Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

— O moja pani! — zawołał Paweł — więcej jak pani obawiam się rozłączenia. Gdym się dowiedział żeś się pani przeprowadziła, nie wiedziałem wcale dokąd i byłem bliskim szaleństwa.
— Zdaje mi się, doktor ma ważne przyczyny w ukrywaniu naszego pobytu — odpowiedziała Blanka.
— Czy on wie, że pan tu jesteś?
— Tak jest; mówiłem z nim właśnie. — Przy tych słowach popatrzył w górę i zdawało mu się, że w oknie pierwszego piętra ujrzał bladą, ponurą twarz Hornera. Strach go objął.
— Jeżeli mię doktor zobaczy przy Blance — mówił do siebie — to wszystko stracone, on przeczuwa moją miłość, on mi nie dowierza, i ten dom będzie dla mnie na zawsze zamknięty.
— Blanko — rzekł żywo, lecz cicho. — Doktor patrzy z okna na drzewa, które nas otaczają; muszę się natychmiast oddalić, chociaż mam pani jeszcze wiele do powiedzenia. Czy możesz pani przyjść wieczór do ogrodu?
— Zapewne. Nikt się tu o mnie nie troszczy; nie trzymają mnie w zamknięciu.
— Więc bądź pani o dziewiątej wieczór na tem samem miejscu. Nie będę zwlekał przyjść tutaj.
— Przyrzekam czekać na pana. Lecz jakże wejdziesz tu pan bez wiedzy doktora?
— Uda mi się to.
— Czyż pan nie narażasz się na niebezpieczeństwo.
— Wcale nie.
— Proszę, nie narażaj się pan na żadne, jeżeli obchodzi pana szczęście i spokój biednej sieroty.
Byłabym znowu samą na świecie, gdyby mi pana zabrakło.
— Bądź spokojną, moja droga Blanko; zapewniam jeszcze raz, że na nic się nie narażam.
Mercier uścisnął jeszcze raz dłoń młodej pięknej, na pół tylko jego zapewnieniem uspokojonej dziewicy i zwinnie jak lis wyszedł na zewnątrz.
Wkrótce zjawił się u Rodillego i przyniósł mu odpowiedź doktora. Przez cały dzień oczekiwał z niecierpliwością godziny, w której miał zejść się z Blanką.
Wreszcie nadszedł wieczór. Paweł szedł wzdłuż długiego muru, wszedł na uliczkę schodzącą się z ulicą Amandiers-Popincourt i stanął wreszcie pod lipą, której rozłożyste gałęzie tuż po nad mur wystawały. Była to wprawdzie dopiero godzina ósma, to jednak nie przeszkadzało mu pochwycić gałąź lipy i zwinnym rzutem wyskoczyć na mur, a stamtąd dostać się do ogrodu.
Wszystko było tu w głębokiej pogrążone nocy, i tylko w jednym oknie zauważył Paweł światło i cień chodzącego po pokoju Hornera. Będąc pewnym, że doktora nie spotka, chodził młody człowiek po ogrodzie aż wreszcie usiadł na tej samej ławce, gdzie dziś już spotkał Blankę. Serce biło mu gwałtownie. Wreszcie uderzyła godzina dziewiąta, a Paweł posłyszał lekkie stąpanie i ujrzał niewyraźną postać do niego się zbliżającą.
— Blanko — szeptał Paweł — Blanko, czy to pani?
— Ja jestem, — brzmiała odpowiedź.
Pomimo ciemności spotkały się dłonie kochanków, i córka Vaubarona usiadła na ławce obok Pawła.
— Mówiłeś mi pan dzisiaj, mój przyjacielu, że masz mi udzielić ważną nowinę — mówiła Blanka przerywając chwilowe milczenie.
— O tak, wielką i szczęśliwą, droga Blanko.
— Rozciekawiasz mię pan. — Mówiłem pani, że czuję dla niej taki wewnętrzny pociąg, jak brat ku siostrze. Przypominasz to sobie pani?
— Czy sobie przypominam? I pan możesz o to pytać. Czy się zapomina o tem, co jest najdroższem na świecie?
— A więc gdy to pani mówiłem, okłamywałem panią i siebie.
— Co pan mówi? — zawołało młode dziewczę przerażone. — Pan mię okłamałeś, pan mię więc nie kochasz?
— Nie, nie. Blanko, nie kocham panią jak brat, lecz stokroć razy więcej!
— Więc pan mię kochasz jeszcze?
— Ach kocham tak, jak tylko można duszą i ciałem, jak można kochać tylko tę, którą się obiera za towarzyszkę życia, jak tę, która ma dzielić wesela i rozkosze i łzy, krótko, całe moje życie. Tak, ja kocham panią, lecz nie jak brat ale jak kochanek. Blanko, chcesz być moją żoną?
— Pańską żoną! jestże to możliwe Pawle?
— Zupełnie, skoro tylko pani zezwoli.
— O, odemnie to nie zależy.
— Od kogóż więc?
— Od doktora.
— On nie jest ani ojcem pani, ani krewnym, ani opiekunem. On nie ma prawa do pani, pani jest własną władczynią swego serca, swej ręki; pytam panią na nowo i zaklinam na kolanach, dasz mi pani swe serce i rękę.
— Moje serce należy do pana, i kocham pana jak tylko kochać można.
— A pani ręka?
— Czyż jej pan nie masz, czy wzbraniam ją panu?
— Blanko, droga Blanko! Jak ja cię kocham! O pani będziesz szczęśliwą, przysięgam na Boga!
— Wierzę panu, i nic mię bardziej nie uszczęśliwi. Lecz dlaczego pan pierwej o tem nie mówiłeś?
— Nie miałem prawa wyznawać pani swą miłość, dopóki byłem ubogim.
— I cóżby to przeszkadzało?
— Nie, z pewnością nie; nędzę można znieść z poddaniem, lecz traci się odwagę na myśl, że posiadając kochaną kobietę, można ją pozostawić wdową bez chleba, opieki i nadziei. Widzisz więc, moja droga Blanko, że kochałem panią i ubóstwiałem, lecz wyznać jej tego nie mogłem?
— A dzisiaj?
— Dziś już co innego; jestem bogatym, albo będę nim w kilka dni.
— Jakimże sposobem spotyka pana to szczęście?
— Spadło właśnie na mnie z nieba; dostałem spadek po nieznanym mi krewnym, który umarł przed trzydziestu laty. Krótko, jest to dziwne zdarzenie, i opowiem je pani, gdy się dowiem o bliższych szczegółach. Każdorazowo jednak nie przyszło to szczęście nikomu tak w porę jak mnie. Wystaw sobie pani: jesteśmy bogaci, mamy sto tysięcy franków!
— Sto tysięcy! — powtórzyło dziewczę, któremu ta suma wydała się tak wielką, jakby Paweł powiedział; dwadzieścia milionów; potem rzekła:
— Lecz cóż będziemy robić z temi pieniędzmi, mój przyjacielu?
— Będziemy używać tylko procentów, co dla nas więcej jak wystarczy; co nam pozostanie będziemy dzielić między ubogich, zaręczam, że dosyć jest takich; wczoraj należałem sam do nich.
— O Pawle! zawołała Blanka, Pan jesteś dobrym i podziwiam cię tak, jak cię kocham!
— Ponieważ myślę nad tem, aby dobrze czynić. O powiedz pani tylko, żem nie zły, a będę tem zadowolony. Lecz dosyć o sobie powiedziałem. Mówmy teraz o tobie moja droga Blanko, a mów pani otwarcie, i myśl że mąż mówi z panią.
Gdyby nie ciemności byłby Mercier zauważył na obliczu pięknej dziewicy rumieniec, i wesoły uśmiech przebiegający jej usta.
— Pytaj mnie mój władco, twa sługa odpowiada, rzekła Blanka.
— Dziś rano płakałaś pani bardzo.
— Tak to prawda, czułam się bardzo smutną, bardzo nieszczęśliwą; lecz teraz minął już smutek i zaledwie go sobie przypominam.
— Lecz musisz sobie przypominać, moja droga Blanko, co wycisnęło łzy twoje.
— Pan chcesz to wiedzieć?
— Tak jest.
— Słuchaj więc. Najprzód wiedz pan; że mam starą biblię. Nie prawda, mój przyjacielu, że pan cenisz biblię bardzo wysoko?
— Któżby tej księgi, od wszystkich uświęconej nie szanował? tej księgi, która nam myśl i wolę Boga objawia?
— To prawda, to prawda, szeptała Blanka, uszczęśliwia mnie to, że słyszę pana to mówiącego; lecz nie każdy myśli tak o tem jak my.
— Cóż dalej, proszę.
— Ta książka jest mi bardzo drogą, bo była ona własnością mego ojca, który ją wysoko cenił, jest to spadek naszej rodziny, a gdy patrzę na tę starą księgę, to zdaje mi się, że ona mi mówi, że chociaż jestem sierotą, to przecież miałam kiedyś rodzinę.
Blanka przerwała aby otrzeć łzy.
— Dziwnem zrządzeniem losu dostała się ona znowu w moje ręce. Wszelkimi sposobami starałam się ją ukryć przed oczami doktora: dziś jednak, gdym właśnie z drogą księgą w ręku na to miejsce udać się zamierzała, chciało nieszczęście, żem się we drzwiach domu z doktorem spotkała, myślałam, że on jest w swym pokoju.
— Pani wychodzisz? zapytał on.
— Idę do ogrodu, odpowiedziałam.
— Nic na to nie odpowiedział, lecz gdy zobaczył w fałdach mej sukni książkę, którą ukryć usiłowałam, zapytał co mam.
— Książkę, mój panie.
— Widzę to; lecz jaką książkę?
— Ponieważ nie dość prędko odpowiedziałam, wziął sam książkę i otworzył. Nie mogę panu dosyć określić, jakim gniewem zawrzał i zawołał:
— To biblia, i taka książka w moim domu. Do kroćset dyabłów, to za wielka bezwstydność!
— Jego gniew wzrastał w szał i gwałtowność, rzucił książką o ziemię i chciał ją podeptać, lecz ja. chwyciłam ją i wybiegłam do ogrodu na wpół umarła z przestrachu, który ściskał me serce. Od tej chwili płakałam dotąd, dopóki pan nie nadszedłeś. A teraz, drogi przyjacielu, znasz przyczynę mych łez.
— O ten człowiek — mówił Paweł tonem przekonania — ten człowiek godzien wzgardy!
— Pewnie, pewnie, — dodała Blanka, — jak można obchodzić się tak z biblią!
— I cóż zrobiłaś pani z książką?
— Nie odważyłam się zanieść ją do swego pokoju, doktor Horner mógłby mi ją w czasie mej nieobecności wynaleść.
— A gdzie masz ją pani teraz?
— Ukryłam ją w tem wydrążonem drzewie.
— Gdy przyjdzie niepogoda, to deszcz ją zniszczy.
— Mój Boże, to prawda, lecz cóż pocznę?
— Powierz mi pani swój skarb; dobrze?
— O tak, to najlepiej. U pana czy u mnie, to teraz wszystko będzie nasze wspólne!
— Daj mi pani swą drogą książkę i nie obawiaj się o nią.
Blanka podniosła się, znikła w ciemności, w kilka sekund powróciła i dała Pawłowi księgę, którą on ucałował i powiedział:
— Przysięgam pani, że będę tę księgę szanował tak jak i pani. Zresztą nie na długo się pani z nią rozłączy, gdyż niedługo zostaniesz pani w tym domu.
— Któż mnie zabierze?
— Ja!
— Dokądże mnie pan zaprowadzisz?
— W pewne miejsce schronienia, dopóki się nie pobierzemy.
— Moje zaufanie jest głębokie, bez granic i ślepe; przyznaję panu prawo prowadzić mnie; co mi czynić polecisz, to się stanie i idę sama, dokąd pan żądasz. Lecz widzę więcej jak jedną przeszkodę.
— Ja zaś żadnej!
— Doktor będzie się starał wszelkimi sposobami wstrzymać moje oddalenie.
— Nie będziemy go długo prosić o pozwolenie. Pewnego pięknego wieczora odejdziemy razem, na drugi dzień rano znajdzie on klatkę próżną.
— Pan nie znasz Hornera. Nie jest to człowiek co się poddaje bez oporu; nie da się niczem zbić i będzie mnie wszędzie szukał.
— O ja wierzę mu, lecz ty nie znasz, droga Blanko, położenia tego człowieka; on jest ciężko skompromitowany i musi się sam ukrywać; nie może wiec ani nawet myśleć o tem aby nas niepokoić.
— Kiedyż odejdziemy?
— Skoro tylko będę miał ten majątek, który Bóg mnie, a raczej nam obojgu zesłał.
— Czy to długo potrwa?
— Nie; za dwa lub trzy dni otrzymam od Rodilla sto tysięcy franków.
— Od Rodilla! — szeptało dziewczę z wzrastającym niepokojem. — Rodille więc pana wzbogaci?
— On sam.
— Jesteś pan pewnym, że on cię nie oszukuje?
— Najzupełniej! Jego sprawiedliwość jest pewną jak skała, a zresztą są jego własne interesa z naszemi tak spojone, jak moje.
— Rodille jest przyjacielem doktora, nie dowierzaj mu więc pan. Pawle, kochany Pawle, tylko roztropnie i ostrożnie; pomyśl pan, że nasze szczęście, nasza przyszłość od tego zależy.
Rozmowa kochanków trwała godzinę; potem umówiwszy się zejść w następny wieczór o tej samej godzinie i w tem samem miejscu rozłączyli się. Zaledwie Paweł przyszedł do domu, zapalił lampę i przy jej świetle oglądał księgę, którą Blanka tak często czytała. Nie świadomy herbów, nie zwracał Mercier uwagi na herb na okładce. Oglądnąwszy wierzch, otworzył księgę, a jego wzrok padł na zżółkłą kartkę, gdzie były zapisane dnie urodzenia, zaślubienia i śmierci rodziny Vaubaron.
Ten rodzaj drzewa genealogicznego zwrócił jego uwagę, bo ostatniem imieniem było imię ukochanej Blanki, a zarazem był tam dokładnie podany dzień jej urodzenia. Nieraz myślał on w ostatnich dwu dniach, w jaki sposób dostanie papiery potrzebne do zaślubienia Blanki, gdyż brakowało mu jeszcze tego punktu, który teraz na pierwszej karcie biblii znalazł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.