Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Wszystko nastąpiło tak, jak Rodille obliczył. Lorrain bez trudności uzyskał ośmiodniowy urlop i przedstawił Vicomtemu Rodillego jako swego tymczasowego zastępcę. Wypełniwszy tak wszystkie punkta układu. Lorrain udał się w drogę do Pontoise.
— Teraz stoję naprzeciwko mego wroga — rzekł Rodille drżąc z radości — i nic nie może mego przedsięwzięcia uniemożliwić.
Rodille zatarł ręce i dyabelski uśmiech przemknął po jego twarzy. Około godziny drugiej tegoż dnia zaprzągł Rodille przy pomocy grooma konia do kabryoletu. Wicherek opuścił hotel, rzekłszy swemu nowemu słudze, że przed dziesiątą nie wróci. Kucharka, która podobnie Rodillemu na resztę dnia wolna była od obowiązków, wyszła czemprędzej z domu.
Rodille pozostał sam jeden w domu byłego kolegi panów Miodziusia i towarzyszów. Salon i sypialnia były zamknięte. Rodille miał przy sobie rozmaite przyrządy, których dawniej używał i z łatwością drzwi otworzył. Przeszukał wszędzie, lecz nie znalazł ani pieniędzy ani klejnotów. Dopiero w garderobie odkrył ciężką, żelazną skrzynię hermetycznie zamkniętą.
— Aha! Tutaj psa pochowano! Tu pan Vicomte ukrył swoje a raczej moje własne pieniądze.
Rodille chciał się natychmiast wziąść do roboty, lecz nagle wstrzymał się i rzekł do samego siebie:
— Wicherek sam był złodziejem, musiał się przeto obawiać aby go nie okradziono i niezawodnie użył wszelkich możliwych środków celem zabezpieczenia swej kasy. Nie podlega wątpliwości, że ta skrzynia jest zarazem łapką na złodzieja i strzał z pistoletu po jej otwarciu mógłby odpowiedzieć na źle zastosowaną ciekawość. Potrzeba być ostrożnym, aby się nie narazić.
Domniemywania nie omyliły opryszka i ocaliły go od niechybnej zguby. Wicherek urządził skrzynię tak, że ktokolwiekby się dotknął zamku bez poprzedniego dotknięcia się pewnych punktów, naraziłby się na wystrzały ukrytych pistoletów. Po tem urządzeniu sądził Wicherek, że może bez obawy złożyć w skrzyni kosztowności i papiery.
Rodille udał się, oglądnąwszy skrzynię, na przedmieście Św. Antoniego, gdzie było mnóstwo sklepów z żelaziwem rozmaitego rodzaju. Właściciele tych sklepów zajmywali się skupywaniem starych, zużytych wozów, rozbieraniem tychże na części i sprzedawaniem żelaznego okucia. Tam kupił za sto talarów jakąś starą landarę, która od biedy jeszcze kilka dni mogła się tłuc po bruku. Handlarz końmi sprzedał mu nędzną, kulawą i ślepą kobyłę, a rymarz zaopatrzył go w uprząż z tysiąca kawałków złożoną. Potem najął Rodille na jedną dobę stajnię, gdzie chwilowo landarę i konia pomieścił. Załatwiwszy się z tem, udał się do swej kancelaryi na ulicy muzealnej i zapytał o Laridona. Pisarze nie poznawszy własnego szefa wskazali mu drzwi do gabinetu prowadzące.
Tandeciarz już od dwóch dni nie widział swego towarzysza i niepokoił się. I on także nie poznał wchodzącego człowieka i zapytał czego żąda. Rodille ubawiwszy się niewiadomością swego towarzysza. dał się wreszcie poznać. Laridon nie mógł się dość nadziwić.
— Potrzebuję ciebie — przemówił Rodille — bo chcę łapać dłużników.
— Dlaczegóż się nie udasz w tym względzie do sądu handlowego?
— Wolę sam zająć się tą czynnością.
— Prawdopodobnie dlatego, aby kosztów oszczędzić.
— Ta razą nie strzeliłeś kulą w płot.
— Cóż mam robić?
— Będziesz woźnicą.
— Ja woźnicą? krzyknął Laridon. — Ależ ja nigdy w życiu nie miałem bicza w ręku!
— To bagatela. Dam ci potulnego konia i łatwo dasz sobie z nim radę.
— Nie mogę przecież w czarnym fraku i białej krawacie zasiąść na koziołku.
— Znajdziesz we wozie bluzę i czapkę.
— Wielki Boże! Co będzie, jeźli który z naszych klientów mnie pozna?
— Nikt cię nie pozna, bo pojedziemy w nocy.
— Czy dziś jeszcze?
— Nie, dopiero jutro. Do jutra więc nie wychodź z kancelaryi. Jeźli sam nie będę mógł tu przyjść, to napiszę, co masz czynić, a ty nie omieszkasz zastosować się do tego.
— Zrobię co każesz, ale powiadam ci, że się nie mogę pogodzić z myślą zostania woźnicą.
Rodille opuścił dom. Wicherek powróciwszy do domu o godzinie dziesiątej, znalazł go na miejscu.
— Jesteś punktualny, rzekł Wicherek do Rodillego — to mi się podoba. Jestem z ciebie zadowolony. Czy Lorrain obznajomił cię z mojemi zwyczajami?
— Bardzo mało panie Vicomte. Nie było czasu na tyle. Lorrain polegał w tym względzie na mojej zręczności i gorliwości w pełnieniu obowiązków.
— Powiem ci, co masz wiedzieć. Rozbierz mnie teraz.
Gdy to się stało, położył się urwisz do łóżka i rzekł:
— W jadalni na kredensie stoi srebrna taca, szklanka i butelka wina. Nalej szklankę i podaj mi. Tak ma być codziennie.
Rodille uczynił, co mu rozkazano. Po dwu minutach przyszedł trzymając w ręku szklankę po sam wierzch wonnym napojem napełnioną. Na stoliku przy łożu Wicherka leżały dwa ostro nabite pistolety.
— Zdaje się — pomyślał Rodille — że kochany Wicherek bardzo jest ostrożny, lecz to mu nic zupełnie nie pomoże.
Wicherek wziął szklankę do ręki i wypróżnił duszkiem.
— Czy pan Vicomte jeszcze potrzebuje czego?
— Dziś nie potrzebuję nic więcej. Czy masz twardy sen?
— Wcale nie. Lecąca mucha może mnie obudzić.
— Bardzo dobrze. Gdybym cię potrzebował, to zadzwonię.
Zaledwie Rodille wyszedł z pokoju, Wicherek wstał z łóżka, zbliżył się ku drzwiom i zamknął je na dwa spusty. Słysząc to Rodille tylko ramionami wzruszył.
Nazajutrz rano około godziny dziewiątej dał się słyszeć dzwonek. Rodille pospieszył do sypialni, aby załatwić, co było potrzeba. Podczas śniadania prosił towarzysz Lorraina o dalsze rozkazy.
— Wychodzę na dwie godziny — była odpowiedź.
— Czy pan Vicomte będzie jadł objad w domu?
Wicherek pomyślawszy chwilę odpowiedział przecząco.
— Wszystko idzie jak z płatka — pomyślał Rodille — nie może być lepiej.
Około godziny siódmej wieczorem Rodille najął dorożkę i pojechał na ulicę muzealną, gdzie go Laridon oczekiwał.
Rodille wziął go do wozowni, którą był najął, zaprzągł kobyłę do wozu i zaświecił latarnię. Laridon tymczasem przebrał się w bluzę, nałożył na głowę woźniczą czapkę i drżąc zajął miejsce na koziołku.
— Jeszcze nigdy nie poganiałem konia, rzekł trwożliwie — koń pójdzie, dokąd będzie miał ochotę, bo z pewnością nie będę mógł nim pokierować.
Rodille ulitował się nad biednym towarzyszem, przysiadł się doń na koziołku, wziął lejce do ręki i zaciął biczem. W pół godziny ciekawy ten ekwipaż wjechał w ulicę Koliseum. Tu zatrzymano się. Rodille zlazł z wozu i rzekł do towarzysza:
— Na razie nie masz nic do czynienia i śpij, jeźli ci się tak podoba. To jedyne moje polecenie, które zapewne mocy twego ducha nie przechodzi.
— A jeźli koń ucieknie?
— Nie ma obawy. Drewnianemu koniowi mniejby można dowierzać. To zwierzę nie życzyłoby sobie niczego bardziej, jak aby mogło stać do śmierci. Pociesz się mój kochanku i czekaj, zanim nie przybędę.
Laridon tylko westchnął, lecz nie rzekł ani słowa. Rodille tymczasem udał się do hotelu Vicomtego Coursolles.
Wicherek powrócił znowu o godzinie dziesiątej. Żaden człowiek nie miał regularniejszego podziału godzin. Rozebrał się, położył i wypił szklankę wina. Zanim Rodille podał swemu władcy zwykły napitek, nieomieszkał nalać do szklanki odrobiny bezbarwnego płynu.
Wicherek wychyliwszy szklankę duszkiem, skrzywił się nieco, poczem rzekł:
— Zejdź jutro do piwnicy i przynieś inną flaszkę, bo to wino już cokolwiek zgorzkniało.
— Będę o tem pamiętał. Czy pan Vicomte ma jeszcze co do rozkazania?
— Nic.
— Więc mam zaszczyt życzyć dobrej nocy. W jadalni zatrzymał się Rodille pół godziny. Potem dobył z pugilaresu starannie zapieczętowany bilet i położył go na srebrnej tacy. Adres wyraźnem, widocznie udanem pismem oznaczony brzmiał jak następuje:
— Do pana Vicomtego Coursolles w jego własnym hotelu. Bardzo pilno.
Wziąwszy tacę do ręki, udał się do sypialni i zapukał. Wicherek na poły już śpiący przestraszył się słysząc pukanie.
— Kto tam? krzyknął drżącym głosem.
— To ja, kamerdyner.
— Czy jesteś sam?
— Sam jeden.
Wicherek uspokoił się. Przestrach jego taką drobnostką wywołany, był bezpodstawny.
— Przepraszam najmocniej — rzekł Rodille otworzywszy drzwi — że panu Vicomtemu przeszkadzam, lecz oddano mi ten list jako bardzo ważny i pilny.
Raczy pan wybaczyć mojej gorliwości.
— Zkądże ten list?
— Człowiek, który go przyniósł był ubrany jak lokaj, lecz gdy było ciemno mogłem się pomylić.
Wicherek wziął bilet a Rodille usunął się skromnie do przyległego pokoju.
Zanim Wicherek list otworzył, przypatrzył mu się wpierw uważnie i rzekł do samego siebie:
— Tego pisma nie znam wcale. Kto do dyabła może mieć do mnie tak nagły interes?
Zaledwie otworzył list i przeczytał kilka wierszy na ordynarnym papierze napisanych, stanął jak wryty i w oczach mu się ściemniło. Nie mogąc się utrzymać na nogach padł na fotel i wydał głuchy jęk. Nigdy jeszcze żaden przestrach nie był bardziej usprawiedliwiony jak tym razem, bo treść biletu, który Wicherek odczytał była następująca:
— Dawny przyjaciel Wicherka uwiadamia Vicomtego Hektora z Coursolles, że ojciec Legrip nie umarł, ale jest na czatach. Policya zawiadomiona o wszystkiem i jutro z brzaskiem dnia otoczy hotel na ulicy muzealnej. Bacznemu życzę szczęścia i zbawienia.
Prawdziwe nazwisko Wicherka dwa razy było grubo podkreślone.
Przez kilka chwil przestraszony ani się ruszył. Odurzony jak człowiek rażony maczugą w głowę stracił chwilowo przytomność, lecz w krotce opamiętał się i rzekł:
— A to głupiec ze mnie! Głowa mi się zawróciła. To nie może być prawdą i podległem tylko sennemu złudzeniu.
W tej chwili atoli wzrok jego padł na nieszczęsny bilet, który jeszcze trzymał w ręku. Na nowo strachem zdjęty rzekł:
— Nie! to nie sen, lecz istotna prawda... przecież jestem przy zmysłach. Czas ucieka, niebezpieczeństwo się zbliża, i nie zostaje mi więcej jak godzina, aby działać, lecz mój Boże! co pocznę, co mam postanowić?
Rzekłszy to przycisnął ręce do głowy, która mu coraz bardziej ciężyła. Z trudnością tylko mógł myśleć o stanie rzeczy.
— Jeszcze nie mam czego rozpaczać, bo mam majątek i mogę go zabrać. Ucieknę z Paryża i daleko po za granicami Francyi będę mógł żyć spokojnie nie obawiając się niczego. Jeźli ten przyjaciel, który mi napisał dobrze jest poinformowany, to policya przyjdzie dopiero rano, lecz daremny będzie jej trud, bo znajdzie gniazdo, z którego ptaszek wyleciał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.