Jan bez ziemi/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Pierwszy śnieg spadł w Gdeczu pod koniec listopada i powiew zimy zniweczył jednem tchnieniem zarówno ostatni wdzięk Flory, jak resztki wesołości w sercach mieszkańców. Wieś stygnie i ucisza się uroczyście na zimowe miesiące, rozbiera się z szat barwnych, a przywdziewa czarno-białe, trochę przez żałobę po minionem lecie, trochę dla odpoczynku od ciągłego wdzięczenia się do płomiennego słońca.
I życie towarzyskie w Gdeczu znacznie ucichło, poczęści z powodu zmniejszonego napływu sąsiadów, z których wielu rozjechało się do miast krajowych i zagranicznych, poczęści i dlatego, że w psychice stałych mieszkańców objawiały się troski niepokojące i generalny upadek humorów.
Ambroży Radomicki nie ustawał w robotach, jeździł do Poznania, do Gdańska, do Warszawy na bardzo krótko, powracał i pracował w swym gabinecie sam otnie, lub z fachowcami i urzędnikami. Nigdy nie był tak pochłonięty przez pracę, jak w tym roku, w którym nie pozwolił sobie na tydzień kuracji, lub beztroskiego odpoczynku. Zasklepiał się coraz bardziej w sobie, mało wdawał się w rozmowy, chyba czasem z Dymitrem Chaleckim, który dał się uprosić, aby pozostał tu na zimę. Ambroży schudł i nabrał surowego wyrazu twarzy. Można też było zauważyć w jego zachowaniu pewną oschłość względem osób od niego zależnych i cień smutku w stosunkach towarzyskich. Mniemano powszechnie, że Ambroży nadto się męczy robotą i ma z tego powodu nieco rozdrażnione nerwy.
Jeżeli komu dawało się to we znaki, to nie pani Weronice, którą mąż otaczał względami, rzec można, uroczystemi, zwłaszcza wobec przygodnych gości, przy reprezentacji zewnętrznej. Traktował ją nietylko jako panią domu, decydującą o trybie i porządku życia codziennego, lecz jako osobę, zasłużoną dla rodziny, ozdobę i zaszczyt Domu. Werci wydawało się to teraz ironicznem, gdyż obok przyznawania jej wysokiej roli stwierdzała inne znaczne modyfikacje w obchodzeniu się z nią męża. Nie porozumiewał się już z nią nigdy na osobności o sprawach poufniejszych, nie zwierzał się jej ze swych myśli i uczuć, ani od niej podobnych zwierzeń nie żądał. Żyli w swym pałacu napozór zgodnie i spokojnie, połączeni jakąś umową, niby protokólarną.
Wercia nabierała pewności, że Ambroży wie już dużo, jeżeli nie wszystko, o jej grzechach ze Skuminem. Zmiarkowała to z dawniejszych z nim rozmów, nie wyczerpujących, lecz kwaśnych, a przedewszystkiem z faktu, że już oddawna nie wspominał o Janku, gdy poprzednio mówił często i przyjaźnie, zajmował się nawet czynnie jego sprawami i przyszłością. Musiał się ostatniemi czasy domacać jakichś dowodów wiarołomstwa żony, które potwierdziły jego dawniejsze podejrzenia. Nie żeby śledził osobiście lub zapomocą jakichś pokątnych wywiadów — był nato zbyt dumny i lojalny — ale mógł się czegoś dowiedzieć przypadkiem, a wielu rzeczy domyślić. Jest on bystry i skryty, i biorący wszystko pod rozwagę.
— Czy ja sama — myślała Wercia — strzegłam należycie swej tajemnicy? Czy ten szał unosił mnie, a ja zaledwie się z nim kryłam? Pierwsze, najlepsze nasze chwile z Jankiem uszły cudem czyjejkolwiek uwagi. Ale te następne pogonie za dalszym ciągiem — pogonie i za nim, niestety — te wyjazdy moje do Poznania i Warszawy, ta nieszczęsna wyprawa na Sołacz, niedostatecznie osłonięta przez kłamstwo... wszystko to narobiło więcej hałasu, niż przyniosło zadowolenia.
Do smutniejszych jeszcze dochodziła wniosków pani Weronika. Ona pokochała Janka szaloną, niepamiętną o niczem innem miłością; on zaś ją?... zmysłami, wdzięcznym odwetem za jej uczucie. Nigdy nie miał przekonania do trwałości ich romansu w stanie pierwotnym, połączonym z oszukiwaniem Ambrożego. Niechętnie nawet skłaniał się do namysłu nad uregulowaniem przyzwoitem romansu przez rozwód... Teraz zaś uciekł od niej i nie odpisuje nawet na listy. Czy jest pospolitym mężczyzną, który skorzystał z oferty zbyt ponętnej, aby ją kto, oprócz może biblijnego Józefa, mógł odrzucić? Czy też istotnie wzgląd na krzywdę, wyrządzoną Ambrożemu, tak go trapi, że go odstręczył od kochanki?
Wercia budziła się powoli, jakby ze snu haszyszowego, i spozierała trzeźwiej na tę, co przebyła, i na możliwą drogę w przyszłość. Sen z Jankiem już mijał. Ich ostatnie rozmowy, jego wyjazd i milczenie — nie wróżyły już dalszego ciągu szczęśliwego. Dla tego mirażu szczęścia porzucać lub nadwerężać spokój i przepych zorganizowanego życia w Gdeczu byłoby jednak bardzo nierozsądnie. Instynkt samozachowawczy skłaniał panią Radomicką do przebłagania męża, który zdawał się dbać przedewszystkiem o decorum domu, a żywił też może w skrytości serca inne pragnienia.
Nie był to, gdy się żenił z Wercią temu lat kilka, człowiek zajęty, jak dzisiaj, wyłącznie pracą i troską o dobro publiczne. Chociaż i wówczas dojrzały, o dwadzieścia lat starszy od żony, Ambroży zakochał się sumiennie w pięknej Werci, która przyjęła go też bez wahania, gdyż był przystojny, bogaty, powszechnie kochany i poważany. Pożycie ich do przeszłego roku było zgodne napozór, lecz bardzo rozbieżne pod względem ideałów. Wercia myślała o życiu lekko, wybierała z niego głównie przysmaki, jak strojne zabawy, grupowanie osób sobie przyjemnych, pochwały swej piękności raczej, niż zasługi obywatelskiej. Kochała właściwie swoją młodość i urodę. Ambroży nie przeszkadzał tym instynktom, nie powoływał żony bynajmniej do współudziału w swych robotach programowych, które zwykł wogóle prowadzić naczelnie i arbitralnie. Cieszył się, że żona jest mu przystrojem domu i przynętą do życia towarzyskiego, które też lubił w chwilach odpoczynku.
Najważniejszą rozbieżność zdań między Ambrożym a Wercią budziła sprawa dziecka. Ambroży pragnął mieć syna, spadkobiercę cywilnego i duchowego. Wercia, niepozbawiona bynajmniej instynktu macierzyńskiego, starała się jednak odłożyć trud macierzyństwa na później. Ta dyskusja, zrazu żartobliwa i pogodna, pochmurniała stopniowo, aż przeszła nareszcie w cichą rozterkę.
Dziwne, że nawet w najgorętszej fazie romansu z Jankiem Wercia nie chciała mieć z nim dziecka. Gdy czasem we śnie zamajaczył jej urojony owoc ich miłości, wzdrygała się. Jakto? Ten syn nieprawy, noszący przez życie nazwisko cudze, podejrzewany o to, albo i nieprzyznany, męczennik za grzech pierworodny matki! — Na szczęście, minęła już dzisiaj obawa takiego wypadku. — Wercia nie była przewrotna; podlegała tylko porywom zmysłowości i miała stały pociąg do ścisłego, serdecznego przymierza z mężczyzną, które jej się z Ambrożym dotychczas niedostatecznie udawało.
Gdy druga próba takiego przymierza — ta z Jankiem — powiodła się jeszcze gorzej, pomimo kilku chwil rozkosznego upojenia — w głowie pani Weroniki zaczynała kiełkować myśl powrotu do Ambrożego pod każdym względem, myśl zarówno pobożna, jak praktyczna.
Trudne to było i skomplikowane zadanie. Po pierwsze nie wiedziała, ile wie Ambroży o jej występku i jak się z nią obejdzie. Po wtóre nie zwierzyła się z niego nikomu, nie miała też nikogo dla zasiągnięcia przyjaznej rady. Przeszedł jej przez głowę projekt spowiedzi kościelnej, ale tu zgóry przewidywała odpowiedź: pokuta — żal za grzechy — a może i wyznanie całej prawdy mężowi? — Ostatni przepis jej nie przekonywał, zwłaszcza, że mąż mógł całej prawdy nie znać. — To byłoby końskie lekarstwo na jego cierpienia — pomyślała po świecku.
Wybrała działanie powolniejsze i drogi okrężne.
Tak pozorna cisza w Gdeczu pełna była ciężkich trosk i niepokojących dreszczy sumienia.
Odczuwała niepokój i ciocia Radomicka, chociaż sama była bezgrzeszna i niewiadomo z czego się spowiadała, chwytając okazję przyjazdu każdego księdza do Gdecza. Staruszka żyła oddawna życiem ukochanych krewnych, u których mieszkała, uważając Ambrożego za niechybną wyrocznię, Wercię zaś za wzór piękności kobiecej i wierności małżeńskiej. Wchodziła w rozważanie ich interesów i stanów duszy tych tylko, co do których otrzymywała okruchy zwierzeń; nie wdzierała się nieproszona w konfidencje i była wzorem dyskrecji. Jedyną jej ambicją była dobra sława i rozkwit rodziny Radomickich, której sama stanowiła drobną, usychającą gałązkę. Od pewnego jednak czasu trapiły ją — wątpliwości co do serdecznego pożycia Ambrożego z żoną. Okazywali sobie wzajemnie wyszukaną uprzejmość i szacunek — ale wyłącznie z szacunku nie rodzą się dzieci. — Tyle wiedziała o tych rzeczach stara panna. A coby to było za ożywienie i błogosławieństwo Boże w Gdeczu takie milutkie maleństwo! — Jeszczebym mu sama potrafiła czemś się przysłużyć — rozczulała się ciocia. I potrzebny tu przecie dziedzic wielkiej fortuny i zacnego nazwiska.
Nie rozmawiała jednak o tem nigdy dotąd z Radomickimi. To też uczuła się niemal zaszczyconą, gdy Wercia zaczęła z nią pewnego dnia nader poufną konwersację.
— Nie uważa ciocia, że coraz smutniej w Gdeczu?
— Zima, moje dziecko. W zimie wieś zasypia.
— Szóstą już zimę tutaj rozpoczynamy, a żadna nie była tak ponura. Mało kto już nas odwiedza, Ambroży coraz bardziej zajęty i jakiś obcy...
Nie decydowała się ciocia potwierdzić krytykę ukochanego synowca i milczała. Wercia wybawiła ją z kłopotu:
— Żeby tak dzieciaczek przybył do domu, byłoby zaraz weselej.
— Ach, moja Werciu! Codzień Boga o to proszę.
Obie panie przystępowały do trudnego tematu ostrożnie, z przystankami.
Odezwała się znowu ciocia:
— Od was tylko dwojga to zależy.
— Ja pragnęłabym tego gorąco, ale nasze porozumienie z Ambrożym popsuło się od paru miesięcy.
— Skądżeby? Dlaczego?
— Przypuszczam, że te głupie plotki mogły dojść do niego i tak go do mnie oziębić.
— Co za plotki? — przestraszyła się srodze drobna ciocia.
— Nie słyszała ciocia? — Opowiadają o mnie, że ja z Jankiem Skuminem...
Staruszka aż wstrząsnęła się z oburzenia:
— Co za bezeceństwo!
— I dlatego Janek nie pokazuje się u nas i wyjechał nawet z Poznania.
— Ma tymczasem słuszność. Ale trzebaby przecie wybić z głowy Ambrożemu takie ubliżające ci posądzenie.
— Nie, nie. Proszę cioci, aby o tem z Ambrożym nie mówiła. Może on nie wie... to jest: może nie doszły do niego te plotki.
Panna Radomicka dawała w dalszym ciągu wyraz swemu oburzeniu:
— Przecie to i Jankowi ubliża! Taki porządny chłopiec — i chce się żenić. — Ma się ku Dosi Tolibowskiej, a ona ku niemu.
— A to znowu ciocia skąd wydobyła?
— Tak, ze spostrzeżeń osobistych. Ale to inna sprawa. Trzeba najprzód, aby się Ambroży na ciebie nie dąsał.
— Mogłaby ciocia coś czasem mu wspomnieć... o dziecku.
— Moja Werciu droga! Ty masz wszystkie atuty, aby go namówić, a cóż ja?
— Niech ciocia wspomni — zobaczymy, jak się on na to zapatruje.
— A ty nie wiesz?
— Nie wiem. Ja go już niedobrze rozumiem.
Niebardzo wielką odniosła pociechę z tych wyznań panna Radomicka, przyrzekła jednak przy okazji coś napomknąć Ambrożemu.
Tego samego dnia pan Dymitr Chalecki wyczytał w dzienniku warszawskim, że Jan Skumin został attache przy ministerjum spraw zagranicznych, i oznajmił o tej nowinie przy stole w Gdeczu.
— Może to lepiej — dodał od siebie uwagę. — W pracach finansowych wątpię, aby doszedł daleko. Ale w dyplomacji dojść może — ho, ho, zdolny to młodzieniec.
Nikt nie podtrzymał tego zdania, ani mu zaprzeczył, skąd pan Dymitr wyciągnął wniosek, że Skumin musiał tu komuś się narazić i był na indeksie. Jako sam zręczny dyplomata, zwrócił rozmowę na inne tory.
Wiatr zaczynał wyć po kominach, chłód błąkał się po większych salonach, które przy zamkniętych oknach wydawały z siebie woń muzealno-kościelną. Wieczorami zapalano ogień na kominkach, przy których nie rozbrzmiewały wesołe rozmowy, gdyż rodzina i domownicy przedstawiali tylko rozbite, niespojone przez wspólny interes jednostki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.