Jama/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Restauracja „Pod Wróblami“ była niedaleko, o dwieście kroków. Po drodze Lubka wzięła Lichonina za rękaw i pociągnęła do siebie. W ten sposób pozostali nieco w tyle.
— Więc to na serjo, panie Bazyli, drogi mój? zapytała, zaglądając z dołu do góry swemi ła — godnemi, cieinnemi oczami. Pan nie żartuje ze mnie?
— Jakie tam żarty, Lubko! Byłbym najpodlejszym z ludzi, gdybym pozwolił sobie na takie żarty. Powtarzam, że jestem dla ciebie więcej niż przyjaciel, brat, kolega. I nie będziemy już mówili o tem. To zaś, co stało się dziś rano, to bądź spokojna, nie powtórzy się. Dziś jeszcze wynajmę dla ciebie osobny pokój.
Lubka westchnęła. Nie dla tego, by powściągliwa decyzja Lichonina, której, prawdę mówiąc, nie bardzo wierzyła, ale jej ciasny, ciemny umysł nie mógł nawet teoretycznie wyobrazić sobie innego stosunku mężczyzny do kobiety, prócz zmysłowego. Pozatem wystąpiło dawne, mocno ugruntowane w domu Anny Markówny, w postaci chełpliwego współzawodnictwa, obecnie zaś głuche, ale szczere gniewne niezadowolenie wybrakowanej, lub odtrąconej samicy. I Lichoninowi jakoś nie bardzo wierzyła, odczuwając nieświadomie w jego słowach wiele odcieni aktorskich i nieszczerych. Ot, Sołowjew — ten chociaż mówił niezrozumiale. jak większość znanych jej studentów, gdy byli na ogólnej sali (oddzielnie, w pokoju, wszyscy mężczyźni bez wyjątku, wszyscy jak jeden mąż, mówili i robili jedno i to samo), jednakże Sołowjewowi uwierzyła by prędzej i chętniej, jakaś szczera prostota świeciła w jego szeroko rozstawionych, wesołych, dużych szarych oczach.
Lichonina szanowano „Pod Wróblami“ za solidność, spokojne zachowanie się i wypłacalność. Dlatego też natychmiast oddano do jego dyspozycji osobny gabinecik — zaszczyt jakiego mogło dostąpić tylko niewielu studentów. W pokoju tym przez cały dzień palił się gaz, gdyż światło padało tylko przez maleńkie, pod sufitem okienko.
Wypadło poprosić do towarzystwa jeszcze jednego studenta Simanowskiego, z którym spotkali się przy wieszakach. „Co to jest, prowadzi mnie niby na pokaz“, — pomyślała Łubka, — „wygląda na to, że chce się ze mną wobec nich pochwalić“. I ułowiwszy wolną chwilkę, szepnęła Lichoninowi:
— Koteczku! po co tak dużo ludzi? Ja przecież tak się krępuję. Całkiem nie umiem podtrzymywać rozmowy.
— Nie, nie, droga Lubko, szybko wyszeptał Lichonin, zatrzymując się we drzwiach gabinetu, nie siostro, to są swoi ludzie, mili, dobrzy koledzy. Dopomogą ci, dopomogą nam obojgu. Nie zważaj na to, że czasem tak wiele żartują i mówią głupstwa. Serca mają złote.
— Ale już za bardzo się krępuję, wstydzę się. Wszyscy wiedzą skąd mnie wziąłeś.
— To nic nie znaczy, nic! I niech wiedzą — gorąco zaoponował Lichonin.
— Czego się wstydzić swej przeszłości, przemilczać ją? Za rok spojrzysz śmiało i prosto w oczy każdemu i powiesz: „kto nie upadał, ten nie powstawał“. Chodźmy, chodźmy Lubko!
Dopóki podawano niewybredne zakąski i zamawiano potrawy, wszyscy czuli się nieswojo, jakby skrępowani. Winien temu był do pewnego stopnia Simanowski, człowiek ogolony, w binoklach o długich włosach, z dumnie odrzuconą w tył głową i pogardliwym wyrazem na wąskich, z opuszczonymi kątami ustach. Nie miał on bliskich, serdecznych przyjaciół wśród kolegów, ale jego zdanie i jego opinje cieszyły się znaczną powagą. Skąd pochodziły te jego wpływy, nikt prawdopodobnie nie wiedział.
Jednakże w połowie obiadu języki rozwiązały się wszystkim, za wyjątkiem Lubki, która milczała, odpowiadała „tak“, lub „nie“ i zaledwie kosztowała potraw. Najwięcej mówili Lichonin, Sołowjew i Niżeradze. Pierwszy mówił stanowczo i rzeczowo, usiłując ukryć, pod pełnymi troski słowami, coś istotnego, wewnętrznego, kolącego i niewygodnego. Sołowjew — z chłopięcym zachwytem, z zamaszystymi gestami, uderzając pięścią w stół. Niżeradze — z lekkim sceptyzmem i niedomówieniami, jakgdyby wiedział co należało powiedzieć, ale się z tem ukrywał. Wszystkich jednak, zdawało się, zajął i zainteresował dziwny los dziewczyny i każdy, wypowiadając swe zdanie zawsze jakoś zwracał się do Simanowskiego. On zaś przeważnie milczał i spoglądał na wszystkich z pod szkieł binokli, podnosząc w tym celu wysoko głowę.
— Tak, tak, tak — powiedział nareszcie, bębniąc palcami po stole.
— To, co zrobił Lichonin — rzecz piękna i śmiała. A to, że kniaź i Sołowjew chcą mu pomóc, również rzecz dobra, ze swej strony gotów jestem, czem mogę, zapoczątkowaniom waszym dopomóc. Ale czy nie będzie lepiej, jeżeli poprowadzimy naszą znajomą drogą, powiedzmy, jej naturalnych upodobań i zdolności. Proszę powiedzieć, droga moja — zwrócił się do Luby: — co pani umie? No tam robotę jaką, czy coś takiego. No szycie, robótki szydełkowe, wyszywanie.
— Nic nie umiem, — odpowiedziała Lubka szeptem, nisko opuściwszy oczy, cała czerwona, ściskając pod stołem swe palce. Nic tu nie rozumiem.
— A przecież w rzeczy samej — wtrącił Lichonin — przecież my rozpoczęli akcję nie z właściwego końca. Rozmawiając o niej, w jej obecności, stawiamy ją w przykrej sytuacji. No proszę popatrzeć, jest tak zażenowana, że nawet zdania nie może skleić. Chodźmy, Luba, odprowadzę cię do domu i powrócę za dziesięć minut. Tymczasem bez ciebie tu obmyślimy, co i jak. Dobrze?
— Cóż mi, ja nic — zaledwie dosłyszanym głosem odparła Lubka. Jak pan, panie Bazyli chce. Tylko nie chciałabym iść do domu.
— Dlaczego tak?
— Samej mi nie wypada. Lepiej poczekam na was na bulwarze, na samym początku, na ławeczce.
— Ach tak! — domyślił się Lichonin; to Aleksandra tak ją wystraszyła. Dam ja jej pieprzu tej starej jaszczurce! No chodźmy, Lubko.
Ona wstydliwie, jakoś z boku, łopatką, podała każdemu swą rękę i wyszła w towarzystwie Lichonina.
Po upływie kilku minut Lichonin powrócił i usiadł na swym miejscu. Odczuwał, że w jego nieobecności mówiono o nim i z niepokojem zlustrował kolegów oczyma. Potem położył ręce na stole i rozpoczął:
— Znam wszystkich was panowie, jako dobrych, bliskich przyjaciół, — bystro z ukosa spojrzał na Simanowskiego — i ludzi z sercem. Bardzo więc proszę was, przyjdźcie mi z pomocą. Rzecz całą zrobiłem bez namysłu — muszę to przyznać, — ale zrobiłem ze szczerego czystego nakazu serca.
— A to jest najważniejsze — dodał Sołowjew.
— Jest mi zupełnie obojętne, co o mnie mówić będą znajomi i nieznajomi, ale od zamiaru ocalenia, — wybaczcie głupie słowo, które się wyrwało, — od zamiaru dodania jej hartu, podtrzymania tej dziewczyny, nie odstąpię. Oczywiście mam możność wynajęcia dla niej taniego pokoiku, dać narazie cokolwiek na życie, ale co robić dalej, to już wprowadza mnie w zakłopotanie. Chodzi naturalnie, nie o pieniądze, które znalazłbym dla niej zawsze, ale przecież zabezpieczyć jej byt, a przytem dać możność próżnowania — znaczy skazać ją na lenistwo, zobojętnienie, apatję, a tam wiadomo jaki bywa koniec. A więc trzeba wynaleźć dla niej jakieś zajęcie. Tę mianowicie stronę należy dobrze obmyślić. Pomyślcie panowie nad tem i doradźcie mi cośkolwiek.
— Przedewszystkiem trzeba wiedzieć, do czego jest zdolną, — powiedział Simanowski. — Wszakże musiała coś robić przed wstąpieniem do zakładu.
Lichonin beznadziejnie machnął ręką.
— Prawie nic. Umie troszkę szyć, jak każda wiejska dziewczyna. Przecież nie miała nawet piętnastu lat, gdy ją zdeprawował jakiś tam urzędnik. Zamieść pokój, uprać, no, zresztą, ugotować barszcz i kaszę. Więcej zdaje się nic.
— Niewiele — powiedział Simanowski i mlasnął językiem.
— A przytem jeszcze analfabetka.
— To niema znaczenia — wystąpił namiętnie Sołowjew. — Gdybyśmy mieli do czynienia z dziewczyną inteligentną, a jeszcze gorzej, z półinteligentną. to z tego wszystkiego, co zamierzamy czynić, wynikło by głupstwo, bańka mydlana, ale tu mamy przed sobą grunt dziewiczy, ugór niepoczęty.
— Hy-y! — zarżał dwuznacznie Niżeradze.
Sołowjew, teraz już bez żartów, z prawdziwym gniewem wpadł na niego.
— Słuchaj kniaź! Każdą świętą myśl, każdą dobrą sprawę można spaskudzić i zbezcześcić. Nie ma w tem nic rozumnego i godnego szacunku. Jeśli tak po źrebięcemu traktujesz tę sprawę, to drzwi stoją otworem. Pozostaw nas!
— Ale, przecież, tyś sam przed chwilą, w pokoju... odparł zawstydzony książę.
— Tak, i ja — Sołowjew odrazu zmiękł — wyrwałem się z głupstwem i żałuję tego. Obecnie chętnie przyznaję, że Lichonin jest zuchem i dobrym człowiekiem i ze swej strony gotów jestem uczynić wszystko. I powtarzam, że umiejętność czytania jest kwestją drugorzędną. Śpiewający można ją posiąść. Dla takich pierwotnych umysłów, nauczenie się czytania, pisania, liczenia, zwłaszcza po za szkołą, z amatorstwa, to bardzo łatwa rzecz. Co się zaś tyczy jakiegokolwiek rzemiosła, które dałoby środki utrzymania, to są setki rzemiosł, których łatwo nauczyć się można w ciągu dwóch tygodni.
— Naprzykład? — zapytał książę.
— A naprzykład... naprzykład... no, tak, naprzykład robienie sztucznych kwiatów. Albo jeszcze lepiej praca w sklepie, jako kwiaciarka. Praca, miła, czysta i ładna.
— Potrzeba gustu, niedbale wtrącił Simanowski.
— Niema wrodzonego gustu, jak również i zdolności. Inaczej bowiem talenty lęgły by się tylko wśród wyszukanej, wysoce wykształconej sfery, artyści malarze rodziliby się tylko z artystów malarzy, śpiewacy ze śpiewaków, a przecież tak nie jest. Zresztą spierać się nie będę. No, nie kwiaciarka, to cokolwiek innego. Ja naprzykład, niedawno widziałem na ulicy na wystawie sklepowej. siedzi sobie panienka, a przed nią jakaś maszyna nożna.
— W-aa! Znowu maszyna! powiedział książę, uśmiechając się i patrząc na Lichonina.
— Przestań, Niżeradze, cicho ale surowo odpowiedział Lichonin. — Wstyd.
— Bałwan! rzucił mu Sołowjew i ciągnął:
— Tak oto maszynka porusza się naprzód i w tył. na niej, w kwadratowej ramie napięte cienkie płótno, i już nie wiem doprawdy jak to jest urządzone, nie pojąłem, tylko panienka prowadzi pa ekranie jakąś metalową laseczką i otrzymuje cudowny rysunek wyszyty różno-kolorowemi jedwabiami. Wyobraźcie sobie jezioro, całe porosłe nenufarami, z białymi kielichami i żółtymi pręcikami i dokoła wielkie zielone liście. Po wodzie zaś płyną ku sobie dwa białe łabędzie, a w głębi ciemny park, i aleja, a wszystko tak subtelne, wyraźne, jak na obrazku, malowanym pędzlem. Tak się tem zainteresowałem, że umyślnie wstąpiłem zapytać co kosztuje. Okazało się, że trochę tylko drożej od zwykłej maszyny do szycia i można nabyć na raty. Nauczyć się zaś tej sztuki może w ciągu godziny każdy, umiejący trochę szyć na zwykłej maszynie do szycia. Jest mnóstwo prześlicznych oryginałów, a co ważniejsza, że taką robotę chętnie biorą do ekranów, albumów, abażurów, firanek i płacą duże pieniądze.
— Cóż, i to praca, — zgodził się Lichonin i w zamyśleniu pogładził brodę. A ja, przyznam się, że myślałem, żeby jej otworzyć niewielką jadłodajnię, w której gotowanoby wszystko tanio, czysto i smacznie. Przecież dla wielu studentów jest obojętne, gdzie zjeść obiad i co zjeść. W jadłodajni studenckiej nigdy miejsc nie starczy. Więc, być może, uda się nam zwerbować jakoś wszystkich znajomych i przyjaciół.
— Po racja — uznał książę — ale to niepraktycznie, zaczniemy jadać na kredyt, a przecież nie jesteśmy akuratni w płaceniu. W takiej aferze potrzeba człowieka praktycznego, sprytnego, jeżeli zaś babę, to z zębami szczupaka, a i wtedy nawet po za jej plecami powinien stać mężczyzna. W rzeczy samej przecież Lichonin nie będzie kontrolował wpływów i patrzył, czy się czasem kto nie ulotnił po najedzeniu się i napiciu.
Lichonin spojrzał na niego impertynencko, ale milczał zaciskając zęby.
Wreszcie Simanowski rozpoczął swym miarowym, bezapelacyjnym tonem, pobłyskując szkłami binokli.
— Zamiar wasz jest piękny, zgoda panowie; ale czyście zwrócili uwagę na jedną, że tak powiem, odwrotną stronę? Przecież ażeby założyć jadłodajnię, czy też otworzyć jakiś warsztacik rzemieślniczy, potrzeba do tego pieniędzy, pomocy, że tak powiem, cudzych pleców. Pieniędzy nie żal, to prawda, — zgadzam się z Lichoninem, ale taki początek pracowitego życia, gdy każdy krok jest zawczasu zapewniony, czy nie prowadzi do nieuniknionego nieładu, lekceważenia i wreszcie do obojętnego pogardzenia sprawą. Ponieważ nawet dziecko nie nauczy się chodzić, dopóki pięćdziesiąt razy nie upadnie. Nie, jeżeli istotnie chcecie dopomóc tej biednej dziewczynie, dajcie jej możność odrazu stanąć na nogi, jako człowiekowi pracy, nie zaś jako trutniowi. Prawda, wielka to próba, ciężar pracy, tymczasowy niedostatek, ale jeżeli to wszystko zwalczy, przezwycięży i resztę.
— Cóż to, ona według was pomywaczką ma zostać? — zapytał nieufnie Lichonin.
— No tak — spokojnie odparł Simanowski — pomywaczką. Każda praca podnosi człowieka. Lichonin pokręcił głową.
— Złote słowa. Sama mądrość przemawia przez wasze usta, Simanowski. Pomywaczka, kucharka... ale po pierwsze, wątpliwe, czy ma do tego kwalifikacje, po drugie była już pokojówką i zaznała rozkoszy pańskich pokrzykiwań wobec wszystkich i pańskich umizgów za drzwiami i na korytarzu. Powiedzcie, czyż nie wiecie, że dziewięćdziesiąt procent prostytucji rekrutuje się z pośród usługi żeńskiej! I dlatego biedna Lubka, przy pierwszem niepowodzeniu łatwiej i chętniej pójdzie tam, skąd ją wydobyłem. Jeżeli nie do gorszego jeszcze miejsca. ponieważ jest jej to znane i nie tak znowu straszne, a może nawet, po roli służącej wyda się pożądane. Pozatem, czy warto mi, to jest, chciałem powiedzieć, czy warto wszystkim nam tyle się troszczyć, czynić tyle starań, niepokoić się po to, by wyzwoliwszy człowieka z jednej niewoli, oddać go w drugą.
— Słusznie — potwierdził Sołowjew.
— Jak chcecie — z pogardliwą miną wycedził Simanowski.
— Co się mnie tyczy, oświadczył kniaź, — gotów jestem, jako twój przyjaciel i jako człowiek ciekawy, być obecnym przy tem doświadczeniu i uczestniczyć w niem. Ale ostrzegałem cię jeszcze z rana, że takie próby już się odbywały i kończyły się zawsze haniebnem fiasko, przynajmniej te, o których wiemy osobiście, te zaś, o których tylko słyszeliśmy, są pod względem wiarogodności wątpliwe. Ale ty rozpocząłeś sprawę Lichonin — więc działaj. Jesteśmy twymi pomocnikami.
Lichonin uderzył dłonią w stół.
— Nie! — zawołał z uporem. — Simanowski ma do pewnego stopnia słuszność, gdy powiada, że niebezpiecznem jest dla człowieka, gdy go wodzą na pasku. Ale nie widzę innego wyjścia. Na razie dopomogę jej wynajęciem pokoiku z wiktem.. wynajdę łatwą pracę i kupię jej niezbędne narzędzia. Niech się dzieje, co chce. I uczynimy wszystko, by choć trochę wykształcić jej umysł, a że serce i duszę ma piękne — o tem nie wątpię; nie mam żadnych danych do twierdzenia, jestem jednak prawie pewnym, że tak jest. Niżeradze! Nie błaznuj! — ostro krzyknął blednąc. — Powstrzymywałem się już tyle razy wobec twych głupich wybryków. Do tej chwili miałem cię za człowieka z sumieniem i uczuciem, jeszcze jeden nieodpowiedni żart, a zmienię o tobie zdanie i wiedz, że na zawsze.
— Ja przecież nic... Ja naprawdę... Poco się rzucać duszo moja? Nie podoba ci się, że jestem człowiekiem wesołym, więc będę milczał. Dawaj rękę Lichonin, wypijemy!
— No dobrze, odczep się. Twoje zdrowie! Tylko nie zachowywuj się jak smarkacz, baranie oselyński. No kontynuję panowie. Jeśli nie wynajdziemy czegoś, coby odpowiadało słusznej uwadze Simanowskiego o godności niezależnej, niczem nie popieranej pracy, wówczas, ja, bądź co bądź, pozostaję przy moim systemie: uczenia Luby, czego można, chodzenia z nią do teatru, na wystawy, na odczyty popularne, do muzeum, głośnej lektury, umożliwienie słuchania muzyki, naturalnie zrozumiałej. Sam jeden, oczywiście nie dam rady. Spodziewam się pomocy waszej, a potem co Bóg da.
— Cóż, — powiedział Simanowski, — akcja nowa, nie wyszarzana, niewiadome pozostaje niewiadomem, być może, wy Lichonin zostaniecie prawdziwym ojcem duchownym dobrego człowieka. Ja również ofiaruję swe usługi.
— I ja! i ja! — poparli dwaj pozostali, i od razu na miejscu, nie w stając od stołu, czterech studentów opracowało bardzo szeroki i bardzo dziwaczny program wykształcenia i oświecenia Tubki.
Sołowjew podjął się nauczania dziewczyny gramatyki i pisania. By nie nużyć jej nudnemi lekcjami i nagrodzić postępy, będzie czytać jej głośno popularną beletrystykę rosyjską i obcą. Lichonin pozostawił sobie wykład arytmetyki, geometrji i historji.
Książę zaś oświadczył dobrodusznie, tym razem bez zwykłych żartów:
— Ja, dzieci moje, nic nie umiem, a co umiem, to bardzo niedostatecznie. Ale będę czytać jej niezwykle piękny utwór wielkiego poety gruzińskiego Rustawelli‘ego i tłumaczyć strofę po strofie. Przyznam się wam, że marny ze mnie pedagog; próbowałem pracy korepetytorskiej, ale wypędzano mię delikatnie zaraz po drugiej lekcji. Jednakże nikt lepiej odemnie nie potrafi nauczyć grać na gitarze i mandolinie.
Niżeradze mówił zupełnie poważnie i dlatego Lichonin i Sołowjew roześmiali się serdecznie, ale najniespodzianiej, ku ogólnemu zdziwieniu, poparł go Simanowski.
— Kniaź mówi do rzeczy. Umiejętność grania na instrumentach muzycznych w każdym razie zwiększa smak estetyczny i zresztą w życiu bywa nieraz pomocna. Ze swej strony, panowie, proponuję czytanie z młodą osobą „Kapitału“ Marksa i historji kultury ludzkiej. Oprócz tego będę wykładać jej fizykę i chemję.
I gdyby nie zwykły autorytet Simanowskiego i powaga z jaką mówił, pozostali trzej roześmieli by mu się w twarz. Popatrzyli jednak tylko mi niego wytrzeszczonymi oczami.
— No tak — ciągnął dalej z przekonaniem Simanowski — pokażę jej cały szereg możliwych do zademonstrowania w domu doświadczeń chemicznych i fizycznych, które zawsze są ciekawe i korzystne dla umysłu i wypleniają przesądy. Przy sposobności powiem jej coś — niecoś o budowie wszechświata, o własnościach materji. Co zaś do Karola Marksa, pamiętajcie, że wielkie dzieła jednakowo dostępne są tak dla umysłu uczonego, jak i chłopa analfabety, byle by tylko wyłożyć je zrozumiale. Każda bowiem wielka myśl jest prosta.

Lichonin znalazł Łubkę w miejscu umówionem, na bulwarze, siedzącą na ławeczce. Bardzo niechętnie szła zanim do domu. Tak, jak to przypuszczał Lichonin, dawno odzwyczajoną od powszedniej surowej, pełnej wszelkich zmartwień rzeczywistości, budziło w niej lęk spotkanie z gderającą Aleksandrą i pozatem przygniatająco podziałała na nią okoliczność, że Lichonin nie chciał ukrywać jej przeszłości. Ale Luba w zakładzie Anny Markówny dawno już zatraciła własną wolę, gotowa była ulec każdemu obcemu nakazowi, nie rzekła ani słowa i poszła w ślad za nim.
Złośliwa Aleksandra zdążyła już w ciągu tego czasu wpaść do administratora domu i poskarżyć, że oto, przyjechał Lichonin z jakąś dziewczyną, nocował z nią w pokoju, kto ona, tego ona, Aleksandra nie wie, Lichonin powiada, jakoby siostra cioteczna, paszportu zaś nie okazał. Wypadło bardzo długo, obszernie i męcząco tłumaczyć się przed administratorem, człowiekiem brutalnym i bezczelnym, który postępował ze wszystkiemi mieszkańcami domu, jak ze zdobytem miastem i tylko obawiał się nieco studentów, którzy stawiali mu czasem ostry opór. Lichonin ugłaskał go tem, że wynajął dla Lubki inny pokój, położony nieco dalej, pod samą pochyłością dachu, tak, że wewnątrz miał kształt obciętej niskiej czworokątnej piramidy o jednem oknie.
— A jednak paszport, panie Lichonin, proszę koniecznie jutro złożyć, oświadczył przy pożegnaniu stanowczo administrator. Ponieważ jesteś pan człowiekiem poważnym, pracującym, znamy się oddawna, przytem płaci regularnie, tylko dla pana to robię. Sam pan wie, jakie obecnie ciężkie czasy. Zadenuncjuje ktokolwiek i nie tylko, że skażą mnie na grzywny, ale jeszcze mogą wysiedlić z miasta. Obecnie surowo.
Wieczorem Lichonin z Lubką spacerowali w grodzie Książęcym, słuchali muzyki, grającej ogrodzie Książęcym, słuchali muzyki, grającej w klubie szlacheckim i wcześnie powrócili do domu. Doprowadził Lube do drzwi jej pokoju i nie zwlekając pożegnał się z nią, zresztą pocałował ją czule, po ojcowsku, w czoło. Ale po dziesięciu minutach, gdy już leżał rozebrany w łóżku i czytał podręcznik prawa państwowego, Lubka, jak kotka, podrapawszy do drzwi, weszła do niego.
— Kochany, duszko! Przepraszam, że zaniepokoiłam. Czy niema pan igły i nitki? Niech się pan na mnie nie gniewa, zaraz odejdę.
— Luba! Proszę cię, wyjdź natychmiast, w tej chwili.
— Gołąbku mój, ładniuśki mój, — śmiesznie i żałośnie zaśpiewała Lubka, — no, dlaczego pan ciągle na mnie krzyczy? — raptownie zdmuchnąwszy świecę, w ciemnościach śmiejąc się i płacząc przylgnęła do niego.
— Nie, to jest niedopuszczalne, Luba. Tak dłużej nie można — mówił po upływie dziesięciu minut Lichonin, stojąc przy drzwiach, owinięty jak hidalgo hiszpański w kołdrę. Jutro wynajmę dla ciebie pokój w innym domu. I wogóle, żeby mi się to nie powtarzało. Idź z Bogiem, dobranoc! A jednak powinnaś dać mi słowo, że nasze stosunki będą tylko przyjacielskiemu.
— Daję, kochany mój, daję, daję! zapaplała uśmiechając się Luba i szybko cmoknęła go najpierw w usta, a potem w rękę.
Ostatni postępek był zupełnie instynktowny, a przytem niespodziewany nawet dla samej Lubki. Nigdy jeszcze w życiu nie całowała męskiej ręki, chyba popa. Być może chciała w ten sposób wyrazić Lichoninowi wdzięczność i szacunek dla niego, jako dla istoty wyższej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.