Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ników, rozczyniających zaprawę alabastrową w wielkim kotle.
— Dlaczegoś został galilejczykiem? — zapytywał jeden z nich.
— Zastanów się tylko: chrześcijanie mają pięć razy tyle świąt, co Hellenowie. Któż będzie sam sobie szkodził? I tobie radzę zrobić tak samo. Z chrześcijanami bez porównania swobodniej!...
Na rogu tłum przycisnął Gnyfona i Zotika do ściany. Pośrodku ulicy stłoczyły się wozy; nie można było ani przejść, ani przejechać; krzyki, przekleństwa, śmiganie batów krzyżowały się w powietrzu. Dwadzieścia par zgiętych pod jarzmem wołów ciągnęło na ogromnym wozie o kołach kamiennych, przypominających żarna, kolumnę z jaspisu. Ziemia drżała pod ciężarem.
— Dokąd to wieziecie? — zapytał Gnyfon.
— Z bazyliki Świętego Pawła do świątyni Hery. Chrześcijanie porwali ją byli do swego kościoła. Teraz wraca na swoje miejsce.
Gnyfon spojrzał na brudny mur, o który był oparty i na którym ulicznicy pogańscy wyrysowali węglem zwykłą karykaturę bezecną na chrześcijan...
Gnyfon odwrócił się i plunął z oburzenia.
Obok tłumnego targu spostrzegli na ścianie portret Juliana ze wszystkimi atrybutami władzy cesarskiej. Z obłoków skrzydlaty bożek Hermes zstępował ku niemu. Portret był świeży z nieobeschłemi jeszcze farbami.
Według praw rzymskich, każdy przechodzień winien był złożyć ukłon przed świętym wizerunkiem Augusta.
Urzędnik targowy, agoranom, zatrzymał jakąś staruszkę, niosącą kosz buraków i kapusty.
— Nie kłaniam się bogom — szlochała staruszka. — Mój ojciec i moja matka już byli chrześcijanami.