Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— Dziwny przypadek? — zapytał Lorrain.
— Nieinaczej.
— A to dlaczego?
— Możesz się mieć za szczęśliwego, kochany panie kolego, bo posiadasz prawdziwy talizman.
— Kto? Ja?
— Tak jest. Pan należysz do ludzi, którym szczęście służy.
— Bądź pan łaskaw mówić wyraźniej, bo od pięciu minut ani słowa nie rozumiem z tego, co mówisz.
— Chciej pan słuchać uważnie.
— Z ochotą poświęcę ci uszy kochany panie kolego.
— Wiesz pan zatem, że pierwszą moją myślą było, udać się zaraz po objedzie do pana Vicomte z Coursolles.
— Czy chciałeś z nim mówić?
— Z nim? Ani słowa.
— A z kimże?
— Z panem.
— Pan żartujesz.
— Mam polecenie udzielić panu ważnych wiadomości i postawić wniosek, od którego pańskie szczęście zależy.
— Moje szczęście? Przyjmuję wniosek bezwarunkowo, bo jeszcze nigdy przeciw własnemu interesowi nie działałem. Więc o cóż chodzi?
— Zaraz się pan o tem dowiesz, lecz pozwól, abym ci wprzód zadał kilka pytań.
— Z ochotą będę panu odpowiadał.
— Jak długo służysz pan u Vicomtego?
— Służę, odkąd z podróży powrócił i ten dom zamieszkał, więc sześć miesięcy.
— Kto pana do niego sprowadził?
— Nikt. Ja sam przedstawiłem mu się. Mam dobre świadectwa i przyjął mnie natychmiast.
— Ileż panu płaci?
— Sześćset franków.
— To bardzo mało?
— Co robić? Bierze się, ile można.
— Cóż oprócz płacy dostajesz?
— Bardzo mało i nie mam żadnych bocznych dochodów, bo pan sam wszystko kupuje.
— Masz pan słusznie, gdy tego miejsca nie uważasz za najlepsze. Czy Vicomte dobrze się z panem obchodzi, czy ma zaufanie do pana?
— Najzupełniejsze. Vicomte jest dobrym człowiekiem i służba u niego jest wcale przyjemna.
— Lecz to wcale nie przeszkadza, abyś go mógł z ochotą, porzucić.
— Natychmiast, skorobym tylko lepsze miejsce mógł dostać.
— To wystarcza, a teraz słuchaj mnie pan. Czy masz na prowincyi jakich krewnych?
— Mam ciotkę, która mieszka w Pontoise.
— Pańska ciotka jest bardzo chora.
— Kto? Moja ciotka Grelu?
— Ta sama. Biedna kobieta może lada chwila pożegna się z tym światem.
— Mocny Boże! I nic mi o tem nie pisała!
— I owszem, napisała i zawiadomiła cię, że sobie życzy, abyś zamknął jej oczy i odebrał jej spadek, jaki pozostawia. List dostaniesz tej godziny.
Lorrain zdziwił się, spojrzał na Rodillego i rzekł:
— Jeden z nas stracił głowę, lecz kto? Czy pan czy ja?
— Mój kochany panie kolego! — odpowiedział z uśmiechem Rodille. — Ten list jest dla pana zagadką, lecz dla twego pana prawdą rzeczywistą. Posłuchaj pan mojej rady. Jeźli twój pan dziś wieczorem do domu powróci, to powiedz mu ze łzami w oczach, że twoja jedyna krewna leży na śmiertelnej pościeli. Błagaj go, aby cię uwolnił na dni ośm.
— Ależ on nie może się obejść bez kamerdynera i niezawodnie prośbie odmówi.
— Musisz mu pan na ten czas dać zastępcę, za którego ręczyć możesz.
— Zastępcę? Zkądże go wezmę do dyabła?
— Jestem gotów panu usłużyć.
Lorrain uderzył się ręką po czole, wypróżnił szklankę i roześmiał się na całe gardło.
— A! teraz rozumiem wszystko. Pan sobie ze mnie żartujesz, a ja jestem zanadto dobry człowiek, abym się mógł za to pogniewać. Możesz pan dalej jechać, jeźli ci się to podoba.
— Daję panu najuroczystsze słowo honoru, że mówię seryo.
— Więc chciałbyś pójść do mego pana?
— Tak jest.
— Ależ to niepodobne do prawdy!
— Dlaczego?
— Naprzód dlatego, że nie znam pana wcale i nie mógłbym ręczyć.
— Więc mnie pan podejrzywasz?
— W tak ciekawych okolicznościach nie mogłoby być inaczej.
— W każdym razie byłoby to bardzo śmieszne, bo wiesz dopiero, czego żądam, a nie wiesz wcale, co ci za to mogę ofiarować.
— Mów pan, a zobaczymy.
Rodille dobył z kieszeni pięć banknotów po tysiąc franków, rozłożył je na stole i rzekł:
— Najprzód daję panu pięć tysięcy franków, a potem, gdy od Grelu powrócisz, zobowiązuję się do wyjednania ci miejsca u mego pana i to pod temi samemi warunkami, pod któremi ja sam u niego zostaję. Czy pan jeszcze nie dowierzasz?
— Mniej niż przedtem. Czy te pieniądze nie są fałszywe?
— Idź pan z niemi do wekslarza a przekonasz się.
— Czy jesteś pewny, że mnie twój pan przyjmie?
— Jestem jego factotum i wszystko odemnie zależy. Czy zgoda?
— Posłuchaj mnie pan. Ja jestem poczciwym człowiekiem i nie chciałbym memu panu wyrządzić przykrości. Wytłumacz mi pan, jaki możesz mieć w tem interes, że na cały tydzień chcesz mnie zastąpić. Jeźli rzecz nie wyda mi się szkodliwą, to w takim razie uczynię, czego sobie życzysz.
— To jest tajemnica mego pana.
— Tak. To twój pan dał ci takie polecenie?
— No, tak jest. Czy możesz przypuścić, abym na żarty pięć tysięcy franków za okno chciał wyrzucić?
— Im dłużej o tem myślę, tem mniej mi się to wszystko podoba.
— A gdy panu powiem, co wiem, czy będziesz milczał?
— Jak grób.
— Przysięgnij mi pan!
— Przysięgam ci na zbawienie duszy mojej ciotki Grelu!
— Czy pan wiesz, że Vicomte się żeni?
— Wiem o tem.
— Lecz nie wiesz, że mój pan w jego narzeczonej po uszy zakochany.
— Dla Boga! Co słyszę!?
— Czy to pana zadziwia?
— Niezmiernie! Codziennie noszę tej panience bukiety i przekonałem się, że jest brzydka jak grzech śmiertelny.
— O coś podobnego nie można się spierać. Są gusty i guściki.
— Ma włosy rude jak żydówka.
— Właśnie to podoba się memu panu.
— A potem patrzy jednem okiem w prawo, a drugiem w lewo.
— Mój pan powiada, że to jej przydaje szczególniejszego uroku. Jednem słowem, mój pan ubóstwia pannę Grinchard. Widzi pan, że wiem nawet jej nazwisko. Mój pan liczy na moją, zręczność i obecność w domu Vicomtego. Mojem zadaniem jest sprowadzić małe nieporozumienia i spowodować pewne wypadki, któreby ślub Vicomtego z tą panienką uniemożliwiły a przynajmniej odwlokły. Oto jest najczystsza prawda. Czy jesteś pan teraz zadowolony?
— Teraz najzupełniej. W gruncie rzeczy tylko zażartuję sobie z mego pana, bo cóż mi na tem zależeć może, ażali się ożeni lub zostanie starym kawalerem. Widząc, że tu idzie o sprawy miłośne, a nie o rzecz niebezpieczną, byłbym osłem, gdybym własne szczęście chciał podeptać nogami. Zgadzam się zatem i możesz pan na mnie liczyć.
— Byłbyś pan łotrem, gdybyś mnie zawiódł. Te pięć tysięcy franków są jego własnością.
— Przyjdź pan tu jutro o godzinie dziesiątej rano. Przedstawię go memu panu i będziesz mógł robić swoje.
Gdy tak wszystko ułożone zostało. Rodille i Lorrain jedli dalej i pili. Ostatni upojony radością podchmielił sobie na dobre.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.