Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IX
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
GRÓB FAMILIJNY.

W dwa dni po zdarzeniach, w poprzednim rozdziale przez nas opisanych, bardzo liczne grono osób z najwyższego towarzystwa paryskiego zebrało się o godzinie jedenastej rano przed bramą pałacu de Villefort. Długi sznur powozów zajmował całe prawie przedmieście Saint Honore.
Pomiędzy ekwipażami temi jeden wyróżniał się szczególnym swym kształtem. Był to rodzaj furgonu na czarno pomalowanego. On to właśnie poprzedzać miał orszak żałobny.
Dowiadywano się, a w końcu dowiedziano się, iż w furgonie tym złożona była trumna ze zwłokami margrabiego de Saint Meran. Przybyli na jeden pogrzeb, dwom odrazu towarzyszyć mieli.
Orszak, jak o tem wspomnieliśmy już, był bardzo liczny. Margrabia de Saint Meran, wysoki dygnitarz, wierny sługa Ludwika XVIII-go i Karola X-go, miał bardzo wielu przyjaciół, którzy, łącznie z osobami zaprzyjaźnionemi z domem de Villefortów, utworzyli orszak nader okazały.
Obydwa ciała miały być razem pochowane na cmentarzu Pere Lachaise, gdzie oddawna pan de Villefort miał już swój grób familijny. W grobowcu tym od lat złożone już było na sen wieczny ciało biednej Renaty, z którą teraz jej rodzice, po wieloletniej rozłące, znów połączyć się mieli.
Paryż, zawsze ciekawy, zawsze skory do uczestniczenia w orszakach pogrzebowych, wziął udział i w tym pogrzebie, ażeby odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku doczesne szczątki zmarłych arystokratów.
W jednym z powozów, — Beauchamp, Debray, Albert, de Morcef i Chateau Renaud rozprawiali z ożywieniem o tym niezwykłym wypadku nagłej prawie śmierci.
— Nie minął rok jeszcze — mówił Chateau Renaud — jak widziałem panią de Saint Meran w Marsyljii; powracałem wtedy z Algieru, a widząc ją miałem wrażenie, że żyć ona będzie do lat stu conajmniej, do tego stopnia zdawała się być zdrową, ruchliwą i pełną sił żywotnych. Ileż lat mieć ona mogła?
— Siedemdziesiąt — odpowiedział Albert — tak mi przynajmniej mówił Franciszek. To też nie wiek ją zabił, lecz zgryzota, jaka ją ogarnęła po śmierci margrabiego.
— Jaka jednak była ostateczna przyczyna tej śmierci? — zapytał Debray.
— Zdaje się, że zapalenie mózgu, czy też apopleksja.
— Apopleksja? — odezwał się Beauchamp — ależ to rzecz absolutnie nie do uwierzenia. Pani de Saint Meran była przecież osobą małego wzrostu, szczupła i raczej nerwowa, aniżeli krwista. No, a osoby tego typu na apopleksję umierają niezmiernie rzadko.
— Bez względu na to co było przyczyną śmierci margrabiny, panna de Villefort, tem samym i przyjaciel nasz, Franciszek d‘Epinay, odziedziczają olbrzymi majątek.
— Fortuna ta podwoi się jeszcze z chwilą śmierci starego Noirtiera.
— O, to jeszcze nieugięty starzec — zrobił uwagę Beauchamp — to stary republikanin z 1794 roku, ten sam, który w roku 1813-m miał odwagę powiedzieć Napoleonowi: „Najjaśniejszy Panie!... zbliżasz się do upadku, ponieważ cesarstwo twe jest, jak młoda łodyga nazbyt wzrostem wybujała; wróć więc pod skrzydła rzeczypospolitej. Damy krajowi nową i dobrą konstytucję, a ja ci, Najjaśniejszy Panie, ręczę wtedy za świeżą, liczącą pół miljona armję i przepowiadam nowe Austerlitz i Marengo. Ideje nie zamierają, chociaż zdają się drzemać czasami; lecz wtedy budzą się zawsze silniejsze, aniżeli w chwili, gdy się do snu układały“.
— Zdaje się — rzekł Albert — że on i ludzi traktuje jak ideje. Ale mniejsza o to, ważniejsze, iż on podobno nie może się obejść absolutnie bez swej wnuczki. Jakąż w takim razie mieć będzie pociechę z takiej żony Franciszek? Ale gdzież on jest, ten nieszczęśliwy przyszły mąż?
— W pierwszym zaraz powozie, razem z panem de Villefort, który go traktuje już jako członka rodziny.
W każdym powozie, za pogrzebem podążającym, podobne co do treści toczyły się rozmowy. Wszędzie dziwiono się tym dwom nieomal nagłym zgonom; nikt jednak nie podejrzewał strasznej tajemnicy, którą pan d‘Avrigny odkrył prokuratorowi królewskiemu w czasie nocnej przechadzki.
Po godzinie dopiero kondukt żałobny stanął u wrót cmentarza. Czas był spokojny, choć niebo zachmurzone, to znaczy, iż odpowiadało najlepiej ono smutnemu obrzędowi.
Pośród tłumów, które dążyły wraz z orszakiem, Chateau Renaud spostrzegł i Morrela. Przybył sam jeden, szedł samotny, bez żadnego towarzystwa, zdala od wszystkich, wąską ścieżyną świerkami wysadzoną.
— Więc i pan tutaj? — zapytał młody arystokrata — znasz pan tedy pana de Villeforta? Dlaczegoż nigdy nie spotkałem pana u niego?
— Nie mam zaszczytu znać pana prokuratora — odpowiedział Morrel — znałem panią de Saint Meran.
W chwili tej zbliżyli się Albert z Franciszkiem.
— Jakkolwiek nie jest to miejsce nazbyt stosowne do prezentacji — przemówił Albert — nie bądźmy zabobonni. Panie Morrelu, pozwól, abym ci przedstawił pana Franciszka d‘Epinay, mego najzacniejszego współtowarzysza podróży, z którym całe Włochy zwiedziłem. Tobie zaś, drogi Franciszku, powiem, iż w panu Maksymiljanie Morrel pozyskałem od niedawna nowego przyjaciela.
Morrel, zanim podał swą rękę, zawahał się przez chwilę zapytując siebie, czy to nie będzie nikczemną hipokryzją dawać uścisk dłoni człowiekowi, przeciwko któremu walczy się potajemnie? Przyszła mu jednak na myśl przysięga dana, staremu Noirtierowi, przybrał więc, o ile tylko był zdolen to uczynić, obojętny wyraz twarzy i wypełnił zimno towarzyski zwyczaj.
— Panna de Villefort musi być bardzo zbolała? — zapytał Chateau-Renaud.
— O, tak!... Jest smutna i ogromnie zmieniona. Dziś rano zaledwie ją poznać zdołałem.
Te zwyczajne słowa sprawiły Morrelowi boleść niewymowną. Nietylko ze względu na ich treść, ale że ten człowiek widział Walentynę i z nią mówił, gdy on...
Młody i zapalony oficer z ogromnym wysiłkiem jedynie zdołał zapanować nad sobą, odszedł jednak bardzo szybko, w towarzystwie Chateau Renaud, w stronę grobu, przed którym cały orszak pogrzebowy przed chwilą się właśnie zatrzymał.
— Wspaniałe pomieszczenie — rzekł Beauchamp, przypatrując się pomnikowi — przepyszny pałac letni i zimowy. I ty zamieszkasz w nim kiedyś mój Franciszku drogi, boć przecie niezadługo należeć będziesz do tej rodziny. Co do mnie, to wolał bym domek na wsi, maleńką mogiłkę gdzieś pod drzewami, ażeby mego biednego ciała nie przytłaczała taka olbrzymia masa kamieni.
— Czemże jest życie — odezwał się Debray — jak nie wyczekiwaniem w przedpokoju śmierci?
Po ukończeniu obrzędów religijnych, część zebranych rozchodzić się zaczęła.
Chateau Renaud, Albert i Morrel odeszli w jedną stronę, Debray i Beauchamp w drugą.
D‘Epinay pozostał z de Villefortem, a gdy nakoniec rozejść się mieli, ten ostatni zapytał:
— Kiedyż się zobaczymy, panie baronie?
— Jestem zawsze na pańskie rozkazy — odpowiedział d‘Epinay.
— To możebyśmy pojechali razem?
— Ależ jeżeli to nie sprawi panu różnicy?...
Morrel scenę tę obserwujący zdaleka, nie bez słuszności niepokoić się zaczął.
Villefort i Franciszek wrócili tymczasem na przedmieście St. Honore.
Prokurator królewski, po przybyciu do pałacu, nie przemówił do nikogo słowa, zaprowadził natomiast swego przyszłego zięcia do swego gabinetu, gdzie mu wskazał krzesło z prośbą, ażeby odpocząć zechciał, a następnie w te do niego odezwał się słowa:
— Muszę ci przedewszystkiem zakomunikować, baronie, w formie, że tak powiem urzędowej, ostatnią wolę margrabiny, wyrażoną na parę chwil przed śmiercią. Otóż ostatniem życzeniem zmarłej było, ażeby ślub jej wnuczki odbył się jaknajprędzej, bez względu na żałobę. Jak ci wiadomo zapewne, pani de Saint Meran cały swój majątek zapisała w przeddzień swej śmierci, Walentynie. Komunikuje ci zaś to, byś wiedział jak ma być spisana intercyza ślubna. Idź więc do notarjusza i poproś go, by ci pokazał wszystkie akta, sprawy tej dotyczące. Notarjusz, pan Dechams, mieszka przy placu Beauve.
— Sądzę, iż podpisanie aktu ślubnego, w tak smutnych chwilach byłoby dla panny Walentyny sprawą przykrą.
— Jestem pewien, iż córka moja, panie baronie z poddaniem się spełni ostatnią wolę swej babki, a że i z mej strony żadne przeszkody nie zachodzą, przeto spodziewam się, że i ty, baronie, nie będziesz miał nic przeciwko temu, by formalności ślubne zostały załatwione jak najprędzej.
— A żałoba? — spróbował się jeszcze opierać Franciszek.
— Bądź pan spokojny. Formy przyzwoitości zostaną zachowane. Po załatwieniu formalności podpisania aktu ślubnego, córka moja pojedzie do swych dóbr, Saint Meran, gdzie przebywać będzie trzy do czterech miesięcy, w towarzystwie mej żony, a swej macochy.
— To byłby najlepszy sposób wyjścia z kłopotliwego położenia — przyznał d‘Epinay — ja tymczasem zająłbym się urządzeniem mieszkania w Paryżu.
— Jeżeli się zgadzasz, to możeby było najlepiej odpisać akt ślubny dziś jeszcze? Posłałbym po notarjusza, przejrzelibyśmy tutaj wspólnie raz jeszcze intercyzę ślubną, ewentualnie zmienili ją w szczegółach, no i za jakąś godzinę wszystko byłoby załatwione. Ślub kościelny wzięlibyście dopiero, po powrocie mej córki do Paryża...
— Zgadzam się na wszystko — powiedział d‘Epinay — o jednę tylko rzecz chciałbym prosić pana, o to mianowicie: by Albert de Morcef i Raul de Chateau Renaud byli obecni przy podpisaniu aktu. Są to przyjaciele moi.
— Będzie panu przyjemniej, zapewne, osobiście ich o to poprosić. A więc idź. Za godzinę czekać będę wraz z Walentyną w tym samym salonie na przyjście panów.
D‘Epinay przyobiecał, iż dołoży wszelkich usiłowań, ażeby się nie spóźnić i wyszedł pospiesznie.
De Villefort wtedy udał się do córki i zawiadomił ją, iż podpisanie aktu ślubnego będzie miało miejsce za godzinę, rozkazuje jej przeto, by się odpowiednio do tego przygotowała.
Gdy po domu rozeszła się ta niespodziewana wieść, — powstało zdumienie ogólne. Nawet pani de Villefort nie dawała jej początkowo wiary. W Walentynę zaś uderzyła, jak piorun. Spojrzała błędnie dookoła, zdając sobie dobrze z tego sprawę, że zło oczekiwane przyszło wreszcie i że teraz żadnego już niema ratunku.
Chciała pobiec do dziadka, przez ogród uciec wreszcie, pan de Villefort spotkał ją jednak na schodach, wziął za rękę i zaprowadził tak, przemocą nieomal, do salonu.
W przedpokoju spotkała biedna panienka Wawrzyńca, któremu rozpaczliwym wzrokiem dała poznać, co się w jej sercu dzieje.
Niezadługo do salonu przyszła również i pani de Villefort wraz z małym Edwardkiem. I ona była — nie to, żeby smutna — lecz jakby znużona, wyczerpana.
Gdy usiadła, natychmiast wzięła swego synka na kolana i z konwulsyjnem drżeniem od czasu do czasu przyciskała go do piersi.
Wkrótce dał się słyszeć turkot pojazdów, wjeżdżających na dziedziniec.
W jednym z nich przyjechał notarjusz, w drugim Franciszek ze swymi przyjaciółmi. Po chwili wszyscy przybyli zgromadzili się już w salonie.
Walentyna była tak blada i mizerna, że niebieskie żyłki na jej skroniach rysowały się jak najwyraźniej.
Franciszek czuł się również wzruszony.
Chateau Renaud i Albert spoglądali po sobie ze zdziwieniem. Obrzęd pogrzebowy przedstawiał obraz niemniej smutny, jak ten, który miał się rozpocząć.
Notarjusz przygotowawszy wszystko systematycznie, zajął miejsce w szerokiem krześle, a po włożeniu na nos okularów zwrócił się naprzód do Franciszka.
— Czy pan jesteś Franciszkiem de Quesnel, baronem d‘Epinay? — zapytał zimno, tonem urzędowym, wiedząc doskonale do kogo przemawia.
— Tak, panie, ja nim jestem — odpowiedział Franciszek.
Notarjusz skłonił się.
— Winienem pana uprzedzić — rzekł następnie — że związek pański z panną de Villefort zmienił w zupełności rozporządzenia pana Noirtier, dotyczące jego wnuczki. Cały majątek bowiem, który miał spaść na nią, zapisał z tego powodu na ubogich. Zwracam jednak przy tej sposobności uwagę, że ze względu na to, iż testator miał prawo rozporządzać tylko częścią swego majątku, zaś ofiarował na ubogich cały, testament jego może być bardzo łatwo zwalony i uznany za nieważny.
— Tak jest — uzupełnił przemowę notarjusza de Villefort — czuję się wszelako w obowiązku dodać, że dopóki ja żyję, testament mego ojca pozostanie nienaruszony.
— Panie — odpowiedział d‘Epinay — przykro mi niewymownie, iż w obecności panny de Villefort są poruszane podobne kwestje. Nie pytałem wcale, jaki posiada ona majątek, zwłaszcza że i tak, po jego uszczupleniu o kapitał pana de Noirtiera, jest on znacznie większy od mojego. Ja zawieram związek ten dlatego jedynie, iż widzę w nim swe osobiste szczęście, a nie dla majątku.
Walentyna, gdy usłyszała słowa te, uczyniła ledwo dostrzegalny gest podzięki, przyczem ciche łzy popłynęły po jej licach.
— A więc dajmy pokój — odezwał się de Villefort, zwracając się do swego przyszłego zięcia — wszystkim tym majątkowym sprawom. To tylko dodaćbym pragnął, iż testament wspomniany nie może w niczem obrażać pana i jest jedynie dowodem, wskazującym na osłabienie władz umysłowych pana Noirtier. Albowiem nie to ma on za złe swej wnuczce, iż wychodzi ona za pana, lecz że wychodzi wogóle za mąż. Starość jest egoistyczna, panie baronie, i nic się na to poradzić nie da.
Zaledwie pan de Villefort skończył swą przemowę, a Franciszek zdążył podziękować mu za te dowody przychylności, gdy do salonu wszedł, nie wołany, stary sługa Noirtiera, Wawrzyniec.
— Panowie — rzekł głosem dziwnie uroczystym — pan Noirtier de Villefort pragnie pomówić natychmiast z panem Franciszkiem de Quesnel, baronem d‘Epinay.
Stary sługa, zupełnie tak samo jak notarjusz, wymienił wszystkie tytuły narzeczonego, jakby w obawie, by przypadkiem kto inny wezwania tego nie wziął do siebie.
Gdy ucichł głos sługi, de Villefort zadrżał, pani de Villefort opuściła ręce, Walentyna wreszcie zbladła jeszcze bardziej, zerwała się z krzesła i tak pozostała, jak alabastrowa statua.
Notarjusz spojrzał na pana de Villeforta.
— Prośba twego pana jest niemożliwa do spełnienia — zabrał wtedy głos pan prokurator królewski — pan baron d‘Epinay nie może teraz opuścić salonu.
— Pan mój — oświadczył bardzo stanowczo Wawrzyniec — prosi pana barona o łaskawe przybycie do niego natychmiast, ponieważ musi on porozmawiać z nim o sprawach bardzo dużego znaczenia.
— To kochany mój dziadunio Noirtier mówi już teraz? — odezwał się Edwardek.
Ten więcej niż nie na miejscu koncept nazbyt rozpieszczonego dziecka został nawet przez panią de Villefort przyjęty milczeniem, ze względu na zbyt wielką powagę chwili.
— Pan mój uprzedza, że jeżeliby pan baron d‘Epinay nie zechciał przyjść do niego, — dodał Wawrzyniec — to każe się wtedy znieść do salonu.
— Walentyno — odezwał się wtedy de Villefort — zechciej się udać, proszę, do dziadka swego i zapytaj go się, co to wszystko ma znaczyć?
Panna de Villefort już zmierzała ku drzwiom, lecz pan prokurator zatrzymał ją słowy:
— Poczekaj — i ja pójdę z tobą.
— Zechciej pan wybaczyć — wmieszał wtedy swój głos baron d‘Epinay — ponieważ pan Noirtier ze mną widzieć się pragnie, najprostszą będzie przeto rzeczą, gdy ja przedewszystkiem udam się do niego. Bardzo nawet szczęśliwy będę, że mieć będę sposobność złożenia mu wyrazów mego szacunku. Od bardzo dawna tego pragnąłem.
— A to na co? — rzekł w odpowiedzi na deklarację tę de Villefort z widocznym niepokojem w głosie — nie zadawaj sobie zbytecznego trudu.
— Bardzo przepraszam pana — rzekł na to stanowczym tonem Franciszek — nie mogę jednak pominąć sposobności przekonania pana Noirtiera, że nieuzasadnioną, być może, ma do mnie antypatję, którą w każdym razie starać się będę zwalczyć mym najgłębszym szacunkiem.
Przeciw woli takiej, i to w podobnej formie wyrażonej, de Villefort nie mógł już oponować, to też nie pozostawało mu nic innego, jak w milczeniu podążyć za przyszłymi małżonkami, którzy szli do pokoju pana Noirtier.
Pozostali w salonie panowie: Chateau Renaud i Morcef z coraz większem spoglądali na siebie zdumieniem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.