Przejdź do zawartości

Jama/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Z bólem w duszy, ze złością i ze wstrętem do siebie, do Łubki i do całego, zdaje się świata, rzucił się Lichonin, nie rozbierając się na drewnianą krzywoboką, wytłuczoną kanapę i z palącego wstydu zgrzytał zębami. Sen nie przychodził, myśli zaś kołowały wokół tego głupiego, jak on sam nazywał uwiedzenia Łubki, i czynu, w którym tak wstrętnie splótł się marny wodewil z głębokim dramatem. „Wszystko jedno“, uporczywie myślał, „skoro obiecałem, doprowadzę sprawę do końca. I oczywiście to, co się stało przed chwilą, nigdy — nigdy się nie powtórzy! Mój Boże, któż nie padał, ulegając chwilowej słabości? Głęboką, szczerą prawdę powiedział jakiś filozof, który utrzymywał, że wartość duszy ludzkiej, poznać można z głębokości jej upadku i wysokości wzlotów. Ale bądź co bądź, niech licho porwie cały dzisiejszy idjotyczny dzień i tego dwuznacznego rezonera — reportera Płatonowa, i jego własny, Lichonina bezsensowny, rycerski zapal! Jak gdyby w rzeczy samej, wszystko to było nie z prawdziwego zdarzenia. I jak u licha, jakiemi oczyma będę patrzył na nią jutro“.
Głowa mu pałała, powieki piekły, wysychały usta. Nerwowo ćmił papierosy, jeden po drugim i często podnosił się z kanapy, by wziąć ze stołu karafkę z wodą i chciwie wprost z szyjki wypić kilka dużych łyków. Potem, jakimś przypadkowym wysiłkiem woli, udało mu się oderwać swe myśli od wypadków ubiegłej nocy i odrazu ciężki sen, bez wszelkich widziadeł i obrazów, jakby okrył go czarną zasłoną.
Obudził się znacznie już po południu, i narazie nie mógł oprzytomnieć, poruszał szczękami i spoglądał na pokój mętnemi, ołowianemi oczyma. Wszystko, co się stało w nocy, jakgdyby uleciało mu z pamięci. Lecz gdy zobaczył Lubkę, która cichutko siedziała na łóżku opuścił głowę, złożył na kolanach ręce i zajęczał z niezadowolenia i zakłopotania. Teraz przypomniał sobie wszystko. I w tej chwili sam na sobie doświadczył, jak to ciężko bywa z rana. gdy się własnemi oczami zobaczy skutek popełnionego wczoraj w nocy głupstwa.
— Obudziłeś się duszko? — zapytała łagodnie Luba.
Wstała z łóżka, podeszła do kanapy, siadła w nogach Lichonina i ostrożnie pogłaskała przez kołdrę jego nogę.
— A ja dawno już obudziłam się i wciąż siedziałam. Obawiałam się, że cię obudzę. Spałeś tak bardzo...
Nachyliła się ku niemu i pocałowała go w policzek. Lchonin skrzywił się i zlekka odsunął ją od siebie.
— Poczekaj Lubka! Poczekaj, tak nie można. Rozumiesz, wcale, nigdy nie można. To, co się wczoraj stało, no, to wypadek. Powiedzmy — moja słabość. Więcej nawet, być może, podłość. Ale dalibóg, wierz mi, bynajmniej nie chciałem uczynić z ciebie kochanki. Chciałem widzieć w tobie przyjaciela, siostrę, koleżankę. Ale nic więcej zresztą, wszystko jakoś się ułoży. Nie trzeba tylko upadać na duchu. Tymczasem moja droga, pójdź i powyglądaj trochę przez okno, ja tymczasem doprowadzę do porządku swą tualete.
Lubka nadąsała się z lekka i odeszła do okna, obracając się plecami do Lichonina. Wszystkich tych słów o przyjaźni, braterstwie i koleżeństwie nie mogła pojąć swym kurzym mózgiem i prostą chłopską duszą. Jej wyobraźni bardziej pochlebiało to, że student — bądź co bądź nie byle kto; lecz człowiek wykształcony, który może zostać doktorem, adwokatem, lub sędzią i wziąć ją do siebie na utrzymanie... A oto obecnie wypada tak, że on zadowolił tylko swój kaprys, dopiął swego i już się cofa. Wszyscy oni tacy, ci mężczyźni.
Lichonin wstał z pośpiechem, umył się i obtarł starą serwetą. Potem podniósł story i otworzył okno. Złote, słoneczne światło, lazurowe niebo, gwar miasta, zieleń gęstych lip i kasztanów, dzwonki tramwajów, suchy zapach gorącej, zapylonej ulicy — wszystko to odrazu wtargnęło do maleńkiego pokoiku. Lichonin podszedł do Lubki i po przyjacielsku poklepał ją po ramieniu.
— Nic to, szczęście moje... Co się już stało, naprawić można, lecz na przyszłość będzie to nauką. Nie prosiłaś o herbatę dla siebie Lubko.
— Nie, czekałam na pana. Zresztą nie wiedziałam komu powiedzieć. Pan także dobry! Przecież słyszałam, jak pan po odejściu z kolegą, powrócił i stał pode drzwiami. Ze mną nawet się pan nie pożegnał. Czy to ładnie?
„Pierwsza kłótnia rodzinna, pomyślał Lichonin, ale bez gniewu, żartem.
Umycie się, piękno złotego i błękitnego nieba, oraz naiwna, pokorna, a niby zagniewana twarz Lubki, i poczucie, że jest przecież mężczyzną, i że nic ona, lecz on powinien odpowiadać za to piwo, którego nawarzył, wszystko to razem wzmocniło jego nerwy i zmusiło do wzięcia się w garść. Otworzył drzwi i wrzasnął w ciemność cuchnącego korytarza:
— Al-leksa-andra! Samowa-ar! Duże bu-ułki, ma-asła i kiełbasy! I małą buteleczkę wó-ódki!
Na korytarzu rozległo się człapanie pantofli i starczy głos już z daleka zaskrzeczał:
— Czego wrzeszczysz? Ho, ho, ho! Ho, ho, ho! Jak ten ogier wystały. Nie jesteś dzieciakiem, stary pies z ciebie, a postępujesz jak ulicznik! Czego chcesz?
Do pokoju weszła maleńka staruszka, z czerwonemi powiekami, o oczach wązkich jak szparki i o zadziwiająco pergaminowej twarzy, na której posępnie i złowrogo sterczał długi ostry nos. Była to Aleksandra, odwieczna służąca studenckich poddaszy, przyjaciółka i wierzycielka wszystkich studentów, kobieta przeszło sześćdziesięcioletnia rezonerka i zrzęda.
Lichonin powtórzył swe rozporządzenie i dał rublowy papierek. Ale staruszka nie odchodziła, dreptała na miejscu, sapała, żuła szczękami i wrogo patrzyła na dziewczynę, siedzącą plecami do światła.
— Cóżeś ty, Aleksandro skamieniała — czy co? Zapytał śmiejąc się Lichonin, — a może wpadłaś w zachwyt? A więc wiedz, że jest to moja kuzynka to jest siostra cioteczna, Lubka, — zamilkł zakłopotany na chwilę, ale natychmiast dodał, Luba Wasylówna, a dla mnie wprost Lubka. Znałem ją jeszcze taką, — pokazał ręką na ćwierć arszyna od stołu. I za uszy targałem i dawałem klapsa, za grymasy, po tem miejscu, zkąd nogi wyrastają. I tam chrabąszcze różne dla niej łapałem... Ale jednak... jednak, idź już, idź mumjo egipska... odłamku dawnych wieków. Ażeby jedna noga tam, a druga tu!
Ale staruszka zwlekała, dreptała w kółko, zawracała niby ku drzwiom i nie spuszczała z Luby ostrego, bazyliszkowego wzroku. A jednocześnie mruczała zapadniętemi ustami:
— Cioteczna! Znamy takie cioteczne! Wiele ich na kasztanowej ulicy spaceruje. Ach! ogiery nienasycone!
— No, ty stara barko! Prędko i nie zrzędzić! krzyknął na nią Lichonin. Inaczej zamknę cię, tak samo, jak twój przyjaciel student Triasów na dwadzieścia cztery godziny w ustępie!
Aleksandra poszła i długo jeszcze słychać było na korytarzu jej starcze człapiące kroki i niezrozumiałe charczenie.
W swej surowej, zrzędząjącej dobroci, skłonną była wiele wybaczyć młodzieży studenckiej, którą obsługiwała już około czterdziestu lat. Wybaczała pijaństwo, grę w karty awantury, głośne śpiewy, długi, ale, niestety, była dziewicą i jej czysta dusza nie znosiła tylko jednego — rozpusty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.