Jan bez ziemi/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Dosia powróciła do Radogoszczy natychmiast po wyjeździe Skumina do Warszawy. Ojciec jej pozostał jeszcze dzień w Poznaniu dla ukończenia jakichś interesów, o które Dosia nie wypytywała, zastrzegła sobie tylko, żeby ojciec nic nie wspominał o plotce z karczmy na Sołaczu, gdyż wieść ta wkroczyła w inną fazę „nas obchodzącą“. Pan Robert ufał rozumowi córki, chciał jednak wiedzieć, co to za nowa faza. Ale podczas rozmowy kończył właśnie ubierać się starannie, przygładzał resztki włosów, perfumował chustkę; śpieszył się — i chciał dobrze wyglądać na jakiejś sesji.
— Jak papa wróci jutro do Radogoszczy, to mu opowiem.
Pan Robert poprzestał na tem.
I nazajutrz wrócił do swego dworu. Widocznie sesja się nie udała i nie miała dalszego ciągu.
Po pierwszym obiedzie na wsi rozgadał się z córką:
— Taki był tam gwar w Poznaniu — ta kolacja resursowa, i to, i owo, i obrady ziemian... Swoją drogą, szelma Ambroży nie zaprosił mnie na wielką sesję, choć przecie wie, że ja w materjach rolnictwa i ekonomji jestem nie byle jakim ekspertem. Ja się trudzę i rozbijam dla osłonięcia zboczeń jego magnifiki, a on mnie pomija! No, ludzie są niepamiętni — życie mnie do tego przyzwyczaiło. O czem to ja chciałem z tobą pomówić, Doduś? — Aha, o Janku Skuminie. Wspomniałem ci coś, ale nie było czasu. Otóż twój Janek bardzo mi się podobał...
Wykonał otwartą ręką gest aprobacyjny, jakby chciał rzec: gratuluję. I czekał, co o dpowie córka. Ale Dosia milczała.
— Siedzieliśmy obok siebie podczas kolacji i tak dalej. Młody człowiek do rzeczy, dosyć poważny, ale nie nudziarz, nawet pije nieźle. Pozostało w nim dużo z bursza, a to jest cenne w życiu. Tyle życia, ile beztroski. Opowiadałem mu o swoich podróżach, o źródłach mego wykształcenia... Dorzucał stosowne uwagi... O tobie nie mówiłem mu prawie nic...
— Za to dziękuję papie. Poznaliśmy się sami i poznamy się lepiej jeszcze.
— Moja krew! — wykrzyknął pan Robert — powiedziałem mu kubek w kubek to samo, temi samemi słowy.
— To dobrze. I cóż więcej?
— Więcej? — Ty mi powiedz więcej, jak daleko zaszliście w porozumieniu. Mówicie sobie: ty... I myśmy wypili bruderszafta, wiesz? Tak się garnął do mnie, że mu zaproponowałem. Różnica między nami o lat 19. — Jednem słowem: wypiliśmy. Ale ty z nim co gadasz? co porabiasz, Dodo?
— Mówiliśmy z sobą kilka razy żywo, a czasem i pokłóciliśmy się.
— To drugie niepotrzebne. Poco?
— Tak czasem wypadnie, gdy zdania są przeciwne, a mówi się o rzeczach gorąco obchodzących.
— A dalej: gdzieżeście z sobą byli? Jak się bawiliście?
— W Poznaniu, w Gdeczu... Raz tylko jeden trochę wbok prysnęliśmy we dwoje...
— Jakto: wbok prysnęli? — zadziwił się niemało pan Robert.
Dosia śmiała się głośno. Postanowiła i musiała już konsekwentnie kłamać, ale przychodziło jej to trudno, więc kłamstwo pokrywała śmiechem.
— To jest właśnie zmiana w historji Janka z Wercią, o której miałam ojcu donieść. Nie Wercia, ale ja byłam z Jankiem w tej karczmie na Sołaczu.
Pan Robert powstał z krzesła i przybrał postać Katona Starszego:
— Ty? moja córka!
Dosia znowu wybuchnęła śmiechem:
— A papa nigdy nie zawiózł jakiej damy do restauracji za miasto?
Oczy ojca, wytrzeszczone na córkę, powoli się przymykały, aż mówca zaraził się śmiechem:
— Co za porównanie! Ale co was tam poniosło?
— Poniósł nas samochód i odniósł zpowrotem.
— Żarty nabok, to ci się nie udało. I zmienia to gruntownie historję Janka z Wercią.
— W tym wypadku zmienia. Dzisiaj już cały Poznań mówi o mnie, nie zaś o Werci, jeżeli wogóle jeszcze mówi.
— Więc powiedziałaś to komuś i w Poznaniu?
— Powiedziałam przedewszystkiem Franiowi Gozdzkiemu.
— Na miłość Boską! Przecie to on sam, w mojej obecności, puścił tę plotkę o Werci!
— Tak, ale domyślał się tylko. A teraz, kiedy się dowiedział, mówi, że to ja byłam. Zdaje mi się, że nikt nie wziął tej mojej eskapady zbyt tragicznie. Cóż? — jestem wolna, a kto mnie zna, wie, że ze mną nic takiego nie da się zrobić.
— I nie było tam między wami nic a nic?
— Nic zupełnie. Na to mogę dać ojcu słowo honoru.
— Ale to było w nocy?
— No — zachłysnęła się Dosia, gdyż nie znała wielu szczegółów — jużci, że nie we dnie.
— I kryliście się?
— Nie wystawialiśmy się na pokaz.
— Podobno miałaś na sobie jakiś wielki płaszcz, który cię całą okrywał. Czy ty masz taki płaszcz? Nigdy go nie widziałem.
Dosi coraz trudniej było kłamać i komponować. Odrzekła niecierpliwie:
— Czy ja tam już pamiętam, jaki miałam płaszcz! Chodzi o sam fakt.
— Jednak przy wyprawie tak niecodziennej możnaby pamiętać najmniejsze szczegóły — rzekł pan Robert, spoglądając na córkę podejrzliwie.
Dosia, widząc to, a czując już nieprzeparty wstręt do komedji, którą grała, rozpłakała się nerwowo.
— Ojcze! Ja nie mówię prawdy... Ale muszę tak... bośmy się ułożyli... bo przyrzekłam...
Pan Robert kochał jednak córkę po swojemu. Był też czuły na ból kobiecy. Wziął więc główkę jej między dłonie i scałował kilka łez z jej oczu.
— Doduś! uspokój się. Ojciec ciebie przecie nie zdradzi. Wytłumacz mi, co to wszystko znaczy... A jeśli nie chcesz, nie tłumacz — tylko nie płacz.
— Owszem, wytłumaczę, co mogę — odrzekła nieco uspokojona. — Ja nie byłam z Jankiem w tej karczmie, tylko tak zdecydowałam się powiedzieć, bo trzeba było osłonić kogoś.
— To chyba Wercię?
— Może Wercię, może kogo innego.
— A kogożby?
— Wuja Ambrożego. On tu jest poszkodowany, a to jest bezecne.
— Dajże pokój temu romantyzmowi, córuchno. Ambroży o mnie zapomina przy zaproszeniach na wielką sesję ziemian, a moja córka naraża dla niego swoją reputację. To niedorzeczne, ręczę ci.
— Jednak ja dla niego to zrobiłam. I proszę papy o jedno: niech papa o tej sprawie teraz z nikim nie mówi.
— Zapewne, że nie wyrywam się do rozmawiania o tem. Ale może być okazja, że mnie zainterpelują.
Namyślał się i sumował przez parę minut. Aż ogłosił postanowienie prowizoryczne:
— Odłóżmy decyzję do jutra, jak mamy postąpić z największym dla ciebie pożytkiem. Bo o ciebie mi przecie chodzi przedewszystkiem, córuchno. A lepiej było, przed rozpoczęciem tej akcji na korzyść Ambrożego, poradzić się ojca? Czy nie lepiej, powiedz?
Zamiast odpowiedzi Dosia pocałowała ojca w ramię.
Nazajutrz pan Robert miał już swój pogląd ustalony i zaczął magistralną przemowę do córki:
— Jest tak, moje dziecko. Ja przyjąłem do wiadomości ostatnią wersję bajki o Sołaczu, żeś ty tam była z Jankiem. O istotnej prawdzie, którąś mi następnie odsłoniła — nie wiem.
— Jak papa sobie chce.
— Bo mi to potrzebne, widzisz, jako zasada mojej roli w tej sprawie. Ja przecie muszę jakoś zareagować na wiadomość, że moja córka jeździ po nocach do knajp zamiejskich z młodzieńcami, choćby tak sympatycznymi, jak Jan Skumin.
— Ach „jeździ“! Raz się to tylko niby zdarzyło — i to nieprawda.
— Wszystko jedno. Ja muszę oprzeć moją akcję na tej wiadomości.
— Jaką akcję, papusiu? Nie potrzeba żadnej akcji, ani w moim interesie, ani w niczyim. Chodzi o to, aby wieść przycichła, a zczasem została zapomniana.
— Dobrze — ale my, Tolibowscy, musimy z tego pasztetu wyjść z honorem.
Rozśmiała się Dosia:
— To mamy razem: papa, ja i honor wychodzić z jednego pasztetu? Ogromny musi być pasztet.
— Nie żartujmy, Doduś — sprawa jest poważna. Czy chciałabyś wyjść zamąż za Janka Skumina?
— Gdzież tam! Właśnie z powodu ostatniej awantury bardzo mi się nie podobał.
— Masz tobie! Z tobą nie można się dogadać. Z takiemi zasadami, czy metodami, nigdy zamąż nie wyjdziesz.
— Może nigdy?
— No, to ja działać będę na swoją rękę, nie pytając o twoje zdanie — zawołał pan Robert gniewnie. — Moja córka kompromituje się z kawalerem, zresztą przydatnym na męża; zażądam, aby kawaler oświadczył się o rękę mojej córki.
— Tego mi papa nie zrobi! — zawołała żywo Dosia.
— Owszem, zrobię. Winienem to sobie samemu.
— Gotów papa sprowadzić nieszczęście!
— Nieszczęście leży w twojem dziwactwie, Dodo. Zresztą niech się oświadczy, a ty możesz go nie przyjąć, jeżeliś taka mądra...
Dyskusja tak się zaogniała, że oboje poczuli potrzebę rozejścia się tym czasem.
Jakoś nazajutrz przyjechali do Radogoszczy dwaj koledzy Roberta z jakichś szkół, a zarazem współpracownicy w interesach berlińskich, i „akcja“ w sprawie Skumina i Dosi wpadła narazie do wody, a raczej utonęła w winie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.