Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IX
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
OBIETNICA.

Był to oczywiście Morrel, który od wczorajszego wieczora był jak obłąkany. Wiedziony przeczuciem, kochankom i matkom właściwym, odgadł, iż przyjazd państwa de Saint Meran był zapowiedzią jakichś doniosłych zdarzeń w domu de Villefortów.
To też czekał na swą ukochaną pełen niepokoju.
— Już wiem — powiedział do niej, po pierwszych powitaniach — o śmierci twego dziadka, margrabiego. Cóż więcej u ciebie słychać?
— O, posłuchaj mnie, posłuchaj, Maksymiljanie, bo ważne rzeczy mam ci do powiedzenia. Dziś rano znów mówiono o mem małżeństwie i babka moja, na którą liczyłam, że będzie moją podporą, nietylko, że się oświadczyła za tym związkiem, ale nawet wyraziła gorące pragnienie, aby ślub się odbył jak najprędzej, choćby nazajutrz po powrocie pana d‘Epinaya.
Młodzieniec po usłyszeniu słów tych westchnął ciężko i boleśnie, a potem rzekł przytłumionym głosem:
— Jeżeli tak, to już jutro rano możesz być, o ukochana moja, żoną innego, ponieważ pan Franciszek d‘Epinay dziś rano przybył do Paryża, a twierdzić to mogę z pewnością, ponieważ na własne oczy go widziałem. Zapytujesz, jakim się to stało sposobem? — Otóż wiedz, iż niedalej jak przed godziną byłem u hrabiego Monte Christo, gdy wtem drzwi wejściowe się otworzyły i wszedł przez nie: naprzód Albert de Morcef, a za nim młodzieniec, którego hrabia powitał okrzykiem:
— „A pan baron Franciszek d‘Epinay!... cóż za niespodzianka!“
— Ile mi tylko sił i mocy w sercu starczyło — przyzwałem je wszystkie na pomoc, ażeby nie upaść. Że zbladłem straszliwie, to nie może ulegać żadnej wątpliwości, pewnem jest natomiast to, że nie upadłem, owszem stałem dalej swobodnie, nawet z uśmiechem na ustach. W pięć minut potem wyszedłem, nie dosłyszawszy ani jednego słowa rozmowy, jaka była przez tych panów prowadzona, do tego stopnia byłem pod wrażeniem, nieprzytomny.
— Biedny Maksymiljanie — szepnęła Walentyna.
— A teraz powiedz mi, Walentyno, powiedz, co zamierzasz uczynić?
Lecz z oczu dzieweczki płynąć zaczęły jedynie łzy ciche i pochyliła w dół bezradnie swą ciemną główkę.
— Posłuchaj mnie, Walentyno. Nie czas oddawać się teraz czczym jękom i boleści. Potrzeba nam szybkiej decyzji i czynów. Czy masz dość odwagi i sił do walki?
Walentyna zadrżała i spojrzała na Morrela wzrokiem obłąkanym.
— Co ty mówisz, Maksymiljanie — rzekła — i co nazywasz walką? Nazwij to raczej świętokradztwem. Jakto? — ja miałabym iść wbrew woli ojca i mej biednej babki.
Morrel milczał.
— Serce twe jest natyle szlachetne, Maksymiljanie, że mnie osądzi sprawiedliwie i rozumnie. Ja do walki podobnej nie jestem zdolna. Nie jestem zdolna iść wbrew woli mego ojca i mej babki i nigdy ich podobnym czynem nie zasmucę.
— Pojmuję cię — powolnie rzekł Morrel.
— O Boże! Boże drogi!... jakimże tonem ty mówisz do mnie?
— Mówię do ciebie, pani, jak człowiek, który cię zrozumiał. A więc przesądzone. Jutro podpiszesz kontrakt ślubny i już jutro zostaniesz baronową d‘Epinay.
— Ależ na miłość Boga! — czy ja mogę postąpić inaczej?
— Nie odwołuj się, pani, do mnie w tej sprawie, bo ja byłbym w tym wypadku złym sędzią.
— Cóż tybyś mógł w takim razie mi doradzić?
— Walentyno, czy zastanowiłaś się dobrze nad tem, coś mi powiedziała? Czy chcesz istotnie mej rady wysłuchać?
— Bez wątpienia, Maksymiljanie, jeżeli tylko rada ta okaże się do wykonania możliwa dla mnie, — to wierzaj iż pójdę za nią.
— Jestem wolny i mam tyle, iż wystarczy dla nas dwojga, pójdź więc ze mną, a zaprowadzę cię do mej siostry, która, wierzaj, iż jest godna, by była i twoją również siostrą. Pobierzemy się i odpłyniemy do Algieru, do Anglji, do Ameryki... lub też, jeżeli lękasz się podróży, żyć będziemy gdziekolwiek na prowincji, póki przyjaciele nasi nie przezwyciężą oporu twej rodziny, wtedy mielibyśmy możność powrotu do Paryża.
— Spodziewałam się tego, Maksymiljanie, — odpowiedziała Walentyna opuszczając w dół głowę, — szalona jednak jest to rada. To też bez chwili namysłu odpowiem ci na nią: — Nie, Maksymiljanie!... niepodobieństwo, niepodobieństwo!
— A więc raz jeszcze ci powiem, pani: rozsądek jest po twojej stronie.
Morrel słowa te wymówił ze spokojem wprost przerażającym. To też Walentynę ten spokój okropny przestraszył tak bardzo, iż jej wzrok stał się najzupełniej obłąkany. Nie chciała, nie mogła spojrzeć trzeźwo, w głąb wrzącej duszy swego kochanka.
— Co czynić zamierzasz? — zapytała szeptem.
— Chcę panią pożegnać, biorąc na świadka Boga, który czyta w głębi duszy mojej i słyszy słowa moje, iż ci z całego serca życzę, abyś resztki dni życia swego spędziła w szczęściu i spokoju, by ci przytem nigdy, jedna choćby chwila, pamięci o mnie nie zatruła.
— Czy tak? — przytłumionym głosem powiedziała dzieweczka.
— Bądź zdrowa, Walentyno!
Panna de Villefort, słysząc te słowa, wstrząsnęła kratą z taką siłą, o jaką niktby jej z pewnością nie posądził, a gdy Morrel, mimo to, oddalał się coraz bardziej, wyciągnęła ku górze ręce i zawołała z rozpaczą:
— Powiedz, dokąd idziesz?
— Bądź spokojną — odpowiedział złamany bólem młodzieniec — nie mam zamiaru mścić się na kimkolwiek, co się stał przyczyną nieszczęsnego mego losu. Inny powiedziałby może, że pójdzie do pana d‘Epinay i wyzwie go na walkę śmiertelną. Podług mnie — byłoby to szaleństwem. Cóż w tej sprawie pan d‘Epinay zawinił? Dziś rano widział mnie po raz pierwszy w swem życiu i może już o mnie zapomniał. Nie wiedział nawet o tem, że żyję, gdy pomiędzy ojcami waszymi toczyły się układy, małżeństwa waszego się tyczące. Do pana d‘Epinay najmniejszej przeto nie mogę mieć urazy i przysięgam, iż nie pójdę do niego.
— Żal twój w moją stronę jest więc skierowany?
— I do ciebie nie mam żalu. Kobieta jest istotą bezwolną. Żegnaj mi więc.
— Maksymiljanie!... Maksymiljanie!... zawołała Walentyna — powróć, chcę tego!
Morrel zbliżył się do kraty raz jeszcze z łagodnym uśmiechem na twarzy i gdyby nie bladość niezwykła — myślećby można, iż się znajduje w normalnym stanie ducha.
— Posłuchaj mnie, moja droga, moja ubóstwiana Walentyno — zaczął głosem dźwięcznym, powagi pełnym — żadnych nigdy nie prowadziłem miłostek, ciebie pokochałem miłością pierwszą i ostatnią, to znaczy, iż złożyłem w ręce twoje swe życie; teraz ty mnie opuszczasz — nie z dobrej woli, lecz że opuścić mnie jesteś zmuszona. Życie moje, po tym fakcie jest już dla mnie najzupełniej zbędne, martwe, bez celu, niepotrzebne.
Jestem sam na świecie: siostra moja nie potrzebuje mnie, ma męża i jest szczęśliwa. Jestem więc najzupełniej zbyteczny na świecie.
Czekać będę jeszcze twego ślubu, gdy jednak nieszczęście moje stanie się już faktem niewątpliwym, dokonanym, — odejdę z tego świata. Oto wszystko, co miałem ci do powiedzenia, Walentyno.
Całem drobnem ciałem stojącej za kratą dzieweczki wstrząsały konwulsyjne dreszcze; obydwie jej smukłe rączyny opadły bezwładnie, a obfite łzy oczy i twarz zalewały.
— Maksymiljanie! miej litość nade mną, ja postąpić inaczej nie mogę, tylko tak, jak powiedziałam, jeżeli jednak ty sobie życie odbierzesz, to i ja umrę z rozpaczy.
— O Boże mój — jęknęła panna de Villefort, podnosząc ręce ku niebu z wyrazem najbardziej uroczystej modlitwy. — Ty widzisz, że uczyniłam wszystko, co czynić winna posłuszna córka. Prosiłam, błagałam, lecz ani mych łez, ni próśb, ni błagań wysłuchać nie chciano. A nie czuję się na siłach, by móc nieść na sobie ciężar cudzej śmierci. Więc ci mówię, Maksymiljanie, że nie umrzesz z rozpaczy, bo milszą mi będzie śmierć własna ze wstydu.
Pójdę więc za tobą, opuszczę dom rodzicielski, porzucę wszystko, zapomnę nawet o moim dobrym dziadku.
— To nie — przerwał jej Maksymiljan — dziadka swego nie opuścisz. Zanim wyjdziesz z domu swego ojca, powiedz dziadkowi swemu wszystko, niech cierpliwie czeka, a niezadługo, gdy złączeni już będziemy węzłem nierozerwalnym przez sługę kościoła, weźmiemy go do siebie, a wtedy zamiast jednego dziecka, będzie miał nas dwoje. Idź więc do niego, Walentyno, powiedz mu to i wracaj. A przysięgam ci, że nie rozpacz cię w przyszłości czeka, ale szczęście. Przysięgam!
— Wierzę ci, mężu mój przed Bogiem, aczkolwiek złudzeniem są słowa twoje, ojciec mój bowiem wiecznie mi złorzeczyć będzie, ja go znam, a bez błogosławieństwa ojcowskiego szczęścia być nie może. Posłuchaj mnie jednak, Maksymiljanie, nierozsądnemby było, gdybym opuścić miała dom ojca mego w tej chwili, zaraz, nie idę przecież jeszcze do ołtarza. A kto wie, co do chwili takiej wydarzyć się może? Otóż, gdyby mi się udało związek ten odroczyć choćby, to ty do ostatniej chwili czekać będziesz? Prawda?
— Będę. Przysięgam ci to. Lecz i ty mi przysięgnij, że gdziekolwiekby cię zaprowadzili, przed urząd cywilny, czy też do ołtarza, ty wszędzie powiesz „nie“, zamiast sakramentalnego „tak“?
— Przysięgam ci to, Maksymiljanie, na to, co mam najświętszego, na pamięć matki mojej.
— A więc czekajmy jeszcze.
— Tak, czekajmy — potwierdziła Walentyna, swobodniej odetchnąwszy — ileż to wypadków stać się może, które nas mogą zbawić. Teraz jednak musimy się już pożegnać, bo i tak cud prawdziwy, że nikt nas dotychczas nie zauważył. Nie zobaczymy się już nigdy przy tej kracie. Gdyby zaszły jakie fakty doniosłego znaczenia, dam ci znać przez notarjusza Deschampsa, lub też przyślę ci list pocztą.
— A wtedy, skoro oznaczysz dzień, stawię się tutaj u krat, zaś powóz czekać będzie przy bramie, wsiądziesz do niego wraz ze mną i odwiozę cię nim do siostry mej.
— Niechże tak będzie. Czy jesteś zadowolony teraz z żony swej? — zapytała smutnie Walentyna.
— Gwiazdo życia mego!... jakże ci na to pytanie odpowiem?...
— Jednak odpowiedz.
I Walentyna przy słowach tych, zbliżyła twarz swą do zimnej kraty. A wtedy, z drugiej jej strony tak samo, do zimnych krat, zbliżył i Morrel twarz swoją.
Taki był pierwszy, zaręczynowy pocałunek tych dwojga.
Powietrzny, przez zimne żelazo przesłany.
— Do widzenia, żegnaj — zawołała Walentyna upojona tym czystym pocałunkiem, godnym aniołów w niebie — do widzenia.
— Więc napiszesz do mnie?
— Napiszę, bądź cierpliwy.
— Dziękuję ci, żono moja, do widzenia.
I Walentyna znikła mu za zielenią drzew, jak senne widziadło. Morrel podniósł wtedy w górę oczy, dziękując Bogu za to, iż mu zesłał podobną miłość.
Wrócił do domu i cały wieczór spędził na oczekiwaniu. Czekał całą noc i cały po nocy tej dzień, i znów noc całą... napróżno. Dopiero na trzeci dzień, około godziny dziesiątej zrana, otrzymał za pośrednictwem poczty mały bilecik, na którym następujące były skreślone słowa:

„Ani łzy ani prośby, ani łzawe błagania nawet — nie pomogły. Termin podpisania aktu został wyznaczony na jutro, na godzinę dziewiątą wieczorem.
— Jedno mam serce i jedno słowo, a te — są twoje: jutro więc o godzinie trzy kwadranse na dziewiątą będę przy kracie.

Twoja żona Walentyna.

P. S. Biedna moja babka ma się coraz gorzej; jest już nieprzytomna, a nawet jakby wpadła w obłęd“.

Morrel nie poprzestał na tych wiadomościach od Walentyny otrzymanych, lecz poszedł do notarjusza, który wiadomości te potwierdził w zupełności, mówiąc, iż podpisanie aktu ślubnego wyznaczone zostało rzeczywiście na godzinę dziewiątą wieczorem.
Lecz tego zrozpaczonemu młodzieńcowi nie było dosyć, udał się jeszcze do hrabiego Monte Christo, i tam istotnie dowiedział się najwięcej. Nietylko pan d‘Epinay osobiście był u hrabiego, ażeby go o fakcie tym powiadomić, lecz i pani de Villefort ze swej strony skreśliła do hrabiego słów parę, z prośbą o wybaczenie, że go nie zaprasza, lecz dzieje się to z przyczyny śmierci pana de Saint Meran jedynie, jak również i choroby pozostałej po nim wdowy.
Jak d‘Epinay hrabiemu opowiadał, został on już przedstawiony margrabinie, która powstała z łóżka dla tego jedynie, aby go przyjąć, poznać i pobłogosławić.
Czytelnicy nasi łatwo sobie mogą wyobrazić, w jakim stanie duszy znajdował się Morrel po otrzymaniu tych wszystkich wiadomości. Jego wzruszenie nie mogło ujść baczności bystrego oka hrabiego, który zaczął się wypytywać o przyczynę tego podniecenia. Morrel chciał już wszystko powiedzieć hrabiemu, lecz w porę przypomniał sobie obietnicę, daną uroczyście Walentynie, przestrzegania ścisłej tajemnicy i to mu zamykało usta.
Narazie zresztą cały jego umysł zaprzątały myśli, krążące dookoła przygotowań do ucieczki, dwie drabinki miał już ukryte pomiędzy krzewami ogrodu, zamówił również mały powozik, bez służby i światła, który w każdej chwili był gotowy do wyruszenia w drogę. Na skręcie pierwszej ulicy dopiero miano zapalić latarnie, by zbytkiem ostrożności nie ściągnąć uwagi i nie wpaść w ręce policji.
Nadeszła wreszcie oczekiwana chwila. Aczkolwiek Walentyna wyznaczyła godzinę trzy kwadranse na dziewiątą, jako chwilę spotkania, podług wszelkiego jednak prawdopodobieństwa Walentyna nie będzie wyczekiwała ostatniego momentu, lecz skorzysta z każdej nadarzającej się chwili. Wyjechał więc z domu już o godzinie ósmej — według swego zegarka, który dręczył go przez dzień cały, zaś przybył do bramy swego ogrodu, gdy biła godzina siódma na zegarze wieżowym kościoła Ś-go Filipa.
Powozik wraz z końmi ukrył w gęstwinie krzewów poza chatką, w której lubił przesiadywać, a w której i teraz chciał spędzić chwile oczekiwania.
Nakoniec ściemniło się zupełnie! Chwila oczekiwania zbliżała się.
Wpół do dziewiątej wydzwonił zegar na wieży.
Nikt się jednak nie zjawiał.
Morrel przechadzał się wzdłuż i wszerz ogrodu, coraz częściej zbliżając się do kraty, wypatrując białej sukienki; ucho próżno łowiło szmery wśród głuchej ciszy.
Oczekiwanie przedłużało się, zegar wybił już kwadrans na dziesiątą, to znaczy iż Morrel czekał już pół godziny dłużej, niż Walentyna oznaczyła czas swego przybycia.
Straszne są podobne chwile oczekiwań. Tętna biją w skroniach, serce trzepocze się w lęku.
Wśród zmiennych chwil bojaźni i nadziei, wśród nieustannego drżenia, godzina dziesiąta wybiła na kościelnym zegarze. Niepodobna było wyczekiwać tak dłużej w niepewności, w absolutnej niewiedzy, co się tam stać mogło?! Brakło sił. Bliski obłąkania, nie zdając sobie już sprawy najzupełniej z tego, co czyni, Morrel jednym skokiem wdarł się na kratę, i zeskoczył na drugą stronę.
Znajdował się zatem w ogrodzie de Villeforta, do którego wdarł się gwałtem, i począł rozmyślać nad następstwami, jakie czyn podobny pociągnąć za sobą może. Gdy jednak raz się tam dostał, cofać się już nie chciał.
Jakiś czas stał przy murze, lecz następnie zdecydował się na okrążenie klombu, a po chwili był po jego drugiej stronie, skąd dom cały przedstawiał się dokładnie, a wtedy mógł stwierdzić przedewszystkiem to, iż cały dom tonął w ciemnościach, prócz paru okien, z których przezierało światło: były to okna apartamentów gościnnych, w których w chwili obecnej przebywała margrabina de Saint Meran, oraz okno pokoju pani domu.
Ta ciemność i to głuche milczenie jeszcze bardziej przeraziły młodzieńca.
Odurzony, nieomal pozbawiony zmysłów z boleści, był gotów na wszystko, byle tylko ujrzeć swą ukochaną i dowiedzieć się o ogromie nieszczęścia, jakie na nią i na niego spadło. W tej chwili chciał już przebiec aleję topolową, gdy wtem dźwięk głosu, dość jeszcze oddalonego zresztą, uderzył jego słuch wytężony.
Na ten głos cofnął się co żywo i ukrył w klombie. Wiedział już, co ma robić. Jeżeli to będzie Walentyna, wyjdzie z ukrycia i da się jej poznać, jeżeli jego ukochanej ktoś towarzyszyć będzie — ujrzy ją przynajmniej i się przekona, że jej żadne bezpośrednie nieszczęście nie dotknęło, jeżeli nakoniec będą to osoby nieznane mu, to może pochwyci choć parę słów rozmowy.
W tej samej chwili, na jego szczęście, księżyc wypłynął z za chmur i Morrel ujrzał na schodach pałacowych prokuratora królewskiego, w towarzystwie jakiegoś czarno ubranego mężczyzny.
Zeszli oni ze schodów i zaczęli zbliżać się do klombu a wtedy Morrel w mężczyźnie czarno ubranym poznał doktora d‘Avrigny. Dosłyszał następnie rozmowę.
— A, drogi doktorze — mówił pan de Villefort — niebo się widać sprzysięgło przeciw naszemu domowi. Okropna śmierć, która spadła jak piorun nagle. Nie staraj się mnie pocieszać, bo na takie losy niemasz pociechy? Rana zbyt żywa jeszcze, zbyt głęboka. Umarła, umarła!
Zimny pot wystąpił na czoło młodzieńca. Któż taki mógł umrzeć w tym domu?
— Kochany panie de Villefort — odpowiedział doktór, tonem który spotęgował jeszcze przerażenie młodzieńca — nie na to zaproponowałem ci przechadzkę po tym pustynnym ogrodzie, ażeby cię pocieszać, bynajmniej. Albowiem, co ci powiedzieć muszę, oprócz nieszczęścia, które na ciebie spadło i jest już ci znane czeka cię inne, większe może jeszcze.
— Wielki Boże! — szepnął de Villefort, składając jak do modlitwy ręce — czegóż ja mam dowiedzieć się jeszcze?
— Mój przyjacielu, czy jesteśmy tu sami?
— Sami, niewątpliwie. Ale dlaczegóż te wszystkie ostrożności?
— Bo mam ci do zakomunikowania okropną w swej treści tajemnicę. Siadaj!
De Villefort nie usiadł, lecz raczej padł na ławkę. Doktór stanął przed nim i położył rękę na jego ramieniu. Morrel zlodowaciały wprost z trwogi, jednę rękę trzymał na czole, zaś drugą przyciskał do serca.
— Umarła, umarła! — powtarzał w myśli słowa doktora.
I sam się uczuł konającym.
— Mów, mów, doktorze, słucham cię — przemówił de Villefort — uderz odrazu, jestem przygotowany na wszystko.
— Pani de Saint Meran była już w wieku dość podeszłym, aczkolwiek najlepszem cieszyła się zdrowiem...
Morrel odetchnął swobodnie.
— Przypuszczaćby więc można, że przyczyną jej zgonu były: wiek i zgryzota. Ta ostatnia, istotnie, może czasami zabić, aczkolwiek są to wypadki bardzo rzadkie, nie zabija nigdy jednak tak nagle, tak piorunująco.
De Villefort ani słowa nie odpowiedział, podniósł tylko głowę do tej chwili na piersi opuszczoną, i obłąkanym wzrokiem spojrzał na doktora.
— Wszak byłeś przy niej nieprzerwanie, aż do chwili jej zgonu? — zapytał pan d‘Avrigny.
— Byłem, sam przecież zabroniłeś mi się oddalać.
— Czy zaobserwowałeś objawy choroby, na którą teściowa twa zmarła?
— Tak jest, doktorze. Pani de Saint Meran miała trzy ataki, coraz to silniejsze i gwałtowniejsze; gdyś przybył, margrabina ledwo oddychała. Po chwili zerwała się z łoża, z wyciągniętemi w górę rękoma. Wtedy spojrzałem na ciebie i z twej twarzy, doktorze, wywnioskowałem odrazu, iż stan chorej jest bardzo poważny. Chwyciłeś ją za rękę i liczyłeś puls. Był to atak ostatni, w którym biedna skonała.
— Otóż teraz powiem ci, panie prokuratorze królewski, że symptomaty tej choroby, na którą teściowa twa zmarła i symptomaty otrucia pierwastkami roślinnemi są absolutnie te same.
Pan de Villefort, po usłyszeniu słów tych, powstał momentalnie.
— Na Boga! — zawołał — pomyśl dobrze, doktorze, coś powiedział!...
Morrel nie wiedział, czy śni, czy też jest na jawie.
— Wierzaj pan — rzekł w ten sposób zaatakowany — iż zdaję sobie doskonale sprawę z doniosłości mego oskarżenia.
— A czy mówisz to do urzędnika, czy też do przyjaciela?
— Do przyjaciela. I jestem do tego stopnia pewien tego, co mówię, że mogę ci nawet powiedzieć, jaką trucizną pani de Saint Meran została otruta. Otóż teściowa twoja przyjęła bardzo dużą dozę brucyny.
De Villefort porwał za rękę doktora.
— Ależ to niepodobna! Ja śnię chyba, marzę! — powiedział. — Na imię Boga, powiedz mi, doktorze, że możesz być jednak w błędzie?
— Omyłka jest zawsze możliwa... Nie zdaje mi się jednak, bym się omylił w tym wypadku.
— Doktorze, zlituj się nade mną, od kilku dni tyle nadzwyczajnych spotkało mnie rzeczy, iż rozum tracę.
— Czy ktokolwiek prócz mnie, widywał margrabinę?
— Nikt.
— Czy nie posyłano do apteki, po jakiekolwiek inne lekarstwa, prócz tych, które ja zrobić poleciłem?
— Napewno nie.
— Pani de Saint Meran nieprzyjaciół w domu swym mieć nie mogła. Komuż zależeć mogło na jej śmierci?
— Ale komużby mogło zależeć?... komuż?... Córka moja była jedyną jej dziedziczką. A gdyby taka myśl przyjść mi miała do głowy, przebiłbym się sztyletem natychmiast, by ukarać serce, że coś podobnego mogło się w głowie mej narodzić.
— Ależ uchowaj Boże, bym miał kogoś posądzić — zawołał bolesnym, lecz i podrażnionym głosem pan d‘Avrigny — robię jedynie przypuszczenia, iż może to być omyłka, wypadek, czyjaś zła wola nakoniec... Stanowczo twierdzę to jedynie, iż margrabina umarła z otrucia, a już twoją rzeczą, panie prokuratorze królewski, jest wyśledzić, jakim sposobem się to stało. Zapytaj się więc przedewszystkiem starego sługi pana Noirtiera, Wawrzyńca, czy się wypadkiem nie omylił i nie dał pani de Saint Meran czegoś, co było przygotowane dla jego pana?
— A jakim że sposobem lekarstwo dla pana Noirtier przeznaczone, otrućby mogło panią de Saint Meran?
— Nic prostszego. Musi ci być wiadome przecież, że w niektórych chorobach trucizny są lekarstwami, paraliż właśnie jest jedną z takich chorób. Otóż po wypróbowaniu wszelkich innych lekarstw, od trzech miesięcy daję twemu ojcu brucynę właśnie; ostatnim razem zapisałem mu dozę aż sześciu centigramów. Na sparaliżowane narządy pana Noirtier działa to podniecająco, dla innego organizmu, to moje lekarstwo byłoby zabójcze.
— Mój drogi doktorze, pomiędzy pokojami pana Noirtier, a apartamentem, jaki margrabina zajmowała, niema żadnej komunikacji. Ponadto Wawrzyniec nie był ani razu, na pewno, w pokojach pani de Saint Meran. To też, doktorze, aczkolwiek mam cię za lekarza wyjątkowo uzdolnionego, a także za człowieka najsumienniejszego i nauczciwszego w świecie, jestem skory raczej do przypomnienia sobie starej maksymy: „errare humanum est“ człowiek jest omylny.
— A więc ci powiem. Przywołaj doktorów, którzy są powagami w świecie naukowym, a wtedy ja im zakomunikuję wszystko, co zauważyłem, niech oni orzekną... Wierzaj mi, że potwierdziliby moją djagnozę. A wtedy wiesz, cobym ci powiedział? Te słowa oto: „Kochany Villeforcie, jeżeli to się stało wypadkiem, pilnujże dobrze swej służby w przyszłości, jeżeli przez zawiść — strzeż się nieprzyjaciół“. Bo jeżelibyś istotnie miał w swym domu trucicieli, to wiedz, iż nie poprzestaliby oni na tej jednej ofierze. Śledź więc, bodaj, a gdybyś znalazł winnego — ukarz go, jak ci to nakazuje twój wysoki urząd prokuratora królewskiego. Narazie, ja tę tajemnicę ukryję na dnie mego serca. Jestem lekarzem bowiem, to znaczy, iż jestem sługą ludzkości, wróg której kryje się w twym domu.
— Dzięki ci za to, doktorze, dzięki — zawołał de Villefort z westchnieniem ulgi — nigdy w życiu lepszego nad ciebie nie miałem przyjaciela.
Po słowach tych de Villefort wstał z ławki, uścisnął gorąco dłoń doktora, a następnie rozmawiający oddalili się, kierując swe kroki w stronę pałacu.
Morrel opuścił wtedy swą kryjówkę w klombie i padł na ławkę wpół omdlały. Gdyby go kto ujrzał wówczas, to by się przestraszył, wyglądał bowiem jak widmo.
— Boże! — szepnął — cóż za okropne odkrycia! Jak tam biedna Walentyna moja znieść będzie mogła tyle ciosów spadłych na nią?
Wtem ujrzał, iż światło w pokoju pani de Villefort zostało zgaszone, co pozwalało na domysł, iż udała się ona na spoczynek.
W drugim końcu domu, natomiast, Morrel ujrzał otwierające się okno, białemi firankami przysłonięte, a po chwili usłyszał łkania. Wysilił tedy wzrok i poznał Walentynę.
Aczkolwiek było niemożliwością absolutną, by ona widzieć go mogła w cieniu drzew ukrytego, niemniej miał wrażenie, jakby go ona, ruchami rąk w górę wyciągniętemi, do siebie przyzywała, gdy istotnie Boskiej zapewne pomocy wzywała jedynie.
Morrel, widząc to, młodzieńczym, nie zważającym na nic, nierozważnym temperamentem uniesiony, bez chwili namysłu zerwał się ze stojącej w cieniu ławki, przebiegł taras i wpadł jak wicher na schody balkonowe, pchnął nakoniec drzwi wejściowe, które znalazł nie zamknięte i wszedł do uśpionego już domu.
Walentyna, która miała oczy wzniesione do nieba, nie spostrzegła go, gdy przebiegał odkrytą przestrzeń, oświetloną księżycem... Goniła wzrokiem obłoki płynące po niebie, poświatą księżyca posrebrzone, a egzaltowany umysł dzieweczki widział w jednej ze srebrnych chmurek takich duszę swej babki, szybującą ku niebu.
Morrel tymczasem minął przedpokój i zaczął wstępować na schody zasłane dywanami.
Był tak podniecony i do tego stopnia zatracił pojęcie rzeczywistości, iż nie byłby się cofnął na widok samego de Villeforta nawet.
Znajomość wewnętrznego rozkładu domu, ogromnie mu się w tym wypadku przydała.
To też bez przeszkody dostał się na górę, kierując się następnie odgłosem płaczu dochodzącym wyraźnie do jego przeczulonych podnieceniem uszu. Tym sposobem dotarł do pokoju, w którym się znajdowała Walentyna.
I ujrzał wtedy na biało zasłanem łożu postać leżącą sztywnie, a białą również zasłoną przykrytą; przy łożu tem dojrzał następnie klęczącą Walentynę, która drżała i zanosiła się od płaczu, mając ręce złożone na głowie.
Modliła się. Lecz słowa modlitwy padały z jej ust bezładne, przerywane, tak iż przez jednego tylko Boga mogły być zrozumiane. Ale też do Boga zasyłane były.
Morrel nie był w stanie znieść widoku tego bezczynnie i w milczeniu, to też wymówił cicho imię swej ukochanej.
Na głos ten ciemna główka uniosła się ku górze i zwróciła ku niemu swą pobladłą twarzyczkę, zupełnie do Mater Dolorosa podobną.
Walentyna spojrzała nań i nie okazała najmniejszego zdziwienia. Serce, najwyższą rozpaczą przepełnione, nie zna uczuć pośrednich!
Morrel wyciągnął rękę do swej przyjaciółki, lecz Walentyna, zamiast mu również podać swoją, oczami tylko wskazała martwe ciało swej babki i znów łzami zalała się cała.
Długi czas milczeli oboje, jakby w obawie, by nie sprofanować majestatu śmierci, nakoniec pierwsza odezwała się Walentyna.
— Przyjacielu — rzekła — gdybyś wszedł tu w każdej innej chwili, powiedziałabym ci radośnie: „Witaj“, — teraz, niestety, gdy śmierć ci drzwi otworzyła, cóż ci mam powiedzieć?
— Walentyno — odpowiedział Morrel — czekałem na ciebie w miejscu umówionem od godziny ósmej; gdy wybiła godzina dziesiąta na wieży a ty się nie zjawiłaś, oszalały z trwogi przesadziłem mur i tym sposobem dostałem się do waszego ogrodu, gdzie dowiedziałem się z podsłuchanej rozmowy o tem zdarzeniu okropnem.
— Czyjej rozmowy? — zapytała Walentyna.
Morrel zadrżał, bo cała rozmowa pomiędzy doktorem a panem de Villefortem stanęła mu odrazu, jak żywa w pamięci, więc się zawahał, czy ma wyjawić prawdę?
— Z rozmowy służących dowiedziałem się o wszystkiem — powiedział wreszcie.
— Jak mogłeś się jednak odważyć na przyjście aż tutaj, to nas przecież zgubić może — zrobiła uwagę Walentyna, bez cienia gniewu jednakże.
— Przebacz mi — rzekł Morrel tonem błagania — weź to pod uwagę, iż nie wiedziałem co się z tobą stało. Teraz gdy cię już widziałem, oddalę się natychmiast. — A z panem d‘Epinay co się stało?
— Pan d‘Epinay przybył dla podpisania aktu w tej właśnie chwili, gdy moja dobra babka ostatnie wydała tchnienie.
Wtem dał się słyszeć odgłos otwierających się drzwi i stąpania po posadzce korytarza, a następnie po schodach.
— To ojciec wychodzi ze swego pokoju.
— Zapewne odprowadza doktora?
— Skądże wiesz, że właśnie doktora? — ze zdziwieniem zapytała Walentyna.
— Tak się domyślam — odpowiedział nieco zmieszany młodzieniec.
Walentyna przeciągłym wzrokiem spojrzała na młodzieńca.
Dał się słyszeć po chwili odgłos zamykanych drzwi i pan de Villefort samotnemi już kroki wracał po schodach. Gdy wszedł do przedpokoju zatrzymał się, jakby wahając się, czy ma wrócić do siebie, czy też udać się do pokoju pani de Saint Meran.
Morrel, słysząc to, ukrył się za portjerą; co do Walentyny, to nie uczyniła najmniejszego poruszenia, bezmierna boleść postawiła ją widocznie ponad zwykłe obawy.
Po chwili milczącego oczekiwania okazało się, iż pan de Villefort udał się do siebie.
— Drzwi wejściowe są teraz zamknięte — rzekła Walentyna po chwili — i teraz nie możesz opuścić tego domu, aż jutro rano dopiero. Nie pozostaje ci więc nic innego, jak schronić się do pokoju mego dziadka.
— Jakto, ja mam iść do pana Noirtiera? Zastanów się, Walentyno, pomyśl, co mi takiego doradzasz?
— Bądź spokojny, dziadek jest jedynym mym przyjacielem na tej ziemi i to niezawodnym. To też nie to mnie przeraża, że cię tam zaprowadzę, lecz to, iż będę musiała się oddalić od zwłok mojej biednej babki.
Wstała z klęczek i wyszła na korytarz, wskazując drogę Morrelowi! gdy się znaleźli w przedpokoju, prowadzącym do dalszych pokojów Noirtiera, ujrzeli tam jeszcze czuwającego starego sługę.
— Wawrzyńcze — rzekła Walentyna — zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo.
Następnie weszła do pokoju dziadka, prowadząc za sobą Morrela.
Noirtier siedział w swym fotelu; gdy ujrzał wchodzącą wnuczkę, radość zabłysła w jego oku.
— Drogi dziadku — rzekła tonem niezwykłej powagi — wiesz już zapewne, że babka moja umarła przed paroma godzinami i że teraz z liczby tych, którzy mnie kochają, ciebie jednego tylko mam.
Wyraz najwyższej czułości zajaśniał w oku starca.
— Tobie jednemu powierzyć mogę teraz wszystkie me smutki i nadzieje.
Paralityk dał znak potwierdzenia, a wtedy Walentyna wzięła Morrela za rękę i przyprowadziła do krzesła chorego.
Starzec z wyrazem zdziwienia spojrzał na nieznanego mu przybysza.
— Przedstawiam ci, dziaduniu, pana Morrela, syna kupca z Marsylji, o którym słyszałeś zapewne.
— Tak jest — przyznał starzec.
— Ogólnie szanowane nazwisko to, tu obecny pan Morrel może sławnem uczynić, ponieważ mając zaledwie trzydzieści lat życia jest już kapitanem Spahisów i oficerem Legji honorowej.
— A teraz się dowiedz, dziaduniu — mówiła dalej Walentyna, klękając przed dziadkiem i wskazując ręką Maksymiljana, — że ja go kocham i że pragnę zostać jego żoną.
A gdyby chcieli mnie zmusić do zaślubienia innego, to się raczej zabiję, niżbym temu innemu przysięgać miała. Przychodzimy więc do ciebie oboje, byś był nam tarczą i obroną.
Noirtier nie dał jednak na prośbę tę znaku potwierdzenia, a tylko utkwił wzrok przenikliwy w Morrelu, jakby chciał tym sposobem powiedzieć: „zobaczymy“.
Morrel zrozumiał natychmiast znaczenie tego niemego spojrzenia, a po chwili namysłu zwrócił się do Walentyny ze słowy:
— Pani sama mówiłaś, iż obowiązkiem twoim świętym jest czuwać przy zwłokach babki. Nie zaniedbuj go więc a mnie pozwól, bym z dziadkiem porozmawiał nieco.
— Tak — wyraził wzrok starca.
— A więc dobrze — powiedziała Walentyna. — Pan Morrel zrozumie cię dobrze, dziaduniu drogi, ponieważ dużo mówiliśmy o tobie ze sobą!
I po wymówieniu słów tych wyszła.
Wtedy Morrel, jakby chcąc wskazać, iż są mu wiadome wszystkie sposoby, prowadzące do porozumiewania się z paralitykiem, wziął słownik, pióro i papier i dopiero tak uzbrojony, usiadł przed starcem.
— Pozwól mi przedewszystkiem — rozpoczął rozmowę — powiedzieć sobie kto jestem, jakim sposobem poznałem Walentynę i jakie mam względem niej zamiary.
Starzec przymknął oko na znak zgody.
Morrel opowiadać zaczął jak w towarzystwie poznał pannę de Villefort, jak ją wyróżnił, ocenił, pokochał wreszcie, a także, jak Walentyna, samotna wszędzie, przyjęła nakoniec ofiarę jego miłości. Następnie skąd pochodzi i jaką ma rodzinę i majątek.
Słuchając tych wynurzeń szczerego serca, wzrok Noirtiera wyrażał niejednokrotnie swą aprobatę.
Gdy jednak Morrel swe opowiadanie zakończył tem, iż Walentyna miała zamiar opuścić dom swego ojca, ażeby się tem uchronić od złożenia fałszywej przysięgi, starzec wyraził swą naganę, wielokrotnem mruganiem powiek, co było niczem innem, jak słowy:
— Nie, nie! Tak czynić nie należy.
— Więc ten sposób nie znajduje pańskiej aprobaty?
— Nie.
— Mam inny jeszcze sposób. Taki mianowicie, iż pójdę do pana Franciszka d‘Epinay i zmuszę go, żeby postąpił, jak człowiek uczciwy. Powiem mu otwarcie, jaki mnie łączy obowiązek przysiąg duchowych z Walentyną. Jeżeli jest on człowiekiem honoru, odstąpi wtedy niewątpliwie od zamiaru poślubienia kobiety, która sercem i duszą jest oddana innemu.
Jeżeli odmówi i będzie trwał przy swym zamiarze — wyzwę go na pojedynek, a wtedy albo go zabiję, a tem samem usunę ze swej drogi, albo padnę z jego ręki. W tym wypadku osiągnę to przynajmniej, iż uratuje Walentynę od musu zaślubienia człowieka niekochanego.
Noirtier z nietajoną rozkoszą wpatrywał się w szlachetną i otwartą twarz młodzieńca, na której malowały się wszystkie uczucia wyrażane mową, co mu jednak nie przeszkodziło, gdy Morrel skończył swą przemowę, parokrotnem zamknięciem oczu wyrazić brak zgody na tę jego myśl.
— A więc nie?... nie pochwalasz pan i tego planu, również, jak zganiłeś pierwszy?
— Tak jest, nie uznaję go — wyraził wzrokiem starzec.
— Cóż więc czynić należy? Bo wiedz, panie, iż ostatniemi słowy zmarłej margrabiny było, ażeby jej wnuczka jak najprędzej ślub wzięła. Czyż mam z założonemi rękoma czekać aż się stanie to okropne?
Noirtier siedział nieruchomy.
— Zrozumiałem — rzekł Morrel — winienem czekać.
— Tak jest — przemówiło oko starca.
— Chciałbym być posłuszny, lecz zwłoka ta musi nas doprowadzić do zguby. Walentyna jest kobietą, kobietą słabą, więcej, jest dzieckiem, ulec więc musi. Cudownym zaprawdę sposobem stało mi się wiadome wszystko to, co się tutaj stało i cudownym sposobem dostałem się do ciebie, panie, to też trzeźwo biorąc rzeczy — widzę, że nie ma żadnej już dla nas nadziei, gdy nawet ty, panie, zabraniasz mi wszelkiego działania. Zaś poczynanie moje, sposób mój jeden lub drugi, daćby nam mogły napewno szczęśliwy wynik. Więc muszę coś przedsięwziąć, a ty mi tylko powiedz, panie, który z projektów moich zdaje ci się być lepszy? A więc — mam iść do pana d‘Epinay?
— Nie.
— A więc mam wykraść Walentynę?
— Nie, nie, nie!
— Ależ, wielki Boże! skądże zatem pomocy możemy oczekiwać? Pan przecież nas nie wybawi z niedoli?
Wzrok starca promieniał.
— Pan mógłby nam przyjść z pomocą?
— Tak.
— Jesteś tego pewien?
— Tak.
W oku starca tak wielka widniała niezłomność, taka pewność siebie, że nie można było wątpić.
— Dzięki ci, panie, za twe dobre chęci. Lecz jakim sposobem, jeżeli cud boski nie przywróci ci mowy, przykuty do krzesła i niemy, mógłbyś być zdolen do przeciwstawienia się temu związkowi?
Uśmiech rozjaśnił twarz starca, uśmiech niezwykły, nadprzyrodzony.
— Więc rozkazujesz nam czekać?
— Tak.
— Ależ akt ślubny?
Znów ten sam uśmiech w twarzy i oczach.
— Chcesz pan wyrazić, iż akt ten nie będzie podpisany?
— Tak.
Ta obietnica bezwładnego starca wzbudziła cień niewiary w duszy młodzieńca, co się odbiło natychmiast na jego twarzy.
Zauważył to natychmiast paralityk. Uśmiech znikł z jego twarzy, a wyraz jego oczu stał się gniewny i surowy.
— Gniewasz się na mnie, panie? — zawołał wtedy młodzieniec strwożony.
Wyraz twarzy starca pozostał niezmieniony, oczy ciskały gniewne błyskawice.
— Czegoż chcesz ode mnie? Domagasz się zapewne, bym wierzył, bez wątpień żadnych, twym słowom?
Wyraz twarzy Noirtiera złagodniał.
— Więc żądasz, bym ci przysiągł, że zaniecham swych planów, że pozostanę bezczynny?
— Tak.
Wzrok starca wyrażał taką niezachwianą pewność siebie, taką wiarę w zwycięstwo, iż Morrel ulegając poniewoli tej potężnej umysłowości, podniósł z determinacją w górę rękę i rzekł uroczyście:
— Przysięgam! Przysięgam na mój honor, że nie rozpocznę żadnych zabiegów.
— Dobrze — wyraził wzrok starca.
— A teraz, co mi rozkażesz, panie? Mam może się oddalić?
— Tak.
Młodzieniec powstał wtedy i ukłonił się na znak, iż zastosuje się do wyrażonej przez starca woli, przed wyjściem odezwał się jednak w te słowa jeszcze:
— Czy pozwolisz, panie, bym cię uścisnął, jak syn oddany, tak właśnie, jak przed chwilą uczyniła to twa wnuczka?
Wzrok starca rozjaśniał taką tkliwością, iż nie było można wątpić, że wyrażał przyzwolenie.
Młodzieniec przycisnął wtedy usta do czoła starca w tem samem miejscu, na którem jego narzeczona złożyła niedawno swój pocałunek.
Potem skłonił się z szacunkiem i wyszedł.
W przedpokoju już czekał na niego stary Wawrzyniec, który słyszał, niewątpliwie, całą rozmowę, i który go przeprowadził w milczeniu przez wszystkie zakręty ciemnego korytarza, następnie doprowadził do bocznych drzwi, na ogród wychodzących; drzwi te otworzył następnie i młodzieniec tym sposobem znalazł się poza obrębem pałacu.
Przebiec ogród, dostać się do kraty, znaleźć się wreszcie po drugiej stronie — było dla niego dziełem jednej chwili.
Gdy znalazł się w swym ogrodzie, odetchnął nakoniec swobodnie, wyprowadził na ulicę swój mały powozik i ruszył wyciągniętym kłusem na ulicę Meslay.
Na zegarze kościelnym biła wtedy pierwsza po północy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.