Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IX
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
PROTOKUŁ.

Noirtier czekał już na gości, ubrany w czarny strój wizytowy.
Gdy trzy oczekiwane osoby weszły do jego pokoju, paralityk spojrzał na drzwi, a wtedy Wawrzyniec zamknął je natychmiast.
— Pamiętaj — szepnął de Villefort do Walentyny, która aż drżała cała z radosnej nadziei — pamiętaj, że gdyby pan Noirtier chciał ci objawić cośkolwiek takiego, co mogłoby zerwać twe małżeństwo, to ja, ojciec, zabraniam ci go rozumieć.
Walentyna przyjęła słowa te w milczeniu.
Wtedy de Villefort zbliżył się do ojca i rzekł:
— Oto jest pan Franciszek d‘Epinay — powiedział — którego pragnąłeś mieć u siebie, a który posłuszny twemu wezwaniu, przybył do ciebie! Pragnęliśmy wszyscy oddawna spotkania tego i byłbym niewymownie szczęśliwy, gdyby chwila ta dowiodła, jak bardzo sprzeciwianie się twe związkowi temu było bezzasadne.
Noirtier na słowa te odpowiedział spojrzeniem, które przejęło dreszczem Villeforta.
Następnie patrzeć zaczął na Walentynę, a gdy ta się doń zbliżyła, utkwił wzrok w szufladzie biurka.
— Mam otworzyć tę szufladę, czy tak, dziaduniu?
— Tak.
Wtedy panna de Villefort spełniła dany jej rozkaz, przyczem ujrzano, iż w szufladzie się znajdowały jakieś papiery, zaś z boku leżał kluczyk stalowy, małe arcydzieło sztuki ślusarskiej.
— Mam ci podać te papiery dziadku?
— Nie.
— A więc kluczyk?
— Tak.
Wzrok starca zwrócił się wtedy na małe starożytnej roboty biureczko, w kącie pokoju stojące i przez wszystkich zapomniane.
— Czy mam kluczykiem tym otworzyć jednę z szuflad biureczka tego? Którą? Lewą może?
— Nie.
— Więc prawą.
— Tak.
Walentyna otworzyła wskazaną szufladę i wydostała z niej plikę papierów.
— Czy papiery te mam ci podać, dziaduniu?
— Nie.
— Ależ w takim razie w szufladzie tej nic już niema — zawołała głosem pełnym bólu Walentyna.
Oczy paralityka zwróciły się na słownik.
— A, rozumiem — i natychmiast zaczęła wymawiać litery alfabetu. Przy „S“ wzrok starca ją zatrzymał.
Położyła na kolanach starca słownik, na literze „S“ otworzony, a następnie zaczęła palcem przesuwać po słowach od góry do dołu. Przy słowie „skryty“, zamknęło się oko paralityka.
— A więc w tej szufladzie jest coś skrytego — domyśliła się Walentyna.
— Tak.
— Któż zna tę skrytkę?
Noirtier spojrzał na drzwi, któremi przed chwilą wyszedł służący.
— Czy Wawrzyniec? Mam go więc zawołać?
— Tak?
Walentyna podeszła do drzwi, otworzyła je i przywołała starego sługę.
Przez cały czas „rozmowy“ powyższej Noirtiera z wnuczką, de Villefort potem się oblewał, niepokojem dręczony, co do Franciszka, to ten stał zdumiony, więcej — osłupiały.
Wawrzyniec nie pozwolił na siebie czekać, lecz ukazał się natychmiast.
— Wawrzyńcze — powiedziała Walentyna — dziadek mój kazał mi wziąć klucz z tej oto szuflady, a następnie otworzyć szufladę tego oto biurka, ma być tutaj coś skrytego i że tobie jest wiadoma ta tajemnica. Pokaż nam tę skrytkę.
Stary sługa spojrzał na swego pana.
— Tak, chcę tego — mówiło przenikliwe oko starca.
Wawrzyniec nacisnął w pewnem miejscu tajemną sprężynę, a gdy jedna z deseczek odskoczyła, wydobył ze skrytki zwój papierów.
— Komuż mam oddać te papiery? Czy panience?
— Nie.
— A więc panu baronowi d‘Epinay?
— Tak.
Zdziwiony niepomiernie, Franciszek wystąpił naprzód.
— Ja mam wziąć te papiery? — zapytał.
— Tak.
D‘Epinay odebrał wtedy papiery, rozerwał wstążkę i rzucił okiem na kopertę, na której zobaczył napis „Oddać po mojej śmierci przyjacielowi memu, jenerałowi Durand, który, umierając, przekaże, z kolei, pakiet ten synowi swemu z poleceniem by go przechowywał jak najstaranniej, jako dokument nader wielkiej wagi“.
— Cóż mam zrobić z papierami temi? — zapytał d‘Epinay.
— Zapewne zachować u siebie zapieczętowane — rzekł prokurator królewski.
— Nie, nie!... zaoponował żywo paralityk.
— Żądasz może, kochany dziadku, ażeby pan d‘Epinay je przeczytał?
— Tak.
— Czy zrozumiałeś, panie baronie? — zapytała d‘Epinay‘a Walentyna — dziadek mój prosi, ażebyś przeczytał te papiery.
— Usiądźmy w takim razie — rzekł zniecierpliwiony prokurator — bo to zajmie nam zapewne sporo czasu.
— Siądźcie — wyraził wzrok starca.
Lecz jeden tylko de Villefort skorzystał z zaproszenia, Walentyna bowiem stanęła przy dziadku, wsparła rękę o jego fotel, zaś Franciszek stanął vis a vis starca.
— Czytaj pan — wyraził wzrok Noirtiera.
Franciszek rozerwał kopertę i zaczął czytać:
— Wypis z protokułu, sporządzonego na posiedzeniu klubu bonapartystów przy ulicy Ś-go Jakóba, dn. 5 lutego 1815-go roku.
Głos czytającego załamał się przy dacie. Właśnie w dniu 5 lutego 1815 r. jego ojciec został zamordowany!
De Villefort i Walentyna nieprzerwanie milczeli, oko starca natomiast zdawało się mówić: czytaj, czytaj...
Ulegając woli tej, d‘Epinay rozpoczął czytanie.
„Niżej podpisani: Ludwik Beaurepaire, pułkownik artylerji, Stefan Dechamp, jenerał brygady, i Klaudjusz Lecharpal, zarządzający dobrami państwowemi, oświadczają niniejszem, iż dn. 4 lutego 1815 r. nadszedł list z Elby, polecający względności i ufności członków klubu bonapartystów — jenerała Flawjana de Quesnel, który, służąc cesarzowi od 1804 do 1814 roku, był całkiem, jak się zdawało, oddany dynastji Napoleona, pomimo tytułu barona, jakim go Ludwik XVIII od dóbr Epinaya obdarzył.
List ten był istotnie adresowany do Quesnel i upraszał go, aby się znajdował na posiedzeniu powyżej wzmiankowanego klubu w dn. 5 lutego.
W liście nie była wymieniona ani ulica, ani numer domu, w którym posiedzenie odbyć się miało, był on bez podpisu, przytem informował jednak generała, iż o ileby się zgodził, to przyjdą po niego i zabiorą o godzinie 9-ej wieczór.
O godzinie 9-ej, sam prezes klubu przybył do jenerała. Był on do wyjścia przygotowany, prezes oświadczył mu, iż zostanie wprowadzony, o ile pozwoli sobie zawiązać oczy.
Jenerał de Quesnel zgodził się na warunki, dając słowo honoru, iż nie będzie się starał rozpoznawać drogi, ani też domu, do którego go wprowadzą.
Konie jenerała stały na dziedzińcu gotowe do wyjazdu, prezes oświadczył jednak jenerałowi, iż własnym powozem jechać nie może, albowiem na nicby się zdało zawiązywać oczy panu, gdy jego stangretowi byłby wiadomy adres.
— Jakże tedy zrobimy? — zapytał de Quesnel.
— My mamy własny powóz — powiedział prezes.
— Jakże możesz być pan pewien swego stangreta i powierzać mu tak wielkiej wagi tajemnice, gdy memu, przez roztropność, powierzyć jej nie chcesz?
— Nasz stangret — oświadczył prezes — jest jednym z członków klubu. Zawiezie nas rzeczywisty radca stanu.
— Tym sposobem — rzekł jenerał z uśmiechem — unikniemy jednego niebezpieczeństwa, ale narażamy się na drugie, że nas wywrócić może.
Żart ten notujemy tutaj jako dowód, iż jenerał jechał na posiedzenie w pogodnym stanie ducha, nie będąc do tego bynajmniej zmuszanym.
Gdy jenerał i prezes wsiedli do powozu, ten ostatni zawiązał jenerałowi oczy fularową chustką.
W drodze prezes spostrzegł, iż jenerał usiłuje patrzeć przez chustkę, przypomniał mu więc dane słowo honoru.
— A prawda, przepraszam — rzekł wtedy jenerał.
Powóz zatrzymał się w alei św. Jakóba, jenerał wysiadł, wspierając się na ramieniu prezesa, godności którego nie domyślał się nawet, uważając go za prostego członka klubu. Po przejściu kilkudziesięciu kroków byli już w klubie.
Posiedzenie było już otwarte, członkowie klubu, uprzedzeni o mającem nastąpić wprowadzeniu nowego członka klubu, stawili się w komplecie.
Gdy jenerał znalazł się już w sali, prezes pozwolił mu zdjąć chustkę z oczu, a wtedy przybyły zdziwił się bardzo, gdy ujrzał bardzo wielu znajomych, o których sądził dotychczas, że są zagorzałymi rojalistami.
Zapytany, czy jest przychylny sprawie? — jenerał odpowiedział, iż list z Elby powinien mówić za niego“.
Franciszek przerwał czytanie.
— Ojciec mój był rojalistą — powiedział — zbyteczną więc było rzeczą zapytywać się o jego przekonania, które były znane wszystkim.
— Czytaj, czytaj dalej — mówiło oko starca.
„Prezes — czytał dalej Franciszek — zwrócił się wtedy do Jenerała z żądaniem, by wyraźniej swe credo polityczne zdeklarował. Pan de Quesnel odpowiedział wtedy, iż pragnąłby przedtem się dowiedzieć, czego od niego mają zamiar żądać?
Oświadczono wtedy jenerałowi, iż klub otrzymał list z Elby z wiadomościami, dotyczącemi rychłego powrotu Cesarza, a także zapowiedź drugiego listu, który przywieźć ma dowódca statku Faraon, należącego do kupca Morrela, oddanego zupełnie sprawie. W tym drugim liście miało być więcej szczegółów, dotyczących powrotu.
W czasie czytania tego listu jenerał, którego uważano już za członka klubu, okazywać zaczął uczucia wstrętu i oburzenia.
— Jakie jest zdanie twoje o liście tym, jenerale? — zapytał go prezes.
— Myślę, iż niedawno przysięgliśmy Ludwikowi, nie godzi się łamać dla excesarza dane słowo.
Odpowiedź była tak jasna, iż nie mogło być już wątpliwości co do tego, jakie wzmiankowany jenerał wyznaje zasady.
— Jenerale — zawołał wtedy prezes — nie znamy żadnego Ludwika XVIII, ani ex-cesarza. Jest tylko jeden Cesarz Napoleon, oddalony chwilowo od swego państwa przez gwałt obcych i zdradę niektórych poddanych.
— Darujcie, panowie — odpowiedział jenerał. — Być może, że dla was nie istnieje król Ludwik XVIII, lecz ja go, cóż poradzić na to? — uznaję, czego dowodem najlepszym, iż przyjąłem tytuł barona i piastuję godność marszałka polnego.
— Panie — odpowiedział na to prezes, tonem surowym, powstając przytem z miejsca — uważaj dobrze na to, co mówisz i zastanów się, słowa te stwierdzają, iż mylono się, licząc na ciebie, żeśmy się na tobie zawiedli. Zwierzyliśmy się ci ze wszystkiem, a teraz okazuje się, iż postąpiliśmy nieostrożnie, że tytuł i stopień przywiązały cię do rządu, który ci je ofiarował, a który my właśnie mamy zamiar wywrócić. Nie zmuszamy cię do tego, bynajmniej, abyś nam udzielił swej pomocy, nie wciągamy bowiem do swego stowarzyszenia nikogo wbrew jego woli; będziemy jednak zmuszeni domagać się od ciebie, abyś postąpił teraz jak człowiek uczciwy.
— Uważasz pan tedy — odpowiedział de Quesnel — że człowiek uczciwy, po odkryciu spisku powinien milczeć; otóż ja uważam, iż byłoby toż samo, jakbym został wspólnikiem waszym“.
— O mój ojcze! — jęknął Franciszek, przerywając czytanie — teraz rozumiem, dlaczego zostałeś zamordowany!
Walentyna mimowoli rzuciła wzrok pełen uznania na młodzieńca, który w tem uniesieniu synowskiem wyglądał bardzo pięknie.
De Villefort oddawna wstał już z krzesła i nerwowo przechadzał się po pokoju.
Noirtier śledził wzrokiem wyraz twarzy każdego z obecnych, zachowując w swej postawie godność, pełną surowości i spokoju.
Franciszek, po swym wybuchu, podniósł znów rękopis do oczu i czytał:
„Zostałeś pan — rzekł prezes — zaproszony na to posiedzenie; nikt cię tu nie wciągnął gwałtem. Żądano od pana, byś pozwolił sobie zawiązać oczy. Czyniąc zadość tym żądaniom, mogłeś być aż nadto przekonanym, że my nie pracujemy, bynajmniej nad utworzeniem tronu Ludwika XVIII-go, nie mielibyśmy bowiem powodu dokładać tylu starań dla uchronienia się przed okiem policji. Być może, iż jest to wygodną rzeczą przywdziewać maskę dla podejścia cudzej tajemnicy, lecz z nami nie będzie to tak łatwa znów sprawa! Nie, mój panie, musisz teraz wyraźnie i szczerze się wypowiedzieć, za kim jesteś? Za królem, czy też za cesarzem?
— Jestem rojalistą — odpowiedział jenerał — przysięgałem Ludwikowi XVIII-mu i dochowam mu wierności.
Po słowach tych na sali zapanowało głuche milczenie, potem zaczęto szemrać. Lecz prezes powstał, nakazując ciszę.
— Jesteś pan natyle poważnym człowiekiem — rzekł — iż musisz zdawać sobie sprawę z tego, jakie następstwa pociągnąć za sobą musi twa tak głośno złożona deklaracja. Przysięgnij jednak na honor, iż nie wyjawisz nic z tego, coś tu widział i słyszał, a puścimy cię wolno.
Jenerał obejrzał się wkoło i ujrzał wszędzie spojrzenia tchnące niechęcią. Nie uląkł się ich wszelako, przeciwnie z całą siłą zawołał:
— Nie przysięgnę.
— A więc zginiesz — rzekł spokojnie prezes.
Jenerał postąpił wtedy parę kroków naprzód i głośno powiedział:
— Mam syna, winienem przeto pomyśleć o nim, skoro mnie otaczają mordercy.
— Jenerale — odpowiedział z godnością prezes zgromadzenia — jeden człowiek ma zawsze prawo znieważać pięćdziesięciu, jest to przywilej słabości. Źle jednak czyni ten, kto przywileju tego nadużywa. Więc radzę ci jeszcze, przysięgnij.
Jenerał, poskromiony tą wyższością prezesa zgromadzenia, zawahał się, a w końcu zbliżając się do stołu prezesa zapytał:
— Jaka jest rota przysięgi?
— Taka: „Przysięgam na honor, iż nie wydam przed nikim na świecie, co słyszałem i widziałem dnia 5 lutego 1815 roku, pomiędzy godziną 9 a 10 wieczorem w nieznanym mi z nazwy klubie, przyczem oświadczam, iż na śmierć zasłużę, jeśli tej przysięgi mojej nie dotrzymam“.
Jenerał, po krótkim namyśle, powtórzył słowa przysięgi. A gdy to uczynił, rzekł:
— A teraz chciałbym się stąd oddalić. Czy jestem wolny?
Prezes powstał, dał polecenie trzem członkom zgromadzenia, ażeby mu towarzyszyli i wsiadł z jenerałem do powozu, po uprzedniem zawiązaniu mu oczu. W liczbie tych członków był i powożący, który przywiózł jenerała.
— Dokąd pan chcesz, abyśmy cię odwieźli?
— Dokądkolwiek, bylebym jak najprędzej pozbył się waszego towarzystwa — odpowiedział pan d‘Epinay.
— Zechciej się liczyć, panie, ze słowami — rzekł wtedy prezes, ponieważ nie jesteś już na zgromadzeniu i masz przed sobą pojedyńczych już tylko ludzi. Nie znieważaj ich przeto, jeżeli nie pragniesz być zmuszonym do zdania rachunku ze swych słów.
Pan d‘Epinay nie chciał jednak zrozumieć tego i rzekł:
— Jest was czterech i dlatego czujecie się tak mężni i odważni.
Wtedy prezes kazał zatrzymać powóz. Było to właśnie na rogu ulicy Ormes.
— Z jakiego powodu tutaj kazałeś pan zatrzymać powóz? — zapytał d‘Epinay.
— Ponieważ pan — odparł prezes — znieważyłeś człowieka, który domagać się będzie teraz honorowego zadośćuczynienia.
— Otóż nowy sposób mordowania ludzi pod płaszczykiem honoru — zawołał jenerał.
— Ani jednego słowa więcej, panie — krzyknął prezes — jeśli nie chcesz, bym cię miał za nikczemnika, który słabości jako tarczy używa. Jesteś pan sam jeden, a więc z jednym z nas tylko mieć będziesz do czynienia; masz szpadę przy boku, ja zaś — w tej oto lasce; brak ci świadków, a więc jeden z tych panów będzie świadkiem twoim. A teraz, jeśli chcesz, możesz odsłonić oczy.
Jenerał zerwał chustkę natychmiast.
— Będę więc nakoniec wiedział, z kim mam do czynienia.
Otworzono drzwiczki powozu i czterech mężczyzn wysiadło z niego“.
Franciszek przerwał raz jeszcze czytanie, ocierając zimny pot, z czoła mu spływający. — Był to widok, istotnie, przerażający, patrzeć na syna, jak ze drżeniem, blady, wczytuje się w nieznane mu dotychczas szczegóły śmierci swego ojca.
Walentyna miała złożone ręce jak do modlitwy.
Noirtier patrzył na de Villeforta z wyrazem najwyższej dumy.
Franciszek znów się wziął do czytania.
„Było to, jak to już zaznaczyliśmy powyżej, dn. 5 lutego. Od trzech dni panował mróz do pięciu stopni dochodzący, to też schody, ku rzece wiodące, były pokryte lodem. Jenerał był wysokiego wzrostu i otyły, z tej przyczyny zejście po oślizgłych schodach nie było dla niego rzeczą zbyt łatwą.
Noc była ciemna, brzeg rzeki lodem i śniegiem pokryty, woda rzeki była czarna, głęboka, płynęły po niej białozielone bryły lodu.
Jeden ze świadków poszedł po latarnię, przy jej świetle broń opatrzono.
Szpada prezesa, jako z laski dobyta, była krótsza o dziesięć centymetrów od szpady przeciwnika i bez rękojeści.
Jenerał d‘Epinay zażądał, ażeby na broń pociągnięto losy, lecz prezes, głosem nie dopuszczającym opozycji, orzekł, że każdy z przeciwników winien walczyć własną bronią.
Latarnię umieszczono na jakimś słupie i obaj przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie.
Światło, padające na dwie szpady tworzyło błyskawice, ludzi zaledwo było można widzieć, z przyczyny mgły i ciemności.
Jenerał d‘Epinay uchodził za jednego z lepszych szermierzy, został jednak do tego stopnia gwałtownie zaatakowany, od pierwszych skrzyżowań szpad poczynając, iż zachwiał się i upadł.
Świadkowie sądzili, iż padł zabity, przeciwnik jednak, wiedząc, iż go nie dotknął, podał mu rękę i pomógł wstać.
Zdarzenie to, zamiast ułagodzić, zwiększyło jeszcze gniew jenerała, tak iż z furją napadł na przeciwnika. Ten jednak nie ustąpił ani kroku. Po trzykroć jenerał się cofał i tyleż razy ponownie rzucał się do ataku.
Aż nakoniec upadł powtórnie.
Myślano, iż się poślizgnął, jak za pierwszym razem, że jednak leżał ciągle w jednej postawie, bez ruchu, świadkowie przystąpili do niego, chcąc go podnieść. Jeden z nich biorąc go za rękę, uczuł wilgotne ciepło. Była to krew. Jenerał pozostający czas jakiś w omdleniu, wrócił do przytomności nakoniec i rzekł:
— Acha, postawiono mnie do walki z zawadjaką jakimś, czy też pułkowym fechmistrzem!
Prezes nic nie odpowiedział, zbliżył się tylko do jednego ze świadków, i zaginając rękaw, pokazał rękę dwukrotnie pchniętą; potem rozpiął surdut i kamizelkę i pokazał pierś zranioną, z której krew obficie broczyła. Nie wydał jednak najmniejszego jęku.
Jenerał d‘Epinay wpadł w powtórne omdlenie, a po pięciu minutach skonał“.
Franciszek przeczytał ostatnie wyrazy głosem tak przytłumionym, iż trudno było je dosłyszeć. A gdy skończył, odetchnął głęboko, przeciągnął ręką po oczach i zamilkł na chwilę.
Po chwili czytać zaczął dalej:
„Prezes wszedł na schody, schowawszy szpadę do laski, a ślady swe za każdym krokiem znaczył krwią na śniegu. Gdy wstąpił na schód ostatni, dał się słyszeć głośny plusk fali.
To świadkowie, po stwierdzeniu, iż jenerał skonał istotnie, rzucili jego ciało do rzeki.
Stwierdzamy niniejszem przeto, iż jenerał de Quesnel zginął w pojedynku jak najbardziej formalnym, a nie w zasadce lub skrytobójczo.
Na stwierdzenie tego zredagowaliśmy niniejszy dokument, który własnoręcznemi potwierdzamy podpisami, aby kiedyś, któraśkolwiek z osób działających nie została oskarżona o zabójstwo rozmyślne, z zasadami honoru niezgodne.

(Podpisy) Beaurepaire-Dechamp-Lecharpal“.


Gdy Franciszek skończył to przerażające dla syna czytanie, Walentyna była zalana łzami, Villefort zaś, cały drżący, usiłował wzrokiem błagalnym wyprosić na nieugiętym starcu, ażeby powstrzymał piorun, mający uderzyć za chwilę.

Po chwili ciszy, przerwać której nikt nie miał odwagi, odezwał się d‘Epinay do Noirtiera:
— Panie, ponieważ cała ta straszna tajemnica jest ci wiadoma niewątpliwie w najdrobniejszych szczegółach, nie odmawiaj mi ostatniej i jedynej pociechy i powiedz nazwisko prezesa klubu, aby było mi wiadome: kto jest zabójcą mego biednego ojca?
Villefort, obłąkany prawie, niepewną ręką szukać zaczął klamki u drzwi, by uciec, nie widzieć, nie słyszeć. Walentyna, która niejednokrotnie widziała na ręku dziadka dwie blizny po ranach szpadą zadanych, nagłym ruchem w tył się cofnęła.
— Dobrze — wyraził wzrok Noirtiera.
— O pani — zawołał wtedy Franciszek — pomóż mi zrozumieć, udziel mi swej pomocy, bym mógł poznać prawdę.
Noirtier utkwił wzrok w słowniku.
D‘Epinay z nerwowem drżeniem wziął foljał do ręki i wymienił kolejno głoski alfabetu, aż do „J“.
Przy literze tej starzec przymknął oko.
Walentyna skamieniała wprost ze zgrozy, rękoma zakryła oczy.
Franciszek przesuwać zaczął tymczasem palcem z góry na dół, po kartkach słownika, gdy doszedł do wyrazu „Ja“ — starzec zamknął oko.
— Ty, panie! — zawołał Franciszek, chwytając się rękoma za włosy — ty, panie, byłeś prezesem klubu bonapartystów i ty zabiłeś mego ojca?
— Tak — powtórzyło oko starca.
Franciszek padł na krzesło, z resztek sił wyzuty, zaś de Villefort otworzył drzwi i wyszedł przez nie spiesznie, ponieważ ogarnął go lęk, aby nie zagasił resztki życia, tlejącej w sercu straszliwego starca.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.