Jama/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Oto, doskonale... fi dobrze i miło — mówił Lichonin, krzątając się dokoła kulawego stołu i niepotrzebnie przestawiając naczynia do herbaty. — Dawno, stary krokodyl, nie piłem herbatki uczciwie, po chrześcijańsku, jak się w domu pija. Proszę usiąść Luba, proszę usiąść moja droga, ot tu, na kanapie i proszę gospodarować! Wódki pani zapewne z rana nie pija, ale ja, jeżeli pani pozwoli, napiję się. To odrazu wzmacnia nerwy. Mnie z łaski swej, mocniejszej, z kawałkiem cytryny. Ach co może być smaczniejszego od szklanki gorącej herbaty nalanej miłą kobiecą rączką.
Luba słuchała jego paplaniny, za hałaśliwej nieco, by mogła wydawać się zupełnie naturalną i jej narazie nieufny, ostrożny uśmiech stawał się bardziej miękkim i jaśniejszym. Ale z herbatą szło jej trochę gorzej. W domu, na głuchej wsi, gdzie napój ten uważany był niemal za zbytek zamożnych rodzin i był przyrządzany tylko dla honorowych gości, lub z okazji uroczystych świąt, tam przy naparzaniu herbaty celebrował głowa rodziny. Później, gdy Lubka służyła „do wszystkiego“ najpierw u popa a potem w maleńkiej powiatowej mieścinie, u agenta towarzystwa ubezpieczeń, który to pchnął ją na drogę prostytucji, nie miała również do czynienia z zaparzaniem herbaty, gospodynie robiły to same. Męczyła się więc, a krzątający się Lichonin, tylko przeszkadzał rej i krępował.
— Droga moja, sztuka przyrządzania herbaty — jest wielką. Należy uczyć się jej w Moskwie. Najpierw trzeba nagrzać zlekka czajnik. Potem wsypać do niego herbaty i szybko nalać wrzątkiem. Pierwszy płyn trzeba niezwłocznie wylać do miski, — przez to herbata staje się czystą i bardziej aromatyczną, a wiadomo przytem, że chińczycy — bałwochwalcy preparują swe ziółka bardzo niechlujnie. Następnie należy znowu nalać do czajnika do ćwierci jego zawartości, postawić na tacy, nakryć z wierzchu ręcznikiem i tak pozostawić przez trzy i pół minuty. Potem dolać wrzątkiem prawie do brzegów, znowu przykryć pozwolić trochę odstać się i macie, moja droga boski napój, aromatyczny, oświeżający i wzmacniający.
Nie ładna, ale miła twarz Łubki, cała pstra od piegów jak kukułcze jajo, wydłużyła się trochę przybladła.
— Na miłość boską, niech się pan na mnie nie gniewa... Przecież panie Bazyli!... Proszę się nie gniewać kochany panie. Naprawdę rychło się nauczę: jestem sprytna. I cóż pan do mnie wciąż — pani i pani? Zdaje się, że nie jesteśmy sobie teraz obcymi?
Popatrzyła na niego czule. I w rzeczy samej, ona dziś z rana po raz pierwszy w ciągu całego swego niedługiego, lecz wypaczonego życia, oddała swe ciało mężczyźnie — chociaż i nie z rozkoszą, raczej z wdzięczności i litości, ale dobrowolnie, nie za pieniądze, nie z musu, nie pod groźbą wydalenia, łub awantury, jej kobiece serce, nigdy nie więdnące, zawsze ciążące do miłości, jak słonecznik do światła, było obecnie czyste i rozrzewnione.
Ale Lichonin nagłe poczuł kolące, wstydliwe zakłopotanie i pewne wrogie uczucie do tej, do wczoraj nieznanej mu kobiety, a obecnie — przypadkowej kochanki. „Zaczęły się rozkosze domowego ogniska“, pomyślał pomimo woli, jednak powstał z krzesła, podszedł do Lubki, wziął ją za rękę, przyciągnął do siebie i pogładził po główce.
— Droga moja, miła siostro moja, powiedział czule i fałszywie: to co się stało dziś, nigdy więcej powtórzyć się nie może. Wina za wszystko spada wyłącznie na mnie, i jeżeli chcesz, gotów jestem na kolanach błagać cię o przebaczenie. Zrozum więc, zrozum, że wszystko to stało się wbrew mojej woli jakoś tak żywiołowo, nagle, niespodziewanie. Nie przypuszczałem sam, że to tak się stanie Rozumiesz, ja od bardzo dawna... nie czułem zblizka kobiety... Obudziło się we mnie zwierzę, wstrętne, rozwydrzone zwierzę... i nie byłem w stanie się oprzeć. Ale mój Boże, czyż tak wielką jest moja wina? Ludzie święci, pustelnicy, zakonnicy, męczennicy — daleko mi do nich, co do hartu ducha, — i oni upadali w walce z pokusami djabelskiego ciała. Lecz obecnie, na co chcesz przysięgam, że to się więcej nie powtórzy. Przecież tak?
Lubka uparcie wyrwała mu rękę. Usta jej wydęły się, a powieki prędko — prędko zamrugały.
— Ta-ak, przeciągnęła jak dziecko, które niechce się z kimś pogodzić — ja przecież widzę, że się panu nie podobam. Więc cóż, — proszę mi lepiej powiedzieć to otwarcie, dać na dorożkę i jeszcze tam, ile pan zechce... Pieniądze za noc i tak są zapłacone i tylko mi dojechać... tam.
Lichonin porwał się za włosy, zaczął biegać po pokoju i zadeklamował:
— Ach, nie tak, nie tak! Zrozum mnie Luba! Kontynuować to, co się stało z rana... jest to... świństwo, zbydlęcenie, niegodne człowieka, który się szanuje. Miłość! Miłość — to całkowite zlanie się umysłów, myśli, dusz, interesów, potężne jak świat, lecz nie wyciąganie się na łóżku. Takiej miłości niema między nami, Lubko. Jeżeli ona przyjdzie, będzie to cudownem szczęściem i dla ciebie i dla mnie. Tymczasem zaś — jestem twym przyjacielem, wiernym towarzyszem na drodze życia. I dosyć, to powinno nam wystarczyć. Chociaż nie obce mi są ludzkie ułomności, ale mam się za człowieka uczciwego.
Po tych słowach Lubka, jakby przywiędła. „On przypuszcza, że ja chcę, żeby się ze mną ożenił; a mnie to zupełnie nie potrzebne“ — myślała smutnie. „Można żyć i tak. Mieszkają przecież inne na utrzymaniu. I mówią nawet, że znacznie lepiej niż ci, którzy chodzili do ołtarza. Co w tem złego? Spokojnie, cicho, porządnie... Ja bym mu bieliznę cerowała, szorowałabym podłogę, gotowałabym jedzenie, cóż prostszego. Oczywiście wypadnie mu się kiedyś ożenić z bogatą. Ale on napewno nie wyrzuci mnie tak na ulicę nagą, jak święty turecki. Chociaż jest głuptas i mówi od rzeczy, ale widać, to porządny panicz. Zapewni mi jakoś przyszłość. Jestem dziewczyna prosta, skromna i na zdradę nie zgodzę się nigdy. A przecież powiadają, że zdarza się i tak... Nie będę mu tego naturalnie mówiła. A że przyjdzie do mnie do łóżka i przyjdzie jeszcze dziś wieczorem, to tak jak Bóg na niebie“.
I Lichonin zamyślił się również, zamilkł i posmutniał; odczuwał już nadmierny ciężar czynu, który popełnił. I dla tego ucieszył się nawet, gdy zastukano do drzwi i na jego „proszę wejść“, ukazało się dwóch studentów: Sołowjew i Niżeradze, który u niego nocował.
Sołowjew, starszy i już tyjący, o szerokiej, rumianej nadwołżańskiej twarzy, z jasną maleńką kędzierzawą bródką, należał do liczby tych dobrych, wesołych i prostych chłopców, których sporo jest na każdym uniwersytecie. Wywczasy swe, a miał ich dwadzieścia cztery godziny na dobę, dzielił między piwiarnią, błąkaniem się po bulwarach, bilardami, wintem, teatrem, a czytaniem gazet i romansów i cyrkiem; krótkie zaś przerwy zużywał na jedzenie, spanie, domową naprawę garderoby — przy pomocy nici, tektury, szpilek i atramentu, i na skróconą, najrealniejszą miłość, do przypadkowej kobiety z kuchni, przedpokoju, lub ulicy. Jak cała zresztą młodzież jego sfery, miał się za rewolucjonistę, chociaż ciężyły mu spory polityczne, waśnie i wzajemne kłócenie się; nie znosił czytania broszur politycznych i pism i był w tych sprawach zupełnym ignorantem. Dla tego też nie osiągnął nigdy najniższych nawet święceń partyjnych, pomimo że dawano mu częstokroć niebezpieczne polecenia., nie ujawniając mu zresztą ich znaczenia. I nie darmo polegano na jego niezachwianej wierności: — wszystko wykonywał szybko, ściśle, z odważną wiarą w światową doniosłość sprawy, z beztroskim uśmiechem i szeroką pogardą dla możliwej własnej zguby. Ukrywał poszukiwanych towarzyszy, przechowywał nielegalną literaturę i czcionki, doręczał paszporty i pieniądze. Było w nim dużo siły fizycznej, czarnoziemnej dobrotliwości i żywiołowej prostoty serca. Dość często otrzymywał z domu, z głuchego zakątka, z Symbirskiej czy też Ufińskiej gubernji, dość znaczne, jak na studenta, sumy pieniężne, ale w ciągu dwóch dni rozrzucał je i rozdawał wszędzie z lekkomyślnością francuskiego magnata XVII stulecia, sam zaś pozostawał na zimę w jednej kurtce i butach, restaurowanych domowymi środkami.
Poza temi naiwnemi, rzewnemi, śmiesznemi i chaotycznemi, prawie że ogólnemi właściwościami dawnego studenta rosyjskego, odchodzącego — Bóg to raczy wiedzieć czy ku lepszemu — w krainę wspomnień, posiadał jeszcze jedną zdolność, zadziwiającą wprost zdolność wynajdywania pieniędzy i otwierania sobie kredytów w maleńkich restauracjach i jadłodajniach. Wszyscy pracownicy lombardów, kas zastawowych, tajni i jawni lichwiarze, handlarze starzyzną, utrzymywali z nim jaknajściślejsze stosunki.
A jeżeli, dla jakichś powodów, nie można było uciec się do nich, i w takim wypadku Sołowjew pozostawał na wysokości swego sprytu. Przewodząc grupce ubogich przyjaciół i przygnębiony swą zwykłą w takich razach odpowiedzialnością, czasami w jednej chwili oświecany bywał niezawodnym natchnieniem; dawał z daleka, przez ulicę, tajemniczy znak przechodzącemu ze swym workiem na plecach tatarzynowi i na kilka sekund znikał z nim w najbliższej bramie. Wkrótce powracał bez kurtki, w jednej tylko koszuli, wyrzuconej na, wierzch spodni, podpasanej sznurkiem, lub zamiast w nowej, dopiero kupionej uniformowej czapce, w maleńkiej żokiejce, cudem chyba trzymającej się na czubku głowy.
Wszyscy go lubili: koledzy, służba, kobiety, dzieci. Wszyscy byli z nim za pan brat. Szczególną sympatją cieszył się wśród kunaków-tatarów, którzy, jak się zdawało, mieli go za szwankującego trochę na umyśle. Od czasu do czasu przynosili mu w podarunku mocny, odurzający kumys w butelkach, na Bajram zaś zapraszali go do siebie i częstowali mięsem źrebięcia. Sołowjew, w chwilach krytycznych zastawiał u nich nawet niektóre książki i broszury, mówiąc przytem ze spokojną I znaczącą miną: To co ci daję — to jest wielka księga. Mówi ona, że Allah Akbar i Mahomet jego prorok, ze wiele zła i biedy jest na świecie, że ludzie winni być użyteczni i sprawiedliwi jedni dla drugich.
Miał jeszcze dwa talenty: bardzo dobrze czytał głośno i zadziwiająco, po mistrzowsku, genjalnie wprost, grał w szachy, zwyciężając z łatwością rutynowanych graczy. Jego atak był zawsze gwałtowny i okrutny, obrona mądra i ostrożna, przeważnie w kierunku rewelacyjnym ustępstwa czynione przeciwnikowi pełne wyrafinowanego, przewidującego odliczenia i zabójczej przebiegłości. Przytem robił on swe posunięcia, jakgdyby pod wpływem jakiegoś wewnętrznego instynktu, lub natchnienia nie namyślając się dłużej nad cztery — pięć sekund i gardząc stanowczo szanowanemi ogólnie tradycjami. Grano z nim niechętnie, uważano jego sposób gry za dziki, ale bądź co bądź grano, czasem nawet o znaczne sumy, które stale wygrywając, Sołowjew chętnie składał na ołtarzu potrzeb koleżeńskich. Ale od udziału w konkursach, które mogłyby mu dać stanowisko gwiazdy w świecie szachistów, uchylał się zawsze. Nie mam w usposobieniu swym, ani miłości dla tego głupstwa, ani szacunku, — powiadał, poprostu posiadam jakąś mechaniczną zdolność umysłu, jakieś kalectwo psychiczne. Tak samo naprzykład, zdarzają się mańkuty... A przeto pozbawiony jestem i ambicji zawodowej i dumy w razie zwycięstwa, a goryczy przy przegranej. Takim był stary student Sołowjew. Nizeradze był najbliższym jego kolegą, co jednak nie przeszkadzało im obu od rana do wieczora drwić z siebie, sprzeczać i obrzucać się obelgami. Bóg wie czem i jak istniał gruziński książę. Sam o sobie mówił, że posiada zdolności wielbłąda i może się gruntownie najeść odrazu na kilka tygodni. Z domu, ze swej błogosławionej Gruzji otrzymywał bardzo mało i to przeważnie produkty spożywcze. Na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, lub na imieniny (w sierpniu) przysłano mu zawsze, przez przyjezdnych ziomków — całe ładunki koszyków z baraniną, winogronami, czurczchełą, kiełbasami, suszoną muszmałą, rachat-łukumem, badridżanami i bardzo smacznemi placuszkami, oraz doskonałe, aromatyczne, mocne wino w baranich skórach, cuchnące nieco naczyniem. Wówczas książę spraszał do któregokolwiek z kolegów (sam bowiem nigdy nie miał własnego mieszkania) wszystkich bliskich przyjaciół i ziomków i urządzał rozkoszną ucztę — po kaukazku „toj“ na której niszczone były doszczętnie dary urodzajnej Gruzji. Śpiewano pieśni gruzińskie, tańczono bez końca lezginkę, wymachując przytem dziko w powietrzu stołowymi nożami, a Niżeradze wygłaszał swe improwizacje.
Był on wielkim mistrzem słowa, i podniecony potrafił wygłosić około trzechset słów na minutę. Styl jego odznaczał się żarem, bogactwem i obrazowością, a kaukazki akcent, nie tylko że mowy rosyjskiej nie szpecił, ale nawet dziwnie jakoś ją upiększał swym charakterystycznym „cokaniem“ i dźwiękami gardłowemi podobnemi do klekotu orła. Bez względu na to o czem zaczynał mówić, zawsze w końcu schodził na najpiękniejszy, najbardziej postępowy i rycerski, a jednocześnie najbardziej pokrzywdzony kraj — Gruzję. I zawsze cytował wiersze ze „Skóry Barsa“ — dzieła poety gruzińskiego Rustawelli‘ego, zapewniając, że poemat ten wart jest tysiąc razy więcej od całego Szekspira pomnożonego przez Homera.
Chociaż był porywczy, ale i ustępliwy zarazem, w postępowaniu zaś z kobietami miękki, łagodny, uprzedzający, bez ujmy jednak dla wrodzonej dumy... Jednakże kolegom nie podobało się w nim, że był strasznym kobieciarzem, a zarazem był niezachwianie, do egzaltacji, czy głupoty, przekonany o tem, że jest zachwycająco pięknym, że wszyscy mężczyźni zazdroszczą mu, wszystkie kobiety kochają się w nim, a mężowie na jego widok Zgrzytają zębami. Owa chełpliwa, prześladowcza erotomanja, ani na chwilę, prawdopodobnie nawet we śnie, nie opuszczała go. Idąc ulicą, co chwila trącał Lichonina, Sołowjewa, lub innego towarzysza łokciem w bok i mówił cmokając i kiwając w tył głową w stronę kobiety, którą minęli: Ce, ce, waj-waj! Na-adzwyczajna kobieta! Ja-ak ona na mnie spojrzała! Zechcę — moja będzie!...
Wszystkim znaną była ta jego wada, wyśmiewano ten jego rys charakteru dobrodusznie i bezceremonjalnie, ale chętnie wybaczano, za koleżeńską usłużność i wierność słowu, danemu mężczyźnie (przysiąg składanych kobietom, nie brano w rachubę), które były naturalną jego właściwością. Zresztą, przyznać należy, iż istotnie w pewnych sferach kobiet, cieszył się wielkiem powodzeniem, szwaczki, modniarki, chórzystki, panny z cukierni i telefonistki topniały pod uporczywym spojrzeniem jego ciężkich, słodkich, zamglonych ciemno-błękitnych oczu.
— Domowi temu i wszystkim sprawiedliwie, spokojnie i niepokalanie żyjącym w nim... zanucił no protodjakońsku Sołowjew, lecz w tem urwał. Ojcowie święci — zabełkotał ze zdziwieniem, Starając się kontynuować nieudany żart.— Tak, przecież to... przecież to... ach do licha... to Sonia, nie przepraszam Nadia... No tak! Luba od Anny Markowny.
Luba poczerwieniała gorąco, do łez i zakryła twarz dłońmi. Lichonin zauważył to, zrozumiał, odczuł zaniepokojoną duszę dziewczyny i pośpieszył jej z pomocą. Surowo, niemal groźnie powstrzymał Sołowjewa.
— Ściśle mówiąc, tak, Sołowjew. Jak w biurze adresowym. Luba z Jamy. Dawniej prostytutka. Więcej nawet, wczoraj prostytutka. A dziś moja przyjaciółka, moja siostra. Niech więc patrzy na nią tak każdy, pragnący chociażby cokolwiek mię szanować. Inaczej...
Niezgrabny Sołowjew z pośpiechem, szczerze i mocno uściskał Lichonina.
— No, mój drogi, no dość... popełniłem nie zorjentowawszy się, głupstwo. Więcej nic podobnego nie zajdzie. Witaj biadolica, siostro moja. — Szeroko przez stół wyciągnął rękę do Lubki i uścisnął jej, zdradzające brak woli, maleńkie i krótkie palce z oryginalnymi maleńkimi paznokciami. — Pięknie, że pani przyszła do naszego skromnego wigwamu. Oświeży to nas i wprowadzi do naszego środowiska ciche i przyzwoite obyczaje. — Aleksandro! Piwa-a! Zdziczeliśmy, zgruboskórnieli, ugrzęźliśmy w połajankach, pijaństwie, lenistwie i innych wadach. A wszystko dlatego, że pozbawieni byliśmy dobroczynnego, uspakajającego wpływu damskiego towarzystwa. Raz jeszcze ściskam rękę pani. Miłą maleńką rączkę. Piwa!
— Idę, dał się słyszeć za drzwiami niezadowolony głos Aleksandry. Idę. Czego krzyczysz. Za ile?
Sołowjew wyszedł na korytarz rozmówić się z Aleksandrą. Lichonin z wdzięcznością uśmiechnął się w ślad za nim, gruzin zaś dobrodusznie poklepał go po plecach. Obaj zrozumieli i ocenili gburowatą uprzejmość Sołowjewa.
— Teraz, — powiedział Sołowjew, po powrocie do pokoju, siadając ostrożnie na krześle, — teraz przystąpimy do porządku dziennego. Czy mogę być w jakikolwiek sposób użytecznym? Jeżeli dacie mi pół godziny czasu, pobiegnę na chwilę do kawiarni i wypatroszę tam najlepszego szachistę. Słowem — dysponujcie mną.
— Jaki pan śmieszny! — powiedziała Luba, żenując się i śmiejąc. Nie rozumiała żartobliwego i niezwykłego stylu studenta, ale jej proste serce pociągało coś do niego.
— Jest to zupełnie zbyteczne — zauważył Liehonin. Narazie jestem jeszcze bajecznie bogaty. Sądzę, że pójdziemy wszyscy razem do jakiegoś szyneczku. Chcę bardzo pomówić z wami o pewnych kwestjach. Przecież jesteście dla mnie najbliższymi ludźmi i oczywiście nie tak głupimi i niedoświadczonymi, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje. Następnie pójdę spróbować załatwić sprawę jej... Luby paszportu... Poczekacie na mnie. Niedługo... Słowem, rozumiecie, na czem polega ta sprawa i nie będziecie szafować zbytecznymi żartami. Ja — głos jego drgnął sentymentalnie i fałszywie — chcę byście podjęli się dźwigania części mych trosk. Dobrze?
— Wa! dobrze! rzekł książę, spojrzał jakoś znacząco na Lubkę i podkręcił wąsy. Lichonin skrzywił się. Sołowjew zaś odezwał się całkiem szczerze:
— I dobrze. Zabrałeś się Lichonin do wielkiego i pięknego czynu. Kniaź mówił mi o tem w nocy. I cóż, na to istnieje młodość, aby popełniać szlachetne szaleństwa. Daj mi Aleksandro, butelkę, odkorkuję sam bo się nadto wysilisz i pęknie ci żyła. Za nowe życie Lubka, przepraszam Luba... Luba...
— Niikonówna. Proszę nazywać, jak się rzekło.. Luba.
— No tak Luba. Kniaź! Ałławerdy!
— Jakszy-oł, — odparł Niżeradze i trącił się z nim szklanką piwa.
— I powiem ci jeszcze, że sprawiłeś mi radość, druhu Lichoninie, — ciągnął Sołowjew, stawiając szklankę i oblizując wąsy. — Cieszę się i schylam czoło przed tobą. Tylko ty właśnie zdolny jesteś do takiego prawdziwie rosyjskiego heroizmu, wyrażonego prosto, skromnie, bez zbędnych słów.
— Daj spokój... Jaki tam heroizm, — skrzywił się Lichonin.
— Prawda, potwierdził Niżeradze. Zarzucasz mi, że ja paplę za wiele, a co za głupstwa sam wygadujesz.
— Wszystko jedno! zaoponował Sołowjew. Być może wiele, ale wszystko jedno! Jako prezes naszej komuny na poddaszu, proklamuję Łubkę równouprawnionym członkiem honorowym! Powstał, szeroko wyciągnął rękę i powiedział patetycznie:
— „Do domu tego śmiało i spokojnie, jako kochana pani wnijdź“.
Lichonin przypomniał sobie wyraźnie, że ten sam właśnie frazes wygłosił po aktorska już o świcie, i nawet oczy przymrużył ze wstydu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.