Jan bez ziemi/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Ciężko, zewszechmiar, osiedlał się Skumin w Warszawie. Znał ją powierzchownie z lat przedwojennych, ale wtedy był bardzo młodym chłopcem, bogatym, niezależnym, takim sobie gościem w stolicy, do której zaglądał w przejazdach i mieszkał w hotelach, korzystając z wielkomiejskich urządzeń i rozrywek. Znał wówczas tutaj zaledwie kilkadziesiąt osób ze swego towarzystwa, oraz setkę innych: kupców, rzemieślników, dostawców, którzy mu basowali, jako dobremu klientowi.
Dzisiaj znalazł się z konieczności w tłumie podrzędnych pracowników biurowych. W banku, w oddziale warszawskim, otrzymał tę samą posadę korespondenta w językach obcych, którą zajmował w Poznaniu. Zarabiał tu mało i nie przywiązywał się bynajmniej do pracy nieodpowiedniej jego usposobieniu i wykształceniu, nie obiecującej też wiele na przyszłość. Skumin odrabiał swe obowiązki biurowe starannie, ale z niepomiernym wstrętem. Pozostawiały mu one zresztą wiele wolnego czasu, zwłaszcza wieczory.
Nie chciał tymczasem odszukiwać dawniejszych znajomych i niektórych młodszych krewnych, o których wiedział, że mieszkają w Warszawie. Z powodu braku pieniędzy nie mógł uczestniczyć w ich trybie życia na równych z nimi prawach, a przytem pragnął obecnie jak najmniej pokazywać się na powierzchni towarzystwa, aby jak najmniej o nim mówiono. Niejakie zawikłanie swoich stosunków w Poznańskiem pragnął puścić w niepamięć przez danie nurka w tłum warszawski. Wypłynie z niego kiedyś spokojniejszy, a może i zasobniejszy w pieniądze, o których pomnożeniu nie przestawał myśleć. Brak ich nietyle dawał mu się we znaki materjalnie, ile upokarzał jego dumę. W epoce, w której pieniądz stanowi tak despotycznie o klasyfikacji ludzi w hierarchji społecznej, czuł, jak pod wielu względami zapada w klasę poślednią. Korciło go to bardzo, bo chociaż sam nie cenił ludzi bynajmniej według cyfry ich majątku, poczuwał się do prawa grania wyższych ról w społeczeństwie.
Był też w pełni sił młodzieńczych i potrzebował zabawy, wesołości, choćby obcowania z wesołymi ludźmi. Natura jego zmysłowa ciągnęła go do towarzystwa kobiet; kultura dziedziczna i osiągnięta przez studja osobiste zbliżała go do osób estetycznie wyrobionych. Tych nie znajdował w gronie swych kolegów biurowych. Spróbował poszukać ich pomiędzy literatami i artystami, a choćby w szeregach cyganerji.
Dziwnem mu się wydało, że Warszawa nie posiada ani jednego specjalnego lokalu dla towarzyskich zebrań tego rodzaju. Związki literackie były instytucjami ograniczonemi do interesów zawodowych; nie posiadały ani salonu, ani jadalni. Nie istniał też żaden klub literacki, lub artystyczny we właściwem znaczeniu. Żadna restauracja, winiarnia, lub kawiarnia nie skupiała wesołej cyganerji codziennie i regularnie, jak naprzykład Michalik z „Zielonym balonikiem“ w Krakowie. Skrzących dowcipem paryskich kabaretów literackich, gdzie świetni piosenkarze i silni satyrycy produkowali własne utwory, nikt nie próbował naśladować w Warszawie nigdy; tem bardziej nie było ich teraz, w epoce żądającej bezmyślnego hałasu i pokazów nagości, nie zaś piosenki. Cechu pisarzy i artystów twórczych trzeba było szukać po ich mieszkaniach prywatnych, lub po garkuchniach, gdzie również stanowili tylko nikły odsetek publiczności i nie zabarwiali zgromadzenia swym stylem, lub humorem. Przepadali w ruchliwym, gwarnym, szarym od pomieszania barw, tłumie.
Ten tłum miał obecnie Skumin za codzienne towarzystwo na ulicy, w restauracji, w teatrze i przyglądał mu się bez zachwytu. Rozbrzmiewająca wszędzie mowa polska, poprawniejsza, niż po innych naszych miastach, sprawiała przecie generalne wrażenie, że jest się w Polsce, ale bliższe wejrzenia mąciły je niepokojąco. Dużo większa, niż w czasach przedwojennych, domieszka cudzoziemców nadawała Warszawie pozór międzynarodowy, niby jakiejś wielkiej, tłumnej stacji między Europą i Azją. Charakter swoisty, oryginalny przebłyskiwał skąpo, jakby przygnębiony przez zalew neutralny, narodowo obojętny, problematycznego pochodzenia.
W tłumie rozróżniał jednak Skumin jeden odłam, a raczej żywioł niewątpliwie polski i niewątpliwie dążący w kierunku doskonalenia rodzaju swego — wojsko. Przycichały już ferwory sekt: piłsudczyków, dowborczyków, hallerczyków, fanatyków osób lub prowincyj; żołnierz polski powracał na łono — niby Kościoła powszechnego — armji polskiej. Odwieczne cnoty Polaków: męstwo i żywiołowa miłość ojczyzny ozdabiały tych zuchów, noszących mundur niby przyrodzoną własną skórę i gotowych w każdej chwili stanąć do apelu Ojczyzny.
Jeżeli jednak w tym kierunku widział Skumin wzrost siły młodego państwa, inne starodawne cnoty i zalety wydawały mu się w zaniku. Stwierdzał ogólne zdziczenie przekonań, obyczajów i instynktów. Do przyczyn tego upadku nie sięgał studjami, które mu narazie były niedostępne, lecz przyglądał się wyrazistym objawom zewnętrznym. Zdawało mu się, że wynieśli się z Warszawy wszyscy ideowcy, wyznawcy miłości bliźniego, humaniści, estetycy i tym podobne, dawniej cenione gatunki; rozmnożyli się zaś niepomiernie finansiści, niedouczeni technicy, sam oluby i spekulanci rozmaitych odmian. Między tymi nowymi ludźmi przeważał typ, zwany po staropolsku złodziejem, dzisiaj przemianowany rozmaicie ze względu na wysokie stanowiska, zajmowane przez niektóre osobniki tego typu. Skumin, obracając się teraz w warstwach średnich, napotykał głównie odmianę, zwaną „paskarzami“. Zetknął się z nimi naprzykład, gdy szukał dla siebie mieszkania.
Chciał znaleźć niewielkie, lecz przyzwoite mieszkanie w dobrym punkcie Warszawy i natrafił na ugruntowane mocno w głowach warszawiaków pojęcie prawno-obyczajowe, zwane „odstępnem“. Każdy posiadacz mieszkania, który przestał go już potrzebować dla siebie, uważał prawo nieustąpienia z lokalu za część swego majątku, przypadającą do spieniężenia sposobem przymusowego opodatkowania nowego lokatora. Proceder ten, zabroniony niby przez prawo, trwał od czasu ogłoszenia abderyckiej ustawy o ochronie lokatorów i zakorzenił się w zwyczajach i sumieniach z niewzruszoną mocą. Jeżeli kto wyniósł się z mieszkania bez wynagrodzenia za to i oddał je właścicielowi domu, uważany był powszechnie za pretensjonalnego moralistę. Ale taki zdarzał się niezmiernie rzadko.
Przekonawszy się, że lokal, jakiego poszukuje w mieście, musi być zapłacony poprzedniemu lokatorowi około dziesięciu tysięcy złotych, według notowań giełdy paskarskiej, Skumin zajrzał do nowych dzielnic, gdzie dobroczynni przedsiębiorcy „kooperatyw mieszkaniowych“ budowali pośpiesznie i po fuszersku domy, żerując przy tej sposobności na kapitalikach rzeszy poszukujących dachu nad głową. Tu już o „odstępnem“ nie mogło być mowy, gdyż pokoje były niezamieszkane jeszcze, czasem nawet wcale niegotowe, lub tylko naznaczone na planie. Ale trwała w nich zasadnicza plaga: pokoje były tak małe, że Skumin łatwo sięgał laską do sufitu, a podłogę wzdłuż i wszerz mierzył czterema do pięciu krokami. Gdy pytał, dlaczego niema choć jednego większego pokoju:
— Nie wolno — odpowiadano — są przepisy, ograniczające kubiczność. Inaczej bank nie daje pożyczki na budowę.
— Rozumiem — rzekł Jan — że takie przepisy mogą istnieć dla budowy mieszkań robotników, ale czyż ten dom jest dla nich przeznaczony?
— Nie, ale mieszkania średniej inteligencji są zasadniczo zrównane z proletarjackiemi — odrzekł przedsiębiorca, zadowolony z tego porządku rzeczy.
— No, ale gdzież ma mieszkać wyższa inteligencja? — rozśmiał się Skumin.
— Może sobie sama budować domy, bez pożyczki. Wyższa inteligencja powinna mieć pieniądze.
— Jestem pańskiego zdania.
Zniechęcony bezowocnem poszukiwaniem, Skumin najął pokój w familijnym pensjonacie. Był to salon, oderwany od większego mieszkania. Inne wygody miał wspólne z nieznajomą familją.
Chociaż Skumin mało stykał się obecnie z szerszeni życiem Warszawy, wysłuchał sporo rozmów. Uderzyły go ciągłe narzekania na ciężar pracy. Te narzekania były w dziwnej sprzeczności z widocznemi wynikami pracy. Robiono mało, długo i źle. Pracowali energicznie tylko grubsi spekulanci. Rzemieślnik i robotnik byli niepospolicie leniwi, niedbali o swój kunszt, a wymagający nieuzasadnionych podwyżek. Tłum proletarjacki zdawał się ciągle oczekiwać rozdawnictwa pieniędzy bez pracy, co było jego wymarzonym ideałem. Takie usposobienie klas niby pracujących odbijało się sromotnie na jakości wyrobów w budownictwie nowych domów, w przedmiotach użytku i zbytku wyrabianych w kraju, we wszystkich dodatkach do codziennego życia. Skumin, który przywykł przed wojną zaopatrywać się w Warszawie nie tak dobrze, jak w Paryżu, lecz lepiej, niż w Berlinie, obecnie natrafiał ciągle na lichotę krajową i berlińską tandetę w przedmiotach codziennego użytku. Niecierpiał zaś tandety we wszelkich jej postaciach.
Gdyby znalazł jaką pracę pociągającą, do której mógłby się zapalić, może zgłuszyłby w sercu rozterkę dziwną, w której przesyt jednem uczuciem walczył z niedosytem innego, wymarzonego dopiero uczucia. Przy pracy zaś w banku, mechanicznej i bardzo niezgodnej z jego usposobieniem, w mizernych warunkach mieszkania i towarzystwa, czuł się ponuro. Nie było to jednak zniechęcenie do życia, w którem jakiegoś rozjaśnienia oczekiwał instynktowo, ani też rozpaczliwe wyrzuty sumienia, bo popełnione błędy spodziewał się zażegnać. Młodym czuł się jeszcze, a wiara w swe siły jest najtęższą dźwignią do wybrnięcia z zawikłań życiowych.
Miesiąc już siedział w Warszawie, gdy otrzymał list z nieznajomej stacji pocztowej, adresowany do poprzedniego jego mieszkania, przeadresowany przez biuro i znacznie opóźniony. Pismo, zdaje się, męskie? — W każdym razie nie od Werci.
Rozerwał kopertę i zajrzał najprzód do podpisu...
— — Szczerze ci przyjazny Robert Tolibowski.
— Ach, ten paliwoda! — uśmiechnął się i zaczął czytać:

„Kochany Janku!

Piszę do Ciebie nie jako kompan, zachowujący o Tobie bardzo miłe wspomnienie, lecz jako ojciec. Nie twój — rozumiesz — bo różnica wieku zbyt mała do tego mnie nie upoważnia — lecz jako ojciec jedynej mojej córki, Doroty. Cieszyłem się, żeście zawarli z sobą pokrewieńską komitywę i, gdy myślałem o was obojgu, wyznam, że łza mi się kręciła pod powieką. Ale zaszło zdarzenie, o które Cię nie obwiniam, które jednak złość ludzka rozdęła do rozmiarów skandalu. Mówię o nocnej wyprawie do karczmy na Sołaczu. O tej wyprawie słyszałem rozmaicie, lecz gdy obecnie utrwaliła się opowieść, że byłeś tam z moją córką, rozumiesz, że, jako ojciec, zmuszony jestem wezwać Cię do wytłumaczenia się z tego postępku i do wyciągnięcia z niego konsekwencji. Za czasów ojców naszych kompromitacja panny musiała się skończyć na ślubnym kobiercu. Nie moją jest rolą zapraszać Cię na ten kobierzec, zwłaszcza, że piszę bez porozumienia z Dodą. Ale spodziewam się po Tobie, kochany Janku, że uczynisz krok odpowiedni w tym kierunku. Szczęście córki leży mi zawsze na sercu i pamięci. Kierowałem nią najstaranniej, ale teraz wypuściłem ster z rąk — niech kieruje nadal sama łodzią swego życia. Nie miej mi za złe stylu uroczystego — są chwile w życiu człowieka i ojca, które tego wymagają.

Szczerze Ci przyjazny
Robert Tolibowski“.

Skumin nie doznał wcale przykrego uczucia po przeczytaniu listu. Ostatecznie, oświadczyć się o rękę Dosi nietylko mógł, ale pragnąłby najgoręcej. Tylko pora, w której mu każą to uczynić, wydała mu się pełną wątpliwości. Jak to przyjmie naprzykład Wercia? Czy on ma prawo bez jej uprzedniego zawiadomienia wyrządzić tak bolesną obrazę jej grzesznemu może, ale szczeremu uczuciu? Nie wie zresztą, jak ona przyjęłaby taką wiadomość, ale zarazem niepodobna mu obecnie jechać do Gdecza, aby ją wybadać. Jego przyjętą taktyką, a poniekąd i obowiązkiem jest dzisiaj: siedzieć w Warszawie i nie pokazywać się w Poznaniu, ani w Gdeczu, ani w Radogoszczy.
Treść listu, niezupełnie jasną, zrozumiał tak, że, gdy się oświadczy, ojciec przyjmie go w otwarte ramiona, a o córce, że niby pisze „bez porozumienia z nią“, to ma znaczyć, że nie przystoi pannie wywoływać deklarację, ani brać udziału w zabiegach o tę deklarację.
Nagle, po powtórnem odczytaniu listu, zaczął go rozumieć bardzo odmiennie i zatroskał się gwałtownie. Szalony Robert zmalował tu coś swoim zwyczajem, pisząc „bez porozumienia z córką“, albo tym razem użył może bardzo zręcznego dwuznacznika. Porozumiewać się z nią musiał o sprawie oświadczyn, tak blisko ją obchodzącej. O nby tam czego nie wypaplał, i to swojej córce! Tylko ona albo się sprzeciwiała wysłaniu listu, albo odpowiedziała: niech papa pisze, ale jeżeli on się oświadczy, to ja go nie przyjmę. To bardziej do niej podobne i zgodne z jej stanowiskiem w ostatnich naszych rozmowach. A to jest właśnie najgorsza katastrofa!
Prawda, którą odgadł, srodze go ubodła. Ale jako człowiek dumny i uparty, nie wpadł w żałosną martwotę, owszem — zawziął się.
— Poczekaj, przekorna panienko! Wartaś może dużo, alem i ja nie byle kto. Krytykujesz moją moralność, poświęcasz się dla kochanego wujaszka? To szlachetne, ale nie twoja rola. Potrafię ci to wybić z głowy...
Tymczasem nie wiedział, jak do tego dojdzie i co ma począć narazie...
Na początek — zmieni tryb życia w Warszawie. Banku narazie nie rzuci, bo ten płaci. Mało płaci, ale od groszy zaczyna się zbieranie majątku. Zmieni tylko swe postępowanie poza bankiem. Poco ma się ukrywać w Warszawie i stronić od swych krewnych i znajomych, jakby popełnił jaką zbrodnię? — Że miał romans z kuzynką zamężną, to mu nic nie przeszkodzi w stosunkach wielkoświatowych.
Tegoż dnia poszedł na obiad do hotelu Europejskiego, gdzie spotkał kilku wpływowych znajomych. Do znajomości z innymi otwierało mu drogę piękne nazwisko i sympatyczna powierzchowność. Przyjęto go uprzejmie i z ciekawością; został zaraz zaproszony do klubu i do paru domów familijnych.
Na list Roberta Tolibowskiego nie śpieszył się z odpowiedzią. List błąkał się długo, mógł wcale nie dojść, gdyż nie był polecony.
Jednak coś począć trzeba było, jeżeli nie z odpowiedzią na list, to z rozstrzygnięciem kategorycznem pytania, czy Dosia nie chce go za męża, czy nałożyła na niego czasową karę za postępowanie z Ambrożym, czy tylko poprostu kaprysi? — Choć wyrabiał w sobie sztuczną pewność siebie i gorączkową wesołość, wśród nowych wrażeń i zabaw, prześladowała go ciągle ta niepewność.
— I za jeźdźcem siedzi czarna troska — powtarzał sobie łacińskie przysłowie.
Odpowiedź na list była istotnie bardzo trudna do sformułowania. Nie można było przecie powiedzieć, choćby najpiękniej, ale w ten sens: Na rozkaz twój, Robercie, oświadczam się o rękę twojej córki. Napisać zaś krótki list do ojca, a długi i z głębi duszy płynący do córki, kajać się przed nią za grzech nie przeciw niej popełniony, błagać o przebaczenie i zarazem o oddanie mu się na życie?! No, możnaby, gdyby to miało być skuteczne... Ale gdyby ona odważyła się odmówić! — Nie — takie rzeczy załatwiać trzeba w rozmowie bezpośredniej, sprawdzać słowa na wyrazie ust i oczu, działać wymową serdeczną, gotową na zmaganie się z nieprzewidzianemi dzisiaj argumentami... Tak, trzebaby ją zobaczyć — ileż to już czasu, jak jej nie widziałem! — i dogadać się do jakiejś pewności.
Na tym planie osadził się. Pisać niepodobieństwo. Trzeba tam pojechać, do tej Radogoszczy, której nie znał, a budował ją sobie nieraz w marzeniu według nikłych rysów zasłyszanych, niebywałą, świeżą, pełną wdzięku w swem dziwactwie, jak ta upragniona postać kobieca, którą w sobie zawierała.
Zbadał rozkład pociągów i wysłał następującą depeszę do Roberta Tolibowskiego:

„Otrzymałem list bardzo opóźniony. Z wielką radością wykonam rozkaz. Proszę o pozwolenie odwiedzenia Radogoszczy i odpowiedź wyznaczającą dzień mego przyjazdu.
Całem sercem wasz
Skumin“.

Dodał dokładny adres swego nowego mieszkania i przyglądał się z lubością blankietowi telegraficznemu, jakby wmawiał w niego mnóstwo niedomówień, które marny papier i zimne maszyny miałyby zachować i zanieść aż do miejsca przeznaczenia.
Czekał cierpliwie dzień cały na odpowiedź. Ale po upływie dwudziestu czterech godzin zaczął przypuszczać, że zachodzić tam muszą namysły, a może i targi o treść odpowiedzi między ojcem a córką. Sposępniał i nie przewidywał już nic dobrego.
Gdy przyszedł telegram na drugi dzień wieczorem, Jan otwierał go już jak skazaniec. Depesza brzmiała:

„Proszę nie przyjeżdżać. Ojciec w Berlinie. Przyjazne pozdrowienia
Dorota Tolibowska“.

— Jeżeli znała treść listu ojca, to odmowa. Gdyby nie znała, to obojętność zupełna. Bo inaczej — przyjęłaby mnie sama; nie brak jej nato śmiałości. W każdym razie to srogie załamanie się pięknych projektów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.