Jama/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Lichonin pozostał sam. W półciemnym korytarzu rozchodził się swąd podpalającej się blaszanej naftowej lampki i zastarzały zapach podłego tytoniu. Światło dzienne przedzierało się tylko z góry z dwóch maleńkich okienek, umieszczonych w suficie na obu końcach korytarza.
Lichonin był w tym osłabionym, a jednocześnie podnieconym nastroju, tak dobrze znanym każdemu, kto nie przesypiał nocy. Wyszedł on, jakoby z granic życia ludzkiego i stało się ono dla niego dalekiem i obojętnem, lecz wzamian tego myśli i uczucia nabrały jakiejś specjalnej jasności i wyrazistości.
Stał około swego pokoju, przytuliwszy się do ściany i niby czuł, widział i słyszał, jak dokoła niego i pod nim śpi kilkadziesiąt osób, śpi ostatnim mocnym porannym snem, z otwartemi ustami, z miarowym głębokim oddechem, z senną bladością na błyszczących od snu twarzach i w mózgu jego obudziła się dawna, znana jeszcze z czasów dzieciństwa myśl, iż ludzie śpiący, straszniejsi są od trupów.
Potem przypomniał sobie Lubkę. Jego lochowe, tajemnicze „ja“ błyskawicznie szepnęło mu, że należałoby wejść do pokoju i zobaczyć, czy dziewczyna wygodnie się urządziła, oraz wydać pewne rozporządzenia, co do rannej herbaty, ale udał sam przed sobą, że wcale o tem nie myślał i wyszedł na ulicę.
Szedł wpatrując się we wszystko, co napotykały jego oczy, z nową dla siebie, leniwą lecz trafną ciekawością, każdy rys wydawał mu się do takiego stopnia wyrazistym, jakby dotykał go palcami. Oto przeszła baba. Miała na ramieniu nosze, na obu ich końcach wisiały wielkie wiadra z mlekiem; twarz miała niemłodą, z siecią zmarszczek na skroniach, z dwoma głębokiemi brózdami od nosa do kątów ust, ale policzki rumiane i zapewne twarde w dotknięciu, a piwne oczy błyszczą energicznym rusińskim uśmiechem. Skutkiem ruchu ciężkich nosz, oraz miarowego kroku, biodra jej kołyszą się rytmicznie w prawo i w lewo i w tych ich falujących ruchach jest prostackie zmysłowe piękno.
„Herod baba, musiała mieć burzliwe życie“ pomyślał Lichonin. I nagle, niespodziewanie dla niego samego, gwałtownie zapragnął tej całkiem mu nieznanej, brzydkiej i niemłodej, prawdopodobnie brudnej i ordynarnej kobiety, podobnej, jak mu się zdawało, do dużego jabłka-antonówki, trochę stoczonego przez robaka, cokolwiek zleżałego, ale zachowującego jeszcze jaskrawość i apetyczny winny aromat.
Mijając go, przeleciał pusty, czarny karawan pogrzebowy, dwa konie w uprzęży, dwa zaś przywiązane z tyłu do kolumienek. Pochodniarze i grabarze, od rana już pijani z czarnemi, zwierzęcemi twarzami w wyrudziałych cylindrach, siedzieli chaotyczną gromadą w swej uniformowej liberji, na końskich siatkowych czaprakach, na żałobnych latarniach i ochrypłymi głosami ryczeli nieskładnie jakąś pieśń. „Prawdopodobnie spieszą się na eksportację, a może już się z tem załatwiłi“ pomyślał Lichonin. „Weseli chłopcy“! Na bulwarze zatrzymał się, usiadł na niskiej drewnianej ławce. Dwa szeregi potężnych, stuletnich kasztanów uciekały w dal, zlewając się gdzieś daleko w jedną prostą zieloną linję. Na drzewach pełno już było dużych kolczastych owoców. Lichonin przypomniał sobie, że wczesną wiosną był tu właśnie, na tem samem miejscu. Wtedy był cichy, łagodny, purpurowo mglisty wieczór, zasypiający łagodnie jak uśmiechająca się zmęczona dziewczyna. Wówczas potężne kasztany, z szerokiem ulistwieniem u dołu i wązkiem w górze, całe pokryte były okiściami kwiatów, rosnących jasnoróżowemi cienkiemi piramidkami wprost ku niebu, niby przymocowane do drzew różowe choinkowe, wigilijne świeczki. I nagle, z niezwykłą wyrazistością odczuł to, co każdy prędzej, czy później odczuć musi — że oto już dojrzewają kasztany, a wówczas były dopiero różowe kwiatki i że będzie jeszcze wiele wiosen i wiele kwiatów, ale tej wiosny, która wówczas minęła, nikt i nic nie jest w stanie powrócić. Patrząc smutnie w głąb gęstej alei zauważył, że łzy cisną mu się do oczu.
Wstał i poszedł dalej, przyglądając się, wszystkiemu co napotykał, z nieustanną, zaostrzoną, lecz spokojną uwagą, jakgdyby poraź pierwszy patrzył na ten Boży świat. Obok niego przeszła ulicą partja murarzy i wszyscy ci ludzie w sposób niezwykle jaskrawy i barwny, jak na matowem szkle kamery-obskury zarysowali się w jego oczach: I stary robotnik z rudą, wygiętą na bok brodą, o błękitnych surowych oczach, i ogromny chłop z podbitem lewem okiem i granatową plamą rozpływającą się od czoła do skroni, i chłopak o naiwnej wiejskiej twarzy, z otwartemi jak u pisklęcia ustami, i starzec, który opóźniwszy się, biegł za gromadą śmiesznym kozim kłusem; ich odzież zabrukana wapnem, fartuchy, narzędzia — wszystko to mignęło przed nim jak na płótnie kinematografu.
Wypadło mu przejść przez bazar Nowo-Kiszyniowski. Nagle zaleciała go smaczna woń jakiegoś smażonego jadła. Lichonin przypomniał sobie, że od wczorajszego południa nic gorącego nie jadł i odrazu poczuł głód; zawrócił na prawo w głąb rynku.
W dnie głodówek, a zdarzały mu się niejednokrotnie — przychodził tu na bazar i za nędzne, z trudem zdobyte grosze kupował sobie chleba i smażonej kiełbasy. Kawałek kiełbasy kosztował zazwyczaj dziesięć kopiejek, chleb dwie kopiejki.
Dziś na rynku było bardzo ludno. Już zdala przeciskając się do znajomego straganu, Lichonin posłyszał dźwięki muzyki. Gdy się przedostał przez tłum, otaczający zamkniętem kołem jeden ze straganów, ujrzał naiwne i miłe widowisko, które można zobaczyć tylko na błogosławionem południu Rosji, Dziesięć, lub piętnaście przekupek, w zwykłym czasie nałogowych plotkarek, niewyczerpanych w różnorodności wymyślać, obecnie zaś pochlebiających sobie wzajemnie, łagodnych przyjaciółek, widocznie zebrawszy się jeszcze wczoraj wieczorem i przehulawszy całą noc, wyniosło oto na rynek swą hałaśliwą wesołość. Wynajęci muzykanci — dwoje skrzypiec i bęben — wygrywali jednostajną, ale żywą zuchowatą i wesołą melodję. Jedne z bab przepijały do siebie i całowały się oblewając się wzajemnie wódką, inne rozlewały trunek do kieliszków i na stoły, inne jeszcze uderzając w dłonie w takt muzyki, wykrzykiwały i przysiadały. W środku koła, krążyła i drobno deptała na miejscu otyła czterdziestopięcioletnia kobieta, jeszcze przystojna, z czerwonemi mięsistemi ustami, o wilgotnych, pijanych, jakby posmarowanych masłem oczach, błyszczących wesoło z pod półokrągłych czarnych regularnych małoruskich brwi. Cały wdzięk i cała sztuka tego tańca polegały na tem, że albo pochylała głowę na dół i spoglądała zaczepnie z podełba, lub też odrzucała ją w tył, opuszczała rzęsy i rozkrzyżowywała ręce, jako też na tem, że w takt tańca kołysały się i wstrząsały, pod czerwonym perkalowym kaftanikiem ogromne jej piersi. Podczas tańca śpiewała, przebierając obcasami, lub nosami kozłowych bucików:

Na wulyci skrypka hraje
Bas hucie, wymówiaje.
Mene maty ne puskaje,
A mij myłyj dożidaje.

Była to właśnie znana Lichoninowi baba Łukerja, której był nie tylko klijentem, ale nawet, w ciężkich chwilach — dłużnikiem. Poznała ona natychmiast Lichonina, rzuciła się do niego, objęła, przycisnęła do piersi i pocałowała w same usta wilgotnemi, tłustemi wargami. Potem podniosła ręce, klasnęła w dłonie, skrzyżowała palec z palcami i słodko, jak tylko umieją baby podolskie zaszczebiotała:
— Paniczu-ż mój, złoto-ż moje srebrne, luby mój. Wybaczcie mi, babie pijanej. Ha, cóż? Zahulałam! I rzuciła się, chcąc pocałować go w rękę. Wiem, że nie jesteś dumny, jak inne pany. No dawajże, rybko moja, ja-ż pocałuję w rączkę! Nie, nie, nie. Proszę, proszę pana!
— No co za głupstwa, ciotko Łukerjo! — przerwał jej ożywiony już Lichonin. Lepiej pocałujmy się tak. Masz bardzo słodkie usta!
— Ach ty serdeńko moje! Słoneczko moje jasne, jabłnszko-ż moje rajskie — rozczuliła się Łukerja. Dajże mi twej buzi! Dajże mi twej buziuchny!
I znowu przycisnęła go do swych olbrzymich piersi i znowu obśliniła go wilgotnemi gorącemi grubemi ustami. Następnie schwyciła go za rękaw, zaprowadziła w środek koła i zadreptała wokół niego posuwistemi drobnemi kroczkami, kokieteryjnie wyginając stan i zawodząc:

Oj lito do koho, a ja do Paraski
Bo u mene czort ma w sztaniw,
A w nei zapaski!

A potem nagle przeszła, poparta przez muzykantów do przewesołego ukraińskiego hopaka:

Oj, Czuk taj baj duże
Zadripała fartuk duże
A ty Pryśko, ne żuryś!
Doki mokro, taj utryś!
Tralala, tralala...
Spyt Chyma, taj ne czuje,
Szczo kazak s nei noczuje,
Breszesz, Chymo ty wse czujesz
Tylko tak sobi mandrujesz.
Taj, taj tralalaj...

Lichonin ostatecznie rozweselony, nieoczekiwanie dla samego siebie zaskakał wnet jak kozieł dokoła niej niby księżyc dokoła mknącej planety, długonogi, długoręki, zgarbiony i całkiem nie dopasowany. Wystąpienie jego powitało ogólne, dość przyjazne rżenie. Posadzono go za stołem, częstowano wódką i kiełbasą. Chcąc się zrewanżować, Lichonin posłał znajomego „bosiaka“ po piwo i ze szklanką w ręku wygłosił trzy bezsensowne mowy: jedną o niepodległej Ukrainie, drugą o zaletach małoruskiej kiełbasy, w związku z urodą i gospodarnością kobiet małoruskich, trzecią zaś o handlu i przemyśle na południu Rosji. Siedząc obok Łukerji, usiłował objąć ją wpół, a ona nie sprzeciwiła się temu; ale nawet i jego długie ręce nie mogły ogarnąć tej zadziwiającej objętości. Ona wzamian mocno, do bólu, ściskała pod stołem jego dłoń w swej ogromnej gorącej jak ogień ręce.
Wtedy właśnie pomiędzy przekupkami, które dotąd całowały się czule, ujawniły się jakieś dawne niezlikwidowane krzywdy. Dwie baby, nachyliwszy się do siebie, jak koguty, gotowe skoczyć do walki, ujęły się rękami pod boki i obrzucały jedna drugą rynsztokowemi obelgami.
— Głupia, ścierwo, córka sobacza! krzyczała jedna — nie warta jesteś mnie o tu pocałować. I obróciwszy się tyłem do swej przeciwniczki głośno klasnęła sobie poniżej pleców. — Ot tutaj! O tu!
Druga zaś w odpowiedzi zapiszczała wściekle:
— Łżesz k... bom warta, warta!
Lichonin skorzystał ze sposobności. Udając, że sobie coś przypomniał, pospiesznie zeskoczył z ławy i zawołał:
— Poczekajcie mnie ciotko Łukerjo, powrócę za trzy minuty — i dał nura przez żywy mur widzów.
— Paniczu, paniczu! krzyczała za nim jego sąsiadka: — wracajcie corychlej. Mam wam coś do powiedzenia.
Dostawszy się za róg ulicy, przez pewien czas z trudem starał się przypomnieć, co mianowicie miał uczynić bezwzględnie, niezwłocznie, w tejże chwili. I w głębi duszy wiedział, co mianowicie uczynić należy, ale zwlekał z przyznaniem się przed sobą.
Był już słoneczny jasny dzień, godzina dziewiąta — dziesiąta. Stróże polewali ulice: kwiaciarki siedziały na placach i przy furtach bulwaru z różami, lewkonjami i narcyzami. Słoneczne, południowe, wesołe, bogate miasto, ożywiało się.
— „Ona już się obudziła“ — sformułował wreszcie, swą tajemną myśl Lichonin, „jeżeli zaś nie obudziła się, to cichutko przycupnę na kanapie i prześpię się“.
W korytarzu w dalszym ciągu mglisto świeciła i swędziła lampa. Drzwi pokoju, jak zwykle były nie zamknięte. Lichonin otworzył je bez szmeru i wszedł do pokoju.
Słabe błękitne półświatło sączyło się przez szpary pomiędzy storą a oknem. Lichonin stanął na środku pokoju i posłyszał cichy senny oddech Lubki. Wargi miał tak zeschnięte, że musiał je co chwila zwilżać językiem. Kolana mu drżały.
„Zapytać, czy nie potrzebuje czego“ — nagle zaświtało mu w głowie.
Jak pijany, z otwartemi ustami, chwiejąc się na trzęsących się nogach, podszedł do łóżka.
Luba spała na wznak, jedną nagą rękę wyciągnęła wzdłuż ciała, drugą miała na piersi. Lichonin nachylił się bliżej, do samej jej twarzy. Oddychała równo i głęboko. Ten oddech młodego zdrowego ciała, był, pomimo snu czysty, niemal wonny.
Lichonin ostrożnie dotknął palcami nagiego ramienia i pogładził pierś cokolwiek niżej obojczyka. „Co ja robię“?! z przerażeniem zawołał w nim rozsądek, lecz ktoś inny odpowiedział za Lichonina: „przecież nic nie robię, chcę tylko zapytać, czy jej wygodnie spać i czy nie chce herbaty.“
Ale Lubka nagle obudziła się, otworzyła oczy, przymrużyła je na chwilę i znowu otworzyła. Wyciągnęła się całą długością i z miłym jeszcze nie mającym znaczenia uśmiechem, otoczyła gorącem, mocnem ramieniem szyję Lichonina.
— Duszko! Luby — pieszczotliwie wymówiła, ochrypłym nieco ze snu głosem. — Jam cię czekała i nawet rozgniewałam się. A potem zasnęłam i przez całą noc śniłeś mi się. Chodź do mnie, pisklę moje, moja laleczko! I przyciągnęła go do siebie, pierś do piersi.
Lichonin prawie że nie opierał się. Trząsł się cały i bezsensownie powtarzał skaczącym szeptem, stukając zębami:
— Ach nie, Lubka, nie trzeba... Na prawdę nie można tak, Lubko. Dajmy temu, Lubko pokój... Nie męcz mnie. Nie ręczę za siebie... Zostaw mnie Łubko, na miłość boską!...
— Głupiutki mój, zawołała śmiejącym się, wesołym głosem. Chodź do mnie, szczęście moje! I zwalczając ostatni nieznaczny opór, przycisnęła jego usta do swych i pocałowała mocno i gorąco, pocałowała szczerze, być może, po raz pierwszy i ostatni w życiu.
— „O łotrze! Co czynię?“ zadeklamował w Lichoninie ktoś uczciwy, rozsądny i fałszywy.
— No co? Ulżyło? spytała łagodnie Lubka, całując ostatni raz usta Lichonina. Ach mój ty studenciku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.