Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Bóg, odzyskawszy wzrok, spojrzał na Gnyfona szafirowemi oczyma. Starzec odskoczył i przeżegnał się, zabobonną trwogą przejęty.
— Panie, zmiłuj się nad nami! Co to za ohyda!
Trapiły go wyrzuty sumienia. Zamiatając kurz, mówił, według zwyczaju, sam do siebie:
— Gnyfonie, Gnyfonie, jakim że jesteś nędznikiem! Istny z ciebie pies parszywy, że tak powiem. Cóżeś to uczynił na schyłku swego życia! Czemużeś zasłużył na potępienie? Zły duch cię opętał! A teraz pójdziesz w ognie piekielne, i nie będzie dla ciebie zbawienia. Skalałeś duszę i ciało, Gnyfonie, we wszeteczeństwie pogańskiem. Lepiejby ci było nie oglądać świata Bożego!
— Czego tak lamentujesz, stary? — pytała sukienniczka Filomena.
— Bo mnie serce boli, ach, jak boli!
— Jesteś chrześcijaninem?
— Jakim tam chrześcijaninem! Jestem gorszy od żyda. Nie chrześcijaninem jestem, lecz zdrajcą Chrystusa! — odpowiedział Gnyfon, zamiatając zawzięcie.
— Chcesz, to zdejmę z ciebie grzech tak, że nie pozostanie na tobie najmniejszej plamki z niecnoty pogańskiej? I ja jestem chrześcijanką, a widzisz, że nie obawiam się niczego. Alboż byłabym się podjęła tej szkaradnej roboty, gdybym nie wiedzała, jak się oczyścić?
Gnyfon spoglądał na nią z niedowierzaniem.
Sukienniczka, upewniwszy się, że nikt nie słucha, zaczęła szeptać tajemniczo:
— Tak, tak, jest na to środek. Maszę ci się przyznać, że dostałam od jednego pielgrzyma kawałek drzewa egipskiego, zwanego Persis, które rośnie w Hermopolisie w Tebaidzie. Gdy Dzieciątko Jezus z matką swoją wjeż-