Jermoła/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jermoła
Podtytuł Obrazki wiejskie
Wydawca Henryk Natanson
Data wyd. 1857
Druk Drukarni Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Amor omnia vincit.

Było to na Polesiu wołyńskiém, w jednéj z tych szczęśliwie zapomnianych okolic, przez które dotąd ani trakt pocztowy, ani żaden większy nie przerznął się gościniec; w zapadłym kątku, gdzie życie jest niemal średniowieczne i średniowieczna panuje prostota i poczciwość, rubaszność i ubóstwo. Proszę mnie nie posądzać, jakobym przez to chciał dać do zrozumienia, że wielkiemi traktami z cywilizacyą razem maszerują wszystkie występki z mantelzakami grzechów na plecach; ale, ale, jest podobno chwila między jedném a drugiém życiem, przejście, w którém nim się nowe wyrobi, a stare umrze, pozostaje tylko dość nieciekawe ni to, ni owo. Ta chwila już gdzieindziéj wybijająca na zegarze, nie przyszła jeszcze dla okolicy naszéj; żyło się tam, zwłaszcza po małych dworkach, na wzór XVI i XVII wieku, ich obyczajami, ich wiarą i trybem. Wprawdzie żółto pomalowane bogatsze dwory pół-panków już zaczynały przodować jakiejś reformie, ale ta drobnéj szlachcie wydawała się jeszcze niczém więcéj, jeno monstrualném dziwactwem. I mogłoż być inaczéj w poczciwéj téj dziurze, do któréj gazety dochodziły miesięcznemi paczkami, pocztę stanowili żydzi jadący na szabas do miasteczek, a handlowy ruch ograniczał się targami na bydło i łapcie (wyjmuję drzewo, o którém niżéj). Są ludzie, którzy uwierzyć może nie zechcą, że kąt taki znajdować się może na świecie; ale najprawdziwsza prawda, że na Pińszczyznie w Zarzeczu są, lub niedawno jeszcze były dwory, gdzie się dopytywano o zdrowie króla Stanisława Augusta, zostając w zupełnéj niewiadomości wypadków, które od Kościuszkowskich czasów ubiegły. Nikt tam nie widział żołnierza, nikt nie znał urzędnika; a ci, co jeżdżą płacić podatki do Pińska, niebardzo pytają komu je składają, i obwijając w chustkę kwit, nie wdają się w czytanie, które niebardzoby się im zapewne powiodło.
To tylko między nawiasami, bo w okolicy o któréj mowa, nie tak już było dziko. Kalendarze berdyczowskie dochodziły tu regularnie ostatnich dni grudnia, niosąc z sobą promyk cywilizacyi i zasób najpotrzebniejszych wiadomości dla tutejszych obywateli; na czele ich planetę mającą panować, ciekawą nowinę Wielkiéjnocy, wschody i zachody słońca, i sposób wygubiania pluskiew wynaleziony w Anglii! Poczta była nie daléj jak o mil dziesięć, ale po nią bogatsi posyłali raz w miesiąc, lub co najdaléj w sześć tygodni: niektórzy nawet tą drogą odbierali listy.
Większość jednak, powiedzmy prawdę, uważała za daleko pewniejsze w razie interesu, choćby o mil pięćdziesiąt wyprawiać umyślnego posłańca. Nie ma na świecie całym posłańców jak Poleszucy: nikt tak szybko nie chodzi, tak się nie dopyta, nie dotrze, o odpowiedź nie dokuczy i cało ze wszystkich niebezpieczeństw nie wyjdzie. Na oko, wziąłbyś owego w szaréj świcie, obwieszonego sakwami i prowizyą łapciów odartusa, za włóczęgę lub żebraka; gdy tymczasem za okładzinami jego czapki lub cholewą buta, w świstku papieru, krociowa często sprawa i najważniejszy interes spoczywa. Pan Bóg stworzył Poleszuka na posłańca: przewącha zawsze drogę najbliższą, trafi wszędzie i prześliźnie się z nieporównaną szybkością. To téż w nałogach szlacheckich jest dotąd posłaniec; i poczta najlepsza nie potrafi go zastąpić. W każdéj wiosce jest takich kilku kwalifikowanych pieszaków, którzy per pedes apostolorum o kilkadziesiąt mil chodzą, i byle im kilka złotych czystego zarobku, gotowi pójść z listem do Kalkuty. Dotąd trwa podanie o takim Poleszuku, którego jakiś pan Ogiński wyprawił do kuzyna swojego w Paryżu, a ten mu w kilka miesięcy odpowiedź z pokłonem dostawił.
Posłaniec Poleszuk choćby miał konia, to go nie użyje, uważając go raczéj za niepotrzebny ciężar, aniżeli za siłę pomocniczą.
Aleśmy się znowu rozgadali nie do rzeczy z tą charakterystyką poleskich posłańców: wróćmy więc do przedmiotu. Okolica nasza, któréj położenia geograficznego bliżéj oznaczać nie widzimy potrzeby, nie tak zapadła jak pińskie Zarzecze, między niém a Wołyniem usadowiona, stanowiła coś pośredniego. Był to wielki szmat kraju jeszcze po większéj części zarosłego lasami sosnowemi i dębowemi, wśród których na roztrzebionych polach tu i owdzie siedziały zakopcone smolnemi dymami wioski. Horyń spławny przerzynał bory, dając im wysoką cenę handlową, i główny dochód dóbr na nich téż polegał. Przy prostocie obyczajów i życia tutejszego, które wykwintném być ani potrzebowało, ani chciało, wszyscy tu niemal robili majątki i tyli na starość. Mięso najdrożéj sprzedawało się funt po trzy grosze, a żydzi je od wrót do wrót rozwozili; baran ze skórą płacił się około 3 złotych, chleba nie brakło, zarobku także: a na pozór nędzny, kołtunowaty Poleszuk nie mieniałby się na swój byt z pokaźniejszym Wołyniakiem. Wieśniak tutejszy nie spuszczając się na rolę, ma różne sposoby zarobkowania, które mu nie dopuszczają obawiać się zbytnio nieurodzaju, będącego klęską ostateczną gdzieindziéj, zwłaszcza gdy jakich nie siedm, ale bodaj dwa lub trzy lat po sobie głodnych wypadnie. Las i rzeka, od których go nie odpychają dziedzice, stanowią dlań nieprzebrane źródło drobnych dochodów i przemysłów. Las naprzód, mało co, lub nawet po wycięciu towaru nic nie robiący stosunkowo dziedzicowi, wszystkiém jest dla chłopka; gdyż zarobkowanie z takich rzeczy jak kora dębowa, lipowe łyka, obody, płozy, wyrób naczyń gospodarskich, obręcze, łapcie, łoza do wyplatania, skałki na podpał i t. p., nie zajmuje dworu, a wieśniak wszędzie prawie dotąd jeszcze swobodnie wyrabia co zechce, psując nawet młodzież i najlepsze drzewa. Suszone grzyby, jagody, dziki owoc jabłoni i grusz, tarnina, dają także choć niewielki grosz w potrzebie. Na brzegach rzeki zarobkują rękami: najmują się na flisów, stawią więcierze i saki, jeżdżą z poświatem i ościami: dość, że tu z zgłodu umrzeć nie można; a choć biéda dokuczy (bo gdzież ta dobrodziejka nie zajrzy), byle przednówek przekołatać, wlecze się daléj a daléj. Trafiają się i tu ciężkie, czarne, jak je u nas nazywają godziny; trafia się chléb pieczony z plewą, z korą, z owsem, z hreczką: ale świat nie byłby światem, żeby na nim wciąż było jak w niebie.
Po dworach to także patryarchalny żywot, do którego utrzymania handel i zamorskie kraje niewiele się przykładają, tak, że niemalby się bez nich obejść tu można, trochę ścisnąwszy. Wszystkiego dostarcza wioska, wszystko się robi na wsi, a z kupnych rzeczy to tylko cukier, kawa, butelczyna wina frankońskiego zwanego tu francuzkiém, jaka ćwierć funta herbaty, trocha pieprzu: — ot i po wszystkiém. W bardzo téż wielu razach cukier się zastępuje miodem, który nic nie kosztuje, kawa cykoryą, herbata rumiankiem i daleko zdrowszym lipowym kwiatem lub melissą, wino miodem i wódką, a pieprz chrzanem. Mięso bije się w domu lub żydek je przywozi oko po dziewięć, po siedm i po sześć groszy, w dodatku ofiarując ozory i flaki; drób hoduje się na folwarku, świece leją się u siebie, sukno tka na starożytnym warsztacie, rozczulającym prostotą, płótna snują na wsi, i nie ma rodzaju majsterstwa, któregobyś w znaczniejszych wioskach nie znalazł. Kowal, stelmach, cieśla, bednarz, mularz, choć nie tędzy, aleć przecie są. W razie gwałtownéj potrzeby, gdy przypilni a majstra nie ma, wyrwie się Poleszuk, który widział kiedyś jak coś gdzieś robiono, podejmuje się sprobować, i najczęściéj tym sposobem zepsuwszy kilka razy, wychodzi na professyonistę.
Nie powiem, żeby tu bardzo kwitły przemysł i sztuki;... ale téż w Polesiu niewiele się wymaga od artysty. Szewc kiedy ci but uszyje, prawda, że zdaje się na pozór nie na ludzką nogę stworzony: taki czegoś okrągły, niezgrabny, twardy i jakby z żelaza wykuty. Ale poprobuj chodzić: we dwa lata po wodzie i błocie ani dratwa nie puści, ani ci skóra pęknie, takie to sumienne i gruntowne.
Nogi się nie pytają jak im tam będzie: niech Pana Boga chwalą, że je skóra pokrywa, a podeszwa zastępuje żywą; nagniotki uważane są za naturalne następstwo lat i pracy, nie winę obuwia...
I tak we wszystkiém co się tu robi: mocno, bezpiecznie, grubo, a choć dla oka niepokaźnie, choć rozpieszczonym niewygodnie, tém gorzéj oku co się popsuło, i skórze, która się wydelikaciła. Dodam, że każdy rzemieślnik w tym szczęśliwym kraju, w którym z professyi ich niewielu, a najwięcéj amatorowie, bo wszyscy potrosze są wszystkiém, uważa się sam za artystę, istotę wyższą, poczęści niezrozumianą i nieocenioną przez współobywateli, mającą prawo dźwigać do karczmy swą wyższość zapoznaną, z dumą godną szacunku, ale wartą razem śmiechu. Stosunki z dworem, wysiłek ducha na odgadnienie niewyuczonych tajemnic rzemiosła, uczucie siebie jako niezbędnego w społeczeństwie członka i jednéj z osi koła towarzyskiego, budzą to uczucie, które i w innych kręgach i pod innemi strefami znajdzie się tak jak na naszém Polesiu. W tym względzie niejeden artysta paryzki stoi na równi z tutejszym szewcem. Znałem szczególniéj jednego łatacza..... Ale to znowu byłby niepotrzebny epizod: idźmy daléj i nie zbaczajmy z drogi.
Rozległe lasy stanowią tu wszędzie tło i opasanie każdego widoku. Wśród nich gdzieniegdzie spotkasz polanki, błyszczą stawki i rzeczułki, kisną odwieczne nieosuszone błota, zielenieją sianożęcia nawpół łozami zarosłe, szarzeją i czernieją chaty, odwiecznym okopcone dymem. Jak błyszczący pas, srebrny Horyń majestatycznie przerzyna się środkiem drzémiącéj okolicy, którą ożywia i wzbogaca: maleńkie miasteczka tutejsze prawie wszystkie leżą nad jego brzegami. Gdzieindziéj nie dałoby się to nazwać imieniem tak wiele obiecującém, ale w Polesiu, gdzie targowica i niedzielny zjazd, cerkiew i kościół, rynek, a nadewszystko więcéj niż jeden żyd, to już miasteczko.
Ilość Izraelitów stanowi wartość mieściny: im więcéj ich, tém się bogatsze nazywa. W każdéj takiéj maleńkiéj stolicy jest królujący w niéj Boruch, Zelman lub Majorko, który handluje wszystkiém, dostarcza czego się podoba, od kożucha do zegarka, kupuje zboże i plewy, ma dom zajezdny, arak, tytuń i cukier, a zna na wylot sąsiedztwo całe, pełen mając pugilares listów jego i kwitków. Kramnica w rynku po większéj części zastosowuje się do potrzeb biédnego wieśniaka, począwszy od garnka, pasa, czapki, do żelaza, soli, dziegciu i t. p. Dwa lub trzy sklepiki bławatne, kilka korzennych — ot i wszystko. Na łasce żydków żyje całkiem takie miasteczko: oni są jego duszą. Zresztą mieszczanie zarazem zajmują się rolą: bo u nas mało jest takich osad, gdzieby gospodarstwo rolne nie wchodziło po słowiańsku do zajęć mieszkańców! Trochę ubogiéj szlachty, jakiś tam ubogi urzędnik, ksiądz proboszcz, oficyaliści dworu: — ot i reszta ludności. W ciągu tygodnia pusto, dzieci żydowskie po ulicach grają w kręgle i kamyki, kury, kozy i krowy chodzą w rynku swobodnie; za to w niedzielę ani się przecisnąć tyle drew, tyle fur, taki gwar i żwawy targ na wszelkiego rodzaju produkta, a raz w rok w dzień odpustu lub prażniku, to jarmark całą gębą. Wówczas i markietani we trzy lub cztery powózki przyjeżdżają i buty stawiają na placu, i żyd czapnik na wysokich żerdziach rozwiesza przy ścianie swe ponętne wyroby, i cygan konował, i szejne katarynka, i towarzystwo ogromne. Zjeżdżają się wszyscy dobrodzieje z żonami z sąsiednich parafii, wszyscy ekonomowie i pisarze, szlachta czynszowa, i wieśniacy co jakiś towar niezwyczajny, jak np. skóry, wełnę, sukno, płótno i t. p. mają do zbycia. Aż pociecha patrzéć, aż miło słuchać co to tam za gwar, rwetes, jakie wre życie potężne. W rynku co chwila ktoś dobija targu i idą do karczmy zapijać mohorycz; a tu baby z cebulą, czosnkiem i tytuniem, z krasnemi pasami i zapaskami strach co zbierają groszaków. Nazajutrz po jarmarku, ba! nawet do piérwszego ulewnego deszczu, który te ślady spłucze, poznasz jedném wejrzeniem na placyk co się na nim działo; niekiedy nawet krwawe zarzniętych kóz i baranów pobojowiska, straszniejszych się rzeczy dozwalają domyślać, niż w istocie były.
Za ten dzień jeden szału, okolica rok cały najczęściéj spoczywa w téj błogiéj odrętwiałości, w téj smętnéj ciszy, która tu stanowi tło powszedniego bytu. Człowiek najczęściéj mimowoli, ale musi zastosować się do tego, co go okrąża: nie jesteśmy nigdy zupełnie wyzwoleni z pod tych wpływów, jakim ulega gąsieniczka zielona na liściu zielonym, czerwona w krasnym owocu. W krajach drzémiących jak Polesie, gdzie szum drzew odwiecznych, błoto do snu kołysze, a spokojem oddycha się w ciężkiém, wilgotném i smolnemi dymy przesyconém powietrzu, mieszkaniec zamknięty powoli uczuwa coraz tępiéj płynącą krew, coraz wolniéj krążące myśli: zachciewa mu się spoczynku, wzdryga się na burzliwe losy i przyrasta jak grzyb do ziemi. Wieśniacy w czterdziestu kilku leciech zapuszczają brody, a panowie w tymże wieku wkładają szlafroki, zrzekają się fraków, dozwalają wąsom rosnąć jak im się podoba, i jeśli żonaci, nie wyjeżdżają z domu, a kawalerowie poczynają się domyślać, że ożenienie do niczego nie prowadzi, prócz niepotrzebnéj subjekcyi.
Odwiedziny są tu bardzo rzadkie, choć stosunki przyjazne: w lecie gorąco, w zimie mroźno, w jesieni błoto i grzęzawica, na wiosnę bywają komary. Przezwycięża się lenistwo tylko na imieniny kochanego sąsiada lub w gwałtownéj potrzebie. A że bez posiłku jakiego i wyżyć niepodobna: żyd arendarz pospolicie go dostarcza. Przychodzi on zawołany lub w porze zwyczajnéj, staje w progu i poczyna zdawać sprawę z tego, co pochwycił w ciągu tygodnia w swych wycieczkach, czy téż co od przejeżdżających do młyna, do kowala, do folusza posłyszał. Tu się zwykle nie więcéj dowiaduje nad to, kto ile posiał, kto co zżął, czy gdzie nie wyjechał, czy sprzedał i po czemu, kto do kogo i po co jeździł i t. p.; ale ta odrobina karmi na jakiś czas dostatecznie kieruje gospodarstwem, zachęca, niecierpliwi, odpycha, a niekiedy z domu dla sprawdzenia wypędza.
Nie szukajmy tu naturalnie żadnych nowostek, ani zbytniego do nich popędu: niedowiarstwo raczéj i wstręt idą przed niemi. Wszystko się robi po staremu; ale za to chcecieli tradycyi żywéj, czynnéj, pamiątek i śladów zgasłego gdzieindziéj życia przeszłości: nigdzie jak tutaj. Pan dzieli z czeladzią głęboki dla nich szacunek, a jeśli go Bóg pokarał ziarnem filozofii, nawet w takim razie niby się śmieje z przesądów, ale w kątku im hołduje, bo z krwią i mlekiem, z powietrzem i słowem weszły weń od dzieciństwa.
Będzie tak, że we wsi od lat pięciuset zamczyska nie ma, a taki miejsce gdzie dwór stoi, podzamczem się nazywa; drwa wioząc dla dziedzica, powiedzą: na zamek. Gdzie była stara cerkiew, dziś może ogród dobrodzieja i kartofle, ale zagony te mianują monasterzyskiem i t. p. Na rozdrożu mogiła od wieku wpadła w ziemię bez śladu, krzyż się z niéj obalił i spruchniał; tylko po gęstszym chwaście poznasz gdzie ziemię użyźnił: a nie przejedzie chłop, żeby obyczajem pogańskim gałęzi lub kamyka na to miejsce nie rzucił. Żyje tu wszystko co żyło: i powieść o założeniu osady oboranéj parą czarnych byków, co ją ma bronić od zarazy i pomorku na bydło; i historya jakiegoś kniazia, który się w stawku utopił, i napad tatarski, i bajka o dwóch braciach, co się w jednéj kochając dziewczynie, zabili, a ona z żalu po nich na mogile ich się obwiesiła.
Pieśń jedna powtarza się od lat tysiąca, obyczaj jeden rządzi zawsze niemi, i są mu wierni jak obowiązkowi zaciągniętemu względem ojców.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.