Jan bez ziemi/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.

Dzień majowy roziskrzył się nad jeziorem Radogoskiem jakby na pokaz całego splendoru wiosny. Rzadkiemu błękitowi nieba odpowiadała fala tęgim, szafirowym dreszczem od skraju, na który kładł się cień wysokiego boru długim przybrzeżnym zalewem. Reszta wodnego zwierciadła przepojona była jasnością metalową, drżącą tu bliżej i błękitniejącą, tam dalej zaś, aż po krańce wzroku, jezioro przerzynało kraj samym blaskiem gładkim i cichym.
Od brzegu parkowego, gdzie siedziała Dosia na ławeczce, jezioro ciągnęło w dal rozpromienioną.
Pobliże nie było mniej radosne. Zielony maj zawziął się już na trawnikach i krzakach, wiał tym zapachem młodości ziemi, niecierpliwym i obiecującym, nad który niema w przyrodzie w oni rozkoszniejszej. Szał lata, lubieżność upałów nie dotrzymują obietnic sercom wybujałym w pragnieniach. W szale tkwi zawsze niepokój, w dosycie zmysłów czai się przesyt. Jedyna wiosna utrzymuje w sercach długie złudzenie szczęśliwości niezamąconej.
Nastrojowi serca Dosi odpowiadały pokrzyki czajek, dolatujące od łąkowego gdzieś brzegu:
— Pii-uit! — pii-uit!
Urywane, radosne sygnały, zwiastujące zbliżanie się szczęścia.
— Tym razem — myślała Dosia — nie może być inaczej, jak dobrze. Skoro przyjeżdżają Janek z prałatem, to jużci nie aby mi zwiastować jaką katastrofę. Katastrofę ja zawsze sprowadzałam przez moje zachowanie się. Ale teraz już nigdy, nigdy! — Co on był winien w stosunku do mnie, ten kochany, i dlaczego taka byłam niedobra dla niego? — Trzeba mu zaraz zapłacić za jego udrękę — zapłacić po królewsku!
Wyobrażała sobie następnie, jak to będzie, gdy przyjadą.
— Czy Skumin poprosi ponownie ojca o moją rękę, czy uczyni to prałat w jego imieniu? — W każdym razie trzeba będzie zgodzić się odrazu. Ale jaka szkoda, że Janek nie miał przeczucia, aby przyjechać sam do mnie! Nie mógł wprawdzie przewidzieć, jak go przyjmę... Znowu moje dawne winy. Ja się z nim przecie muszę domówić do głębi, do wszystkiego, co jest między nami niedomówione. A przy tych świadkach... Wprawdzie wuj prałat jest bardzo miły i życzliwy naszemu związkowi. Jak on się zapalił już w Gdeczu do swojej misji sprowadzenia Janka do Radogoszczy! — No i dzisiaj przyprowadza go — musiał mu już oświadczyć, że go przyjmę, bom go do tego upoważniła. — Ojciec też nie ma najmniejszej wątpliwości co do oddania mnie Jankowi. — Ale zawsze wobec świadków nie dowiodę jemu, jak calem sercem zgadzam się na jego zamiary. — I pierwszy chyba raz w życiu czuję coś nowego: może ja go całować nie będę, ale on niech mnie całuje, jak chce...
— Pii-uit? — zawołała czajka, jakby pytająco.
— Tak, tak, ptaszyno; niech mnie całuje.
Przyszedł ojciec zaaferowany. Stanął przy Dosi i dobył z kieszeni zegarek.
— Dochodzi pierwsza. O drugiej powinni tu być.
— Wiem, papusiu.
— Tak, ale o której dać obiad?
— Czy o tem dzisiaj myśleć! — Nie zaraz po przyjeździe, jeżeli wolno prosić. Trzeba się przecie trochę rozmówić.
— Tylko nie rozmawiajcie zbyt długo, bo się znowu dogadacie do kłótni. A dzisiaj to już dzień decydujący.
— Nie, papo, dzisiaj się nie pokłócimy — odrzekła Dosia uroczyście.
— Liczę na to, córuchno. Bo już nie pora na figle. — Więc obiad damy o trzeciej, co?
— Może lepiej o czwartej? My z Jankiem z pewnością nie będziemy głodni.
— Więc o czwartej. Prałat lubi też zjeść dobrze i wporę, jak każdy prawy szlachcic. — Damy szampana.
— Jak papa chce.
— Tak, na pierwszy vivat. Obiad zaręczynowy urządzimy następnie huczniej, w Poznaniu.
— Ach, poco to?
— Dlaczegożby nie? Chyba się nie wstydzisz, że wychodzisz za Skumina.
— Nie wstydzę się, naturalnie. Ale trzeba się przecie i z nim porozumieć; może nie chciałby w Poznaniu?
— Pięknie, pięknie, córuchno. Widzę, że już nabierasz cnót małżeńskich, solidarności z mężem.
Dosia uśmiechnęła się tylko, bez najmniejszej chętki do przekory, a pan Robert oddalił się na konferencję z kucharzem.
Jeszcze godzinę przetrwała Dosia w towarzystwie swego jeziora. Powierzała mu swe uczucia i nadzieje, na co jezioro odpowiadało czasem wzmożonym, słodkim zapachem i cichutkim poszeptem trzcin. — Rozpromieniony dzień, przekroczywszy południe, nabierał majestatycznej powagi. Umilkły przedrzeźniania czajek, uciszyły się gwary leśne, ryby już nie oznajmiały o swej obecności w jeziorze przez wytryski nad powierzchnię i tworzenie na niej płynnych kręgów. Tylko miłośnice słońca, ważki, drgały spazmatycznie około czubów sitowia na pokaz swych tiulowych skrzydełek, usianych klejnotami. Zaległa cisza drżąca, pełna oczekiwania.
Nareszcie rozległ się po przeciwnej stronie dworu raźny kłus koni po żwirze. Pan Robert, wielki amator koni, nie trzymał samochodu. Dosia poskoczyła do domu, do swego pokoju. Włosy były trochę rozwiane i serce wypadało uspokoić.
Prałat Lipski i Skumin weszli do przedpokoju i zrzucili płaszcze. Pan Robert, który ich tam czekał, objął wzrokiem obie postacie, osądził, że są pogodnej myśli, i ucałował gości. Gdy ich przeprowadził do „codziennego pokoju“, stanął naprzeciw nich, a miarkując, że prałat przybiera wyraz uroczysty i misterny, sam zaczął:
— Widzę, że nie bez kozery odwiedzacie starego druha.
— Istotnie, szanowny panie Robercie, zjechaliśmy tu, aby wyrazić prośbę, od której spełnienia zależy przyszłość i szczęście obecnego tu Jana hrabiego Skumina, którego stałe i niezłomne uczucie dla córki pańskiej jest podobno panu znane.
— Tak, najdroższy prałacie. Z radością i dumą zgadzam się na ten projekt, o czem Janek już wie dawno. Chodzi mu tylko zapewne o przyzwolenie mojej córki, która zaraz tu nadejdzie. Mam pewną nadzieję, że przyjmie deklarację Janka jak najserdeczniej.
Zaraz też zjawiła się Dosia. Twarz jej zdecydowana i promienna nie pozostawiała wątpliwości. Uprzedzając nowe frazesy ceremonjalne, zagaił pan Robert:
— Ksiądz prałat Lipski oświadczył przed chwilą prośbę Jana hrabiego Skumina o twoją rękę, Dodo. Teraz tenże hrabia Skumin, czyli nasz najukochańszy Janek kłania ci się, prosząc o twoją zgodę.
Skumin skłaniał przed nią rzeczywiście głowę i stał, milcząc. Zbliżyła się do niego i podała mu serdecznie obie dłonie:
— Zgadzam się, mój Janku, pod warunkiem, abyś już nigdy nie powiedział mi „pani“.
— Póki życia nie powiem, Dosieńko! — odrzekł Jan radośnie i ucałował długo podane ręce.
— Pocałujcie-że się nareszcie po ludzku! — zawołał Robert.
Nachyliła ku niemu głowę z zamkniętemi oczami. On pocałował ją lekko w skroń i we włosy. — Drgnęła — potem otworzyła oczy rozjaśnione, niebieskie.
— Chodźmy teraz rozmówić się, jako narzeczeni, bez żadnej komendy.
Wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą, kierując się ku sali jadalnej przez wąskie przejście złamane, przebite od starego domu do nowego. Gdy znikli z oczu ojcu i prałatowi, Jan objął zręcznie jej kibić i przyciągnął ją do siebie.
— Sam ojciec kazał nam pocałować się po ludzku — ale to się inaczej robi.
Szukał przez chwilę ustami jej ust, które wymykały się na boki, aż spotkał je poddane, lecz bierne.
— Nie teraz, mój Janeczku... Chodźmy nad jezioro, trzeba pomówić rozsądnie. Tylu rzeczy dotąd o sobie nie wiemy.
Zeszli ku wodzie i usiedli na ławeczce, na której Dosia tyle razy o nim marzyła i dzisiaj go oczekiwała.
— Czy jesteś już zupełnie mój? — zapytała Dosia ze śliczną, miłosną powagą.
— Twój byłem odrazu, Dosieńko najdroższa, od pierwszej chwili, gdym cię ujrzał na owej stacji kolei — pamiętasz?
— Kochałeś się przecie wtedy nazabój w Werci.
— Kochaliśmy się — tak. Od dzisiaj nasze tajemnice nawet muszą być między nami wspólne. Ale odrazu przygasiłaś urok tamtej przez samo twoje zjawienie się.
— Jakim sposobem? Byłam nawet dla ciebie niezbyt grzeczna.
— Ale byłaś strasznie piękna — i wtedy — i zawsze — i dzisiaj jesteś dla mnie najpiękniejsza. Wszystko: twoja postać, twój wyraz twarzy, twój głos, twój i oddech — są stworzone jakby dlatego, aby mnie zachwycać bez możliwości pożądania czego innego.
— To dobrze — uśmiechnęła się Dosia wdzięcznie — ale straszny z ciebie zmysłowiec.
— Nie wypieram się, Dosieńko. Piękno fizyczne jest główną treścią radości życia. Nie ubliża pięknu, moralnemu. Właśnie, gdy się oba łączą, rodzi się szczęście prawdziwe.
— Ale, gdy są między sobą sprzeczne, rodzi się grzech i brzydota.
— Rodzi się najprzód — dramat. Myślisz znowu! zapewne o mnie z Wercią?
— Naturalnie. Nie mogłam się uspokoić nad krzywdą, jaką wyrządziłeś wujowi Ambrożemu, przyjacielowi i tak cennemu dla wszystkich człowiekowi.
— Czy myślisz, najdroższa, że mnie to nie dręczyło, nie upokorzało, i nie doprowadziło do zerwania tego romansu?
— Ale jak mogłeś go rozpocząć!
— Tu już nie wymagaj zbyt szczegółowych tłumaczeń. W każdym razie grzech był mój, bo mężczyzna winien być silniejszy wobec pokusy, niż kobieta. Odpokutowałem za grzech srodze, w swojem sumieniu i przez narażenie się na twoją pogardę, Dosieńko.
— No, niebardzo liczyłeś się z tą moją pogardą, jak mówisz. Pamiętasz tę nieszczęsną wyprawę do karczmy na Sołaczu?
— Pamiętam. Więc co?
— Więc byłeś tam z Wercią. — A mnie, widać, wtedy jeszcze nie kochałeś, choć zdawało mi się...
— Widzisz, Dosiu — zakłopotał się Jan — mężczyzna nie przywiązuje takiej wagi do jednej... wyprawy za miasto, która wynika już z konsekwencji innych.
— Tak, tak — przerwała Dosia, bliska już nadąsania — poprostu nie umiesz się oprzeć żadnej kobiecej pokusie, gdy ci się nadarza. Ręczę, żeś się całował i z Zosią Golanczewską, która ma usta aż opuchłe od pocałunków, i może z tamtą kuzynką w Warszawie.
— Nie, Dosiu, nie bądź niesprawiedliwa. Od czasu Werci, z którą historja moja rozpoczęła się przed naszem spotkaniem, nie zajęła mnie żadna inna kobieta, oprócz ciebie. Nie wymieniaj plotek, do których nie dałem powodu ani sercem, ani nawet wyobraźnią.
— No więc dobrze — ułaskawiła się Dosia. — Ale dlaczego od czasu balu ziemiańskiego i owego pojedynku, który mi jednak dał do myślenia, że dbasz trochę o mnie — czy dobrze zgadłam?
— Naturalnie. Dałem nauczkę temu panu, żeby się nie ważył myśleć o tobie, a szczególniej skarżyć się na ciebie.
— Ślicznie to zrobiłeś. Ale dlaczego od owego czasu nie starałeś się mnie spotkać, powiedzieć mi coś od siebie?
— Dosieńko! Czyż to moja była rola? Ja przecie czekałem na twą odpowiedź blisko pół roku... I gdybyś nie przysłała do mnie tego zacnego i kochanego prałata, zwątpiłbym zupełnie o twem dobrem dla mnie uczuciu.
— Tak! — wybuchła Dosia — byłam nieznośna, samolubna, głupia! — Przepraszam cię, mój Janku! Przysunęła się do niego i bez najmniejszego wahania podała mu usta dyszące rozkoszą. Przyjął je ze szczerym zapałem. Oczy obojga, zmienione w barwie, nabrały wyjątkowych błysków.
— Jak ty pachniesz! — rzekł Jan po rozłączeniu ust. — Pachnie tu jezioro i jakieś kwiaty, ale ty sama pachniesz nad to wszystko, moja wiosenko nieporównana!
— Ty także... jesteś bardzo miły...
Patrzyli sobie zbliska w oczy przez chwilę, gotowi na nowe uściski. — Pierwsza Dosia, energicznym rzutem postaci, odsunęła się od narzeczonego.
— Nie dawajmy tu przedstawienia — widać nas z okien domu. I musimy się dogadać do rzeczy praktycznych. Cóż ty robiłeś ostatnio w Warszawie? Słyszałam o różnych projektach...
Skumin przetarł dłonią czoło, swoim zwyczajem, ale tym razem jakby przemocą odpędzał wizję nazbyt rozkoszną i chciał powrócić do prozaicznego opowiadania.
— Dziecinko moja cudowna! Przyznać się muszę — robiłem pieniądze — przygotowywałem karjerę. Jestem przyłączony do poselstwa naszego w Ameryce i tam się wybieram, bo, oprócz zajęć dyplomatycznych, mam naszkicowany plan finansowy, który może dać nietylko jakąś pensyjkę, ale kawał majątku.
— Jakto? — i ze mną się o tem nie chciałeś porozumieć?!
— Nie wiedziałem przecie o niczem. — Teraz gotów jestem plan zmodyfikować według twego życzenia.
— Słyszałam o tej Ameryce — rzekła Dosia z surową jakąś zaciętością. — Jeżeli to konieczne, pojadę z tobą.
— Moja ty najukochańsza! Gdzież się podziała twoja samowola, twoja przekora? Przecie z ciebie wymarzona, idealna żoneczka!
Już znowu, pociągnięci ku sobie nieprzepartą mocą, mieli połączyć usta, gdy Dosia zerknęła za siebie i ostygła w zapale:
— Ja ręczę, że oni tam nas podpatrują z okien. — To mi w gruncie rzeczy obojętne, bo niech wiedzą, żem już twoja, a ty mój — tylko tak jakoś nieprzyjemnie łaskocze po karku to poczucie cudzej, natrętnej ciekawości.
— Zajdźmy głębiej w park — zaproponował Jan.
— Zajdźmy. — Ja mam jeszcze drugą swoją ławeczkę nad jeziorem, dalej, już w lesie. Stamtąd nie widać domu.
Szybko przenieśli się na tamtą ławkę, ocienioną przez pnie wysokie i krzaki dyszące wiosną. Jan, który był tu po raz pierwszy, a nie znał planu parku, poczuł się zupełnie daleko od ludzi, blisko tylko jednej, która mu zastępowała świat cały. Ona usiadła tuż przy nim. Wzięli się za ręce.
— Wiesz Janeczku, że ja czuję się już z tobą zupełnie swobodnie. Nic się ciebie nie boję.
— Bałaś się też mnie kiedy, Dosieńko? Nigdy nie zauważyłem — odrzekł Jan, przygarniając do siebie jej postać niebronną i muskając drobnemi pocałunkami jej włosy, skronie i szyję.
— Nie bałam się, jak wilka, ale myślałam zawsze: jaki on jest? czy nie zwodzi mnie? czy przede mną czego nie ukrywa? — Teraz już z tego nic — uważam cię za najbliższego na świecie człowieka i ufam ci zupełnie. Pocałowała go leciutko. — Widzisz — jabym tego przedtem nie śmiała. — A teraz jak łatwo. — Pocałowała go mocniej, rzucając mu się na pierś z gwałtowną determinacją.
— Dosieńko... moje życie jedyne... nie daj mi oszaleć — rwały się z ust Janowi wyrazy nieskładne, między pocałunkami. — Ja jeszcze nie mam prawa...
— Masz prawo... daję ci... rób ze mną, co chcesz — wymówiła gorącym szeptem.
Przytuliła się do szyi Jana i zamknęła oczy, oczekując zdarzeń lubych zapewne, lecz strasznych. Ale Jan ruchem nagłym, nerwowym, odsunął ją od siebie — aż się zadziwiła i otworzyła oczy — poczem zaraz przygarnął ją pieszczotliwie, ułożył ją sobie na ręku jak dziecko i mówił głosem zdławionym przez namiętność, jednak przechodzącym powoli w miłosną kołysankę:
— Czego ja chcę?! Pragnę ciebie, jak życia, szczęście ty moje jedyne! — Wdzięczny ci jestem, jak nigdy nikomu. — Tylko... panujmy nad porywami, aby się nie stały podobne do innych, grzesznych... No, uspokój się dziecino przecudowna... Zaśnij trochę w moich ramionach.
Kołysał ją niby żartem, lecz z zachwytem. Ona zaś szeptała cicho:
— Jakiś ty dobry! Jaki lepszy ode mnie!
Pozycja jednak była nie do wytrzymania Dosia zerwała się na nogi i spojrzała na zegarek w bransoletce:
— Wiesz, już dochodzi czwarta? Muszę się trochę ogarnąć przed obiadem.
Czar zmysłowy prysnął, ale w sercach trwała melodja niezmącona.


∗             ∗

W pół godziny potem Jan, przebrany do obiadu, wychodził ze swego pokoju na piętrze. Dosia zmieniała suknię w swoim pobliskim. Zapukał więc do jej drzwi. Otworzyła mu sama, ubrana już zupełnie, tylko leczyła twarz od śladów przebytych wzruszeń.
— Wejdź, wejdź, Janeczku! Patrz — ja tu mieszkam.
— Wiem, bo przyznać ci się muszę, Dosieńko, że już zwiedziłem ten pokój.
— Jak? Kiedy?
— Kiedym tu był przed Bożem Narodzeniem, a ty ode mnie uciekłaś. Papa mnie tu wprowadził.
— Ach, ten papa! Ale tym razem wybaczam mu; przewidział trafnie: dzisiaj już i ten pokój jest twój, jak i wszystko, co moje.
Jan już się zabierał do całowania, ale Dosia odsunęła się szybko:
— Zmiłuj się, Janeczku! Patrz, jak ja wyglądam: i oczy, i usta, i te wypieki na twarzy! Wynoś się stąd lepiej na dół, a ja zaraz nadejdę.
— Jak każesz. Tylko nie ustaliliśmy wcale, co mamy powiedzieć ojcu.
— Mamy co opowiadać o sobie! — przestraszyła się Dosia.
— O przyszłości! — rozśmiał się Jan. — Musimy przecie omówić termin naszego ślubu, który odbyć się powinien jak najprędzej.
— A to naturalnie! Wszystko gotowe: jesteśmy my, jest ojciec, jest ksiądz...
Mówiła niby żartem, ale z głębokiem przekonaniem do treści.
— Są jednak pewne formalności — nadmienił wesoło Jan — które trzeba skrócić, ze względu na konieczność szybkiego wyjazdu do Ameryki. Sądzę, że najlepiej wziąć ślub w Gnieźnie. — A o Ameryce pogadamy jeszcze między sobą.
— Doskonale! A teraz chodźmy już, bo późno.
— Wypada jednak uczcić odwiedziny naszego pokoju — rzekł Jan, przybliżając się do ust Dosi.
— Ostrożnie... leciutko... mój ty jedyny!
Zastali pana Roberta i prałata przy wódce i przekąsce w pokoju „codziennym“. Oprócz delikatnie badawczych spojrzeń nie doznali innej inkwizycji. Robert natychmiast wstał i, spojrzawszy na zegarek, przeprowadził gości do sali jadalnej.
— W przewidywaniu, że narzeczeni mają zawsze dużo sobie do powiedzenia, zamówiłem obiad na pół do piątej. Jest właśnie ta godzina.
Biesiadnicy byli bardzo pogodni, choć mało rozmowni. Robert oglądał córkę wyraźnie wycałowaną — co go wcale nie gorszyło — ale tak bardzo ułaskawioną, że jej nie poznawał.
— Zuch Skumin! — myślał sobie — osiodłał ją nie na żarty.
Prałat jubilował, że jego misja udała się w zupełności. Mówiono o byle czem, szczególniej o dniu majowym tak pięknym, że musiał być dobrą wróżbą. Dopiero gdy przy pieczystem podano szampana i Robert wzniósł zdrowie narzeczonych, dodając, że to tylko toast familijny, bo wkrótce zamierza wydać na tę okazję bankiet w Poznaniu, odezwał się Skumin:
— Proszę cię, szanowny panie Robercie... czyli kochany ojcze... Muszę się wprawić do tego tytułu.
— Wpraw się koniecznie. Ojcu można mówić „ty“, ale teściowi niepodobna. Osłabiłoby to moją powagę wobec Dody.
— Zatem, kochany ojcze: postanowiliśmy z Dosią, że weźmiemy jak najrychlej ślub w Gnieźnie, bez rozgłosu i wielkiego zjazdu, ze względu na mój bliski i konieczny wyjazd do Ameryki, w którym najłaskawsza moja pani chce mi towarzyszyć.
— Co takiego?! — wybuchnął Robert. — Słyszałem o tej Ameryce — sądziłem, że ci wywietrzała z głowy wobec ponętniejszych perspektyw matrymonjalnych. Ale żeby brać naprędce ślub w takiej dziurze, jak Gniezno, niby jacy kryminaliści, i psuć radosną uroczystość familijną — tego mi, spodziewam się, nie zrobicie. — Niechże ksiądz prałat powie?
Ksiądz Lipski rozejrzał się chytrze po twarzach obecnych, nie rozumiejąc wcale tego projektu, gdy jednak spostrzegł przymilne spojrzenie Dosi, aby nie oponował, oświadczył pojednawczo:
— Cóż? Gniezno, stolica prymasowska, najstarsza katedra w Polsce...
— Zwarjowałeś, z przeproszeniem, księże prałacie? Niechby zresztą Gniezno, skoro mają specjalne nabożeństwo do świętego Wojciecha, ale wesele w Poznaniu, albo tu, w Radogoszczy — i nie z takim pośpiechem. Gdzież zapowiedzi? zaproszenia? Przygotowanie godnej uroczystości? — Co u licha z tą Ameryką! Niech na nas poczeka.
— Janek ma swe najżywotniejsze i bardzo pilne interesy w Ameryce — odezwała się Dosia sentencjonalnie.
— I ty, Dodo, przeciwko mnie?! — zawołał pan Robert prawie rozpaczliwie.
Nastrój obiadu popsuł się wierutnie. Młoda para tyle tylko pocieszyła pana Roberta, że obiecała namyślić się nad tem po obiedzie.
Jakoż po wstaniu od stołu udał się Janek z Dosią do ogrodu.
— Co z tem począć? — rzekła Dosia kłopotliwie i żałośnie. — W naszym projekcie nie liczyliśmy się z zawodem, jaki uczynimy ojcu. Dla niego nasz ślub wystawny, huczne wesele byłoby najpiękniejszym dniem życia. Przekonany jest, że on nasz związek wymyślił i doprowadził do skutku. Chciałby się poszczycić publicznie i tobą, i mną, i swoim pomysłem. A tu mu urządzamy jakiś ślub pośpieszny i jakby ucieczkę do Ameryki.
— Musimy wymyślić dla ojca jakieś zadowolenie — odrzekł Jan.
— Tak — gniewać się na niego nie możemy, że nas kocha, chociaż po swojemu.
Zamyślili się oboje głęboko, wędrując po ścieżce pomiędzy jeziorem a domem, zatrzymani w swym niecierpliwym pędzie do urzeczywistnienia ukochanych zamiarów, zafrasowani nie na żarty.
— Możeby opóźnić ten wyjazd do Ameryki? — odezwała się Dosia nieśmiało.
— Statek wyjeżdża za kilka dni z Hamburga — mam już bilet. Prałat ze swą propozycją zjawił się u mnie tak niespodzianie, że nie mogłem tego odrobić. Przyleciałem tu jak na skrzydłach. A co się od wlecze, to może i uciecze, wbrew przysłowiu.
— A gdyby uciekło? — dodała Dosia z niebywałą pokorą.
— To... to zmieniłoby wszystkie moje plany z ostatnich miesięcy — odrzekł Jan.
Zapatrzył się w oczy jej, błagające tak pięknie i przemożnie, że zniewalały skuteczniej, niż nakaz.
— Sprawiłoby ci to przyjemność, gdybym porzucił dla ciebie wszystkie te projekty amerykańskie?
— Byłoby darem niezmiernym — odrzekła Dosia — i nie dla mojej fantazji, lecz dla naszego dobra i szczęścia. Ojciec oddaje nam Radogoszcz — wiesz? To piękna i kochana ziemia. Jest w niej dużo do roboty, do naprawy, do stworzenia. Zrobimy to we dwoje. — Patrz! prosi cię moje jezioro, proszą te pola trochę zaniedbane, ten kraj nasz bogaty, a niedorosły do swych przeznaczeń. — No i ja cię proszę...
— Dobrze, moja żoneczko wymarzona! Ofiaruję ci moją Amerykę niezdobytą i niekochaną, skoro tego pragniesz. Będzie to mój podarek ślubny — innego ci, niestety, dać nie mogę.
Spieczętowali ten pakt jednym jeszcze pocałunkiem doskonałym, posągowym, bezwstydnym, przed samemi oknami dworu.
— Teraz idźmy do ojca, niech i on się ucieszy — rzekła Dosia.
Pan Robert z prałatem oczekiwali widocznie na wynik konferencji. Stojąc, przyjęli powracającą z ogrodu młodą parę.
— Papusiu! — zawołała Dosia. — Nie jedziemy do Ameryki! Janek się zdecydował pozostać z nami i gospodarować w Radogoszczy.
— No, chwała Bogu!
— Tylko nasz ślub musi się odbyć prędko, zaraz, bo... to nam potrzebne... i potrzebne dla ministerjum... Niech Janek wytłumaczy...
— Miałem za kilka dni jechać do Ameryki — rzekł Jan. — Trzeba to odwołać z jakiegoś bardzo ważnego powodu. — Powód ślubu będzie przyjęty, inne — wątpię. A nie chcę się poróżnić z mojem ministerjum.
— Rozumiem; więc kiedyż chcecie, aby się od był ślub? Chyba nie jutro?
— Najdalej za dni dziesięć.
— I gdzie?
— Gdzie już ojciec chce, byle prędko.
— Zatem w Poznaniu. Ksiądz prałat wyrobi nam indult na skrócone zapowiedzi.
— I ślub nam da kochany wujaszek prałat, który nas wyswatał — prosiła serdecznie Dosia.
— Jestem na wasze usługi — skłonił się ksiądz Lipski.
— Poczem — rzekł pan Robert, odzyskując zupełnie humor — uczta staropolska, bez której nawet błogosławieństwo Boże nie daje się odczuć należycie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.