chrześcijan...
Gnyfon odwrócił się i plunął z oburzenia.
Obok tłumnego targu spostrzegli na ścianie portret Juliana ze wszystkimi atrybutami władzy cesarskiej. Z obłoków skrzydlaty bożek Hermes zstępował ku niemu. Portret był świeży z nieobeschłemi jeszcze farbami.
Według praw rzymskich, każdy przechodzień winien był złożyć ukłon przed świętym wizerunkiem Augusta.
Urzędnik targowy, agoranom, zatrzymał jakąś staruszkę, niosącą kosz buraków i kapusty.
— Nie kłaniam się bogom — szlochała staruszka. — Mój ojciec i moja matka już byli chrześcijanami.
— Masz złożyć ukłon nie bogu, jeno cesarzowi — odparł agoranom.
— Kiedy cesarz jest razem z bogiem! Więc jakże mam się kłaniać?
— Co mnie to obchodzi! Kazano się kłaniać i tyle. Niema o czem rozprawiać!
Gnyfon pośpiesznie odciągnął w drugą stronę Zotika.
— Szatański podstęp! Albo kłaniaj się przeklętemu Hermesowi, albo będziesz oskarżony o obrazę majestatu. Niema wyjścia! Och, och, och! czasy Antychrysta!... Zastawił czart sidła na prawowiernych ludzi. Ani się człowiek spostrzeże, jak zgrzeszy. Patrzę na ciebie, Zotiku, i zazdroszczę ci. Żyjesz sobie ze swą boginią od gnoju, o nic się nie troszcząc...
Doszli do świątyni Dyonizosa, stojącej w sąsiedztwie klasztoru, którego drzwi i okna były szczelnie pozamykane, jak przed najściem nieprzyjaciół. Poganie oskarżali bogobojnych zakonników o zrabowanie wielu skarbów świątyni.
Kiedy Gnyfon z Zotikiem tam weszli, ślusarze, cieśle i mularze byli już przy robocie. Odwalono zbutwiałe deski, któremi był zabity otwarty czworobok w suficie, i słońce wdzierało się do posępnego gmachu.
— Co tu pajęczyn, patrzcie tylko!
Pomiędzy kapitelami kolumn wisiały strzępy szarej przędzy pajęczej, którą usunięto pośpiesznie za pomocą długich tyk w gałgany owiniętych. Spłoszony nietoperz wypadł z ciemnej szczeliny i rzucił się na wszystkie strony, nie wiedząc gdzie się skryć przed światłem: tłukł się o wszystkie kąty i szeleściał miękkiemi skrzydłami.
Zotik zgarniał gruzy i śmieci i wynosił w koszyku.
— Czego tutaj nie nagromadzili, przeklęci! — mruczał stary pod nosem.
Przyniesiono pęk zardzewiałych kluczów i otwarto skarbiec: zakonnicy powynosili byli wszystko, co miało wartości. Wprawione w naczynia ofiarne drogie kamienie były powyłupywane, stroje poodzierane z ozdób złotych i purpury. Gdy rozpostarto wspaniałą szatę ofiarnika, ćma molów wyrwała się z fałdów nakształt złotego obłoku. W głębi trójnogu Gnyfon znalazł garść popiołu, szczątki mirry, spalonej przed zwycięstwem chrześcijan przez ostatniego kapłana podczas ostatniej ofiary.
Ze wszystkich tych świętych rupieci, z ubogich gałganów i pogiętych naczyń zalatywał zapach śmierci i zgnilizny, łagodna i smutna woń prochów sprofanowanych bogów.
Słodka melancholia zakradła się w serce Gnyfona. Uśmiechnął się na wspomnienie czegoś, może swego dzieciństwa, smacznych placków jęczmiennych z miodem i tymiankiem, białych stokrótek polnych i żółtego mleczaju, które wespół z matką znosił na skromny ołtarz wiejskiej bogini; swoich modłów dziecinnych nie do dalekiego Boga w niebie, lecz do małych ziemskich bożków, wygładzonych dotykaniem rąk, wyciętych z drzewa bukowego, do Penatów domowych. I żal mu się zrobiło umarłych bogów, westchnął smutno, ale w tejże chwili opamiętał się i szepnął:
— Pokusa dyabelska!
Robotnicy przynieśli ciężką płytę marmurową, starożytną płaskorzeźbę, skradzioną przed wielu laty i odnalezioną w poblizkiej komórce żyda szewca, który sobie nią komin kuchenny załatał. Filomena, stara żona sąsiada sukiennika, będąc nabożną chrześcijanką, nienawidziła szewcowej, zwłaszcza, że przeklęta Żydowica bezustannie wpuszczała swego osła w jej zagony kapusty. Wojna pomiędzy sąsiadkami trwała przez wiele lat; nakoniec zwyciężyła chrześcijanka. Za jej wskazówkami robotnicy dostali się do domu szewca i żeby odebrać płaskorzeźbę, cały piec mu rozwalili.
Był to straszliwy cios dla szewcowej, która, potrząsając łopatą, wzywała pomsty Jehowy na niewiernych, wyrywała sobie włosy z głowy i jęczała śród poprzewracanych garnków i zburzonego komina, gdy tymczasem jej dzieciaki piszczały jak pisklęta w zrujnowanem gnieździe. Pomimo to wszystko zabrano płaskorzeźbę, i Filomena wzięła się do jej obmycia.
Sukienniczka gorliwie szorowała marmur zczerniały od ostrego dymu i zaplamiony zupami tłustemi, aż powoli z pod sadzy kuchennych wystąpiły poważne linie starożytnej rzeźby. Dyonizos, młodzieńczy, piękny, nagi, jakby znużony bachanalią, nawpół leżał, opuściwszy na dół dłoń z puharem: pantera zlizywała ostatnie krople wina. I bóg, radością darzący wszystko, co istnieje, z życzliwym i rozumnym uśmiechem spoglądał na to, jak moc dzikiego zwierzęcia poskramia święta wina potęga. Wzniesiono płaskorzeźbę na sznurach i umocowano na dawnem miejscu.
Przed samym posągiem Dyonizosa stojący na drabinie złotnik wprawiał w puste orbity boga dwa wspaniałe przezroczysto-błękitne szafiry, mające wyobrażać źrenice.
— Co to jest? — zapytał Gnyfon z nieśmiałą ciekawością.
— Alboż nie widzisz?... Oczy.
— Przecie. Ale skąd te kamienie?
— Z klasztoru.
— I zakonnicy pozwolili?
— A jakże mieli zabronić! Sam boski August Julian wydał rozkaz. Czyste źrenice boga służyły za ozdobę szaty Ukrzyżowanego. Otóż to! Mówią o miłosierdziu i sprawiedliwości, a sami są pierwszymi rabusiami... Patrz, jak doskonale pasują kamienie do swoich dawnych miejsc!
Bóg, odzyskawszy wzrok, spojrzał na Gnyfona szafirowemi oczyma. Starzec odskoczył i przeżegnał się, zabobonną trwogą przejęty.
— Panie, zmiłuj się nad nami! Co to za ohyda!
Trapiły go wyrzuty sumienia. Zamiatając kurz, mówił, według zwyczaju, sam do siebie:
— Gnyfonie, Gnyfonie, jakim że jesteś nędznikiem! Istny z ciebie pies parszywy, że tak powiem. Cóżeś to uczynił na schyłku swego życia! Czemużeś zasłużył na potępienie? Zły duch cię opętał! A teraz pójdziesz w ognie piekielne, i nie będzie dla ciebie zbawienia. Skalałeś duszę i ciało, Gnyfonie, we wszeteczeństwie pogańskiem. Lepiejby ci było nie oglądać świata Bożego!
— Czego tak lamentujesz, stary? — pytała sukienniczka Filomena.
— Bo mnie serce boli, ach, jak boli!
— Jesteś chrześcijaninem?
— Jakim tam chrześcijaninem! Jestem gorszy od żyda. Nie chrześcijaninem jestem, lecz zdrajcą Chrystusa! — odpowiedział Gnyfon, zamiatając zawzięcie.
— Chcesz, to zdejmę z ciebie grzech tak, że nie pozostanie na tobie najmniejszej plamki z niecnoty pogańskiej? I ja jestem chrześcijanką, a widzisz, że nie obawiam się niczego. Alboż byłabym się podjęła tej szkaradnej roboty, gdybym nie wiedziała, jak się oczyścić?
Gnyfon spoglądał na nią z niedowierzaniem.
Sukienniczka, upewniwszy się, że nikt nie słucha, zaczęła szeptać tajemniczo:
— Tak, tak, jest na to środek. Maszę ci się przyznać, że dostałam od jednego pielgrzyma kawałek drzewa egipskiego, zwanego Persis, które rośnie w Hermopolisie w Tebaidzie. Gdy Dzieciątko Jezus z matką swoją wjeżdżali na ośle w bramy miasta, Persi ugięło się przed nimi aż do ziemi, i od tej chwili stało się cudownem i leczy chorych. Posiadam mały wiórek tego drzewa i mogę ci z niego cząstki udzielić. Taką jest potęga jego, że gdy się rzuci drzazgę do kadzi z wodą, to nazajutrz woda stanie się święconą i nabierze niesłychanej mocy. Obmyjesz się nią od stóp do głowy, i cały brud pogański opadnie z ciebie, jakby go nigdy nie było. Uczujesz się lekkim i czystym. Też powiedziano w Piśmie: „Zanurzysz się w wodzie i staniesz się bielszym od śniegu!”
— Dobrodziejko moja! — błagał Gnyfon. — Ratuj mnie! Daj mi ździebełko tego cudownego drzewa!
— Tylko widzisz, ono jest bardzo drogie! Zresztą, kiedy już chcesz koniecznie, odstąpię ci trochę za drachmę...
— Co ty mówisz, matko! Zmiłuj się! W życiu swojem jeszsze nie miałem drachmy... Dam ci pięć obolów.
— Skąpcze! — oburzyła się sukienniczka. — Żal ci drachmy!... Czyż twoja dusza nie warta tyle?
— Daj-no pokój, niewiadomo jeszcze, czy się oczyszczę — wahał się Gnyfon. — Może złe już tak do mnie przylgnęło, że nic nie pomoże?
— Ręczę ci za to — upewniała sukienniczka. — Teraz jesteś jako pies niechlujny. A gdy się pokropisz wodą święconą, poczujesz, że strupy opadają ci z duszy, która zajaśnieje czysta, jak gołębica.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.