Jama/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom II Cała powieść |
Indeks stron |
Z bólem w duszy, ze złością i ze wstrętem do siebie, do Łubki i do całego, zdaje się świata, rzucił się Lichonin, nie rozbierając się na drewnianą krzywoboką, wytłuczoną kanapę i z palącego wstydu zgrzytał zębami. Sen nie przychodził, myśli zaś kołowały wokół tego głupiego, jak on sam nazywał uwiedzenia Łubki, i czynu, w którym tak wstrętnie splótł się marny wodewil z głębokim dramatem. „Wszystko jedno“, uporczywie myślał, „skoro obiecałem, doprowadzę sprawę do końca. I oczywiście to, co się stało przed chwilą, nigdy — nigdy się nie powtórzy! Mój Boże, któż nie padał, ulegając chwilowej słabości? Głęboką, szczerą prawdę powiedział jakiś filozof, który utrzymywał, że wartość duszy ludzkiej, poznać można z głębokości jej upadku i wysokości wzlotów. Ale bądź co bądź, niech licho porwie cały dzisiejszy idjotyczny dzień i tego dwuznacznego rezonera — reportera Płatonowa, i jego własny, Lichonina bezsensowny, rycerski zapal! Jak gdyby w rzeczy samej, wszystko to było nie z prawdziwego zdarzenia. I jak u licha, jakiemi oczyma będę patrzył na nią jutro“.
Głowa mu pałała, powieki piekły, wysychały usta. Nerwowo ćmił papierosy, jeden po drugim i często podnosił się z kanapy, by wziąć ze stołu karafkę z wodą i chciwie wprost z szyjki wypić kilka dużych łyków. Potem, jakimś przypadkowym wysiłkiem woli, udało mu się oderwać swe myśli od wypadków ubiegłej nocy i odrazu ciężki sen, bez wszelkich widziadeł i obrazów, jakby okrył go czarną zasłoną.
Obudził się znacznie już po południu, i narazie nie mógł oprzytomnieć, poruszał szczękami i spoglądał na pokój mętnemi, ołowianemi oczyma. Wszystko, co się stało w nocy, jakgdyby uleciało mu z pamięci. Lecz gdy zobaczył Lubkę, która cichutko siedziała na łóżku opuścił głowę, złożył na kolanach ręce i zajęczał z niezadowolenia i zakłopotania. Teraz przypomniał sobie wszystko. I w tej chwili sam na sobie doświadczył, jak to ciężko bywa z rana. gdy się własnemi oczami zobaczy skutek popełnionego wczoraj w nocy głupstwa.
— Obudziłeś się duszko? — zapytała łagodnie Luba.
Wstała z łóżka, podeszła do kanapy, siadła w nogach Lichonina i ostrożnie pogłaskała przez kołdrę jego nogę.
— A ja dawno już obudziłam się i wciąż siedziałam. Obawiałam się, że cię obudzę. Spałeś tak bardzo...
Nachyliła się ku niemu i pocałowała go w policzek. Lchonin skrzywił się i zlekka odsunął ją od siebie.
— Poczekaj Lubka! Poczekaj, tak nie można. Rozumiesz, wcale, nigdy nie można. To, co się wczoraj stało, no, to wypadek. Powiedzmy — moja słabość. Więcej nawet, być może, podłość. Ale dalibóg, wierz mi, bynajmniej nie chciałem uczynić z ciebie kochanki. Chciałem widzieć w tobie przyjaciela, siostrę, koleżankę. Ale nic więcej zresztą, wszystko jakoś się ułoży. Nie trzeba tylko upadać na duchu. Tymczasem moja droga, pójdź i powyglądaj trochę przez okno, ja tymczasem doprowadzę do porządku swą tualete.
Lubka nadąsała się z lekka i odeszła do okna, obracając się plecami do Lichonina. Wszystkich tych słów o przyjaźni, braterstwie i koleżeństwie nie mogła pojąć swym kurzym mózgiem i prostą chłopską duszą. Jej wyobraźni bardziej pochlebiało to, że student — bądź co bądź nie byle kto; lecz człowiek wykształcony, który może zostać doktorem, adwokatem, lub sędzią i wziąć ją do siebie na utrzymanie... A oto obecnie wypada tak, że on zadowolił tylko swój kaprys, dopiął swego i już się cofa. Wszyscy oni tacy, ci mężczyźni.
Lichonin wstał z pośpiechem, umył się i obtarł starą serwetą. Potem podniósł story i otworzył okno. Złote, słoneczne światło, lazurowe niebo, gwar miasta, zieleń gęstych lip i kasztanów, dzwonki tramwajów, suchy zapach gorącej, zapylonej ulicy — wszystko to odrazu wtargnęło do maleńkiego pokoiku. Lichonin podszedł do Lubki i po przyjacielsku poklepał ją po ramieniu.
— Nic to, szczęście moje... Co się już stało, naprawić można, lecz na przyszłość będzie to nauką. Nie prosiłaś o herbatę dla siebie Lubko.
— Nie, czekałam na pana. Zresztą nie wiedziałam komu powiedzieć. Pan także dobry! Przecież słyszałam, jak pan po odejściu z kolegą, powrócił i stał pode drzwiami. Ze mną nawet się pan nie pożegnał. Czy to ładnie?
„Pierwsza kłótnia rodzinna, pomyślał Lichonin, ale bez gniewu, żartem.
Umycie się, piękno złotego i błękitnego nieba, oraz naiwna, pokorna, a niby zagniewana twarz Lubki, i poczucie, że jest przecież mężczyzną, i że nic ona, lecz on powinien odpowiadać za to piwo, którego nawarzył, wszystko to razem wzmocniło jego nerwy i zmusiło do wzięcia się w garść. Otworzył drzwi i wrzasnął w ciemność cuchnącego korytarza:
— Al-leksa-andra! Samowa-ar! Duże bu-ułki, ma-asła i kiełbasy! I małą buteleczkę wó-ódki!
Na korytarzu rozległo się człapanie pantofli i starczy głos już z daleka zaskrzeczał:
— Czego wrzeszczysz? Ho, ho, ho! Ho, ho, ho! Jak ten ogier wystały. Nie jesteś dzieciakiem, stary pies z ciebie, a postępujesz jak ulicznik! Czego chcesz?
Do pokoju weszła maleńka staruszka, z czerwonemi powiekami, o oczach wązkich jak szparki i o zadziwiająco pergaminowej twarzy, na której posępnie i złowrogo sterczał długi ostry nos. Była to Aleksandra, odwieczna służąca studenckich poddaszy, przyjaciółka i wierzycielka wszystkich studentów, kobieta przeszło sześćdziesięcioletnia rezonerka i zrzęda.
Lichonin powtórzył swe rozporządzenie i dał rublowy papierek. Ale staruszka nie odchodziła, dreptała na miejscu, sapała, żuła szczękami i wrogo patrzyła na dziewczynę, siedzącą plecami do światła.
— Cóżeś ty, Aleksandro skamieniała — czy co? Zapytał śmiejąc się Lichonin, — a może wpadłaś w zachwyt? A więc wiedz, że jest to moja kuzynka to jest siostra cioteczna, Lubka, — zamilkł zakłopotany na chwilę, ale natychmiast dodał, Luba Wasylówna, a dla mnie wprost Lubka. Znałem ją jeszcze taką, — pokazał ręką na ćwierć arszyna od stołu. I za uszy targałem i dawałem klapsa, za grymasy, po tem miejscu, zkąd nogi wyrastają. I tam chrabąszcze różne dla niej łapałem... Ale jednak... jednak, idź już, idź mumjo egipska... odłamku dawnych wieków. Ażeby jedna noga tam, a druga tu!
Ale staruszka zwlekała, dreptała w kółko, zawracała niby ku drzwiom i nie spuszczała z Luby ostrego, bazyliszkowego wzroku. A jednocześnie mruczała zapadniętemi ustami:
— Cioteczna! Znamy takie cioteczne! Wiele ich na kasztanowej ulicy spaceruje. Ach! ogiery nienasycone!
— No, ty stara barko! Prędko i nie zrzędzić! krzyknął na nią Lichonin. Inaczej zamknę cię, tak samo, jak twój przyjaciel student Triasów na dwadzieścia cztery godziny w ustępie!
Aleksandra poszła i długo jeszcze słychać było na korytarzu jej starcze człapiące kroki i niezrozumiałe charczenie.
W swej surowej, zrzędząjącej dobroci, skłonną była wiele wybaczyć młodzieży studenckiej, którą obsługiwała już około czterdziestu lat. Wybaczała pijaństwo, grę w karty awantury, głośne śpiewy, długi, ale, niestety, była dziewicą i jej czysta dusza nie znosiła tylko jednego — rozpusty.