Przejdź do zawartości

Historya o kilku emerytach i jednym fortepianie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Historya o kilku emerytach i jednym fortepianie
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1878, nr 70-71
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HISTORYA
o kilku emerytach i jednym fortepianie.
OBRAZEK
przez
Klemensa Junoszę.





Było to w lecie, w owéj błogosławionéj porze, w któréj w Dolinie pełno było ludzi, na ulicach mnóstwo kurzu, a na drogach żelaznych moc podróżnych.
Zakochani grali w zielone, bogaci wyjeżdżali do wód, a poeci, powołani i niepowołani, stroili lutnie do pieśni na cześć krzaków, ptaków i robaków....
Warszawa budziła się wcześniéj niż zwykle, a na wsiach wstawano jednocześnie ze słońcem.
Było jakoś lżéj na świecie, ciepléj i miléj; słońce grzało bezpłatnie, drzewa dawały cień darmo, a nieraz chmura przelotna uczęstowała gratisowym prysznicem....
Natura to hojna pani.
Ludzie zaś, jak zwykle, sprzedawali fałsz jednym, kupowali go od drugich, dawali sobie pocałunki judaszowéj miłości i pożerali się nawzajem w sposób bardzo delikatny.
Tego rodzaju walka nazywa się życiem.
Są strategicy umiejący wyzyskiwać odniesione korzyści i ci stają się zacnymi obywatelami, właścicielami domów i placów, członkami różnych korporacyj, a po śmierci wyjeżdżają na Powązki z wielką pompą w cztery konie, a długi, sznur powozów ciągnie się za nimi.
Inni od razu zostają zwyciężeni, lub téż kapitulują z braku sił i z nich to tworzy się proletaryat, hołota, materyał świetnie wyzyskiwany przez uczciwych prawodawców, a niekiedy obszerny przedmiot dla działalności różnych instytucyi filantropijnych.
Czasem więzienie roztwiera czarną paszczękę i połyka z tego proletaryatu indywiduum, które wypowiedziało wojnę pojęciom o własności....
Te wszakże definicye zaprowadziłyby nas za daleko.
Świat nie surdut, a myśmy nie krawcy, nie przerobimy go tak łatwo; dobrze jeszcze jeżeli pracą kilku pokoleń choć jednę łatę tylko przyszyć na nim można.
I to już zysk czysty, boć zawsze co łata, to nie dziura świecąca nagością.
Wszystko idzie i pójdzie swym trybem, choćbyśmy usiedli, jak ongi żydzi nad rzekami babilońskiemi i uderzyli w niebo wielkim płaczem, życie nie wyjdzie ze swéj kolei; bogactwo zacięży ku dołowi, a nędza spłynie na wierzch jak plewa....
Otóż kiedy zakochani grali w zielone, a poeci nucili pieśni na cześć ptaków i kwiatów, w jednym drewnianym domku, na facyatce, widziano otwarte okienko, w którém z poza białych jak śnieg muślinowych firanek, spoglądały na świat czerwone główki fuksyi i gwoździków.
Między firankami wisiała klatka drewniana, a w niéj skakał żółty kanarek, a czasem usiadł na grzędzie i patrzył na gromadkę wesołą wrzaskliwych wróbli, używających z całą swobodą i humorem rozkosznego życia na śmieciach..
Ucztowali téż, ucztowali ci Heliogabale pierzaci: przekupka z przeciwka, rozsypała garść kaszy, była więc świetna biesiada.
Nie ulega wątpliwości, że kanarek zazdrościł im swobody i wesela, bo osowiał dziwnie i piórka najeżył.
Nie wesoło było za tém okienkiem podobno.
Czasem przychodził tam doktór, a częściéj handlarze z workami, aż nareszcie raz przyszedł chłopak od stolarza.
Na drugi dzień bardzo rano, w pustej uliczce rozległ się turkot jakiś dziwny, nie była to bowiem ani dorożka ani wóz, lecz karawan czarny podskakujący po bruku.
Na koźle siedział obywatel w trójgraniastym kapeluszu, z cygarem w ustach i nucąc półgłosem popędzał chudego konia karego.
Téj maści rumaki zapełniają stajnie cmentarne.
— Stróżu, ej stróżu! — wołał karawaniarz zatrzymawszy żałobny rydwan przed domkiem.
— A co?
— To tu któś kipnął?
— A jużci niegdzie. Dobre kobiecisko umarło, rzekł ocierając oczy rękawem....
— Cóś wam markotno.
— A wam bardzo wesoło.
— Widzisz go, będę po każdym może jęczał; cóż to wam się zdaje w jednego konia... jadę i mam płakać? Wysoko to?
— A na facyacie!
— Też radość na drugiém piętrze umierać....
— Ej nie gadajcie człowieku, boć to grzech, pomogę wam i zniesiemy.
— Cóż to krewna wasza?
— Krewna nie krewna, ale kobieta dobra była, a tera sierota jedna ostała po niéj...
— Eh, widzicie, człowiek téż nie pies, ale tak ciągle przy tych nieboszczykach, to żeby człek rano kieliszka wódki nie wypił, toby już i sam chyba pomarł.
— Juści mata racyę, chodźmy-że po trumnę.
Kondukt ruszył.
Czarna trumna z białemi gwoździkami nabijanym krzyżykiem, kołysała się na karawanie; za nią postępowała zapłakana dziewczyna w czarnéj sukience, stróż, a o kilka kroków daléj staruszek emeryt, w paltocie przedpotopowego kroju i kapeluszu z 1848 roku.
Obywatel w trójgraniastym kapeluszu zadumał się, zwiesił głowę na piersiach i usnął, a kare konisko pociągnęło karawan powoli, po téj drodze, po któréj w długoletniéj służbie zawsze chodzić przywykło.
Na świeżéj mogile długo klęczała dziewczyna, a w pewném oddaleniu o krzyż oparty stał emeryt ocierając łzy ukradkiem.
Przecież nie wypadało, żeby były asesor i radca honorowy płakał otwarcie.
Stróż bił się w piersi i mówił głośno wieczny odpoczynek — a po chwili wszystkie te trzy osoby jak kropla w morzu zniknęły w ruchliwym tłumie miejskim.

. . . . . . . . . . . . . .

Emeryt szedł osobno, sapiąc i wzdychając, zatrzymywał się na każdym rogu ulicy i zażywał tabakę, a kiedy przechodził koło gmachu b. komisyi spraw wewnętrznych, to spojrzał bardzo żałośnie.
Nic dziwnego, tam przecież przeszło mu czterdzieści lat najpiękniejszego życia, tam pracował, miał kolegów, wspomnienia i czego jeszcze nie miał?
Kochał się w tym gmachu przez lat siedem, bo naczelnik miał córkę, śliczną pannę Kunegundę, warszawiankę z krwi i kości... nasz emeryt był już z nią po słowie, ale losy chciały inaczéj.
Panna Kunegunda umarła, a narzeczony poprzysiągł być jéj wiernym i dotrzymał słowa... został starym kawalerem.
Teraz zajmował skromny pokoik w tym samym domu, gdzie mieszkała ta co tam ją pochowano przed chwilą. Był rządcą i znał dobrze jéj przeszłość i stosunki.
Teraz dumając o sierocie spieszył co prędzéj do Saskiego ogrodu.
Wiedział, że tam blizko pompy znajdzie zwykłych towarzyszów porannych przechadzek, że nagada się z nimi, naśmieje, a potém pójdzie do zwykłych zajęć.
Spieszył więc jak mógł i o ile na to emerytalne nogi pozwalały, ocierał zmęczoną twarz czerwonym jak krew fularem w czarne kraty i nareszcie doszedł do celu.
Gdy wszedł do ogrodu, siedem rąk wyciągnęło się ku niemu, siedem tabakierek napełnionych różnemi gatunkami tabaki otwarło się z całą uprzejmością dla koleżeńskiego nosa.
— A, panie Inocenty! spóźniłeś się dzisiaj!
— Niepunktualny jesteś! coby na to nieboszczyk pan Rafał powiedział.
— Otóż ja wam powiem, moi koledzy, że była po temu przyczyna i ważna.
— A cóż takiego, mówże, co ci się tam stało.
— Oto jak widzicie, wracam wprost z Powązek.
— I pewnie z pogrzebu?
— Istotnie, przecieżbym tam na wesele nie chodził.
— Kogoż to chowałeś? kolego.
— Oto wam w krótkości opowiem. W tym domu gdzie jestem rządcą, mieszkała wdowa po urzędniku z prowincyi: trudniła się szyciem i sprzedawała resztki z lepszych czasów, aż nareszcie zasłabła i onegdaj przeniosła się ad patres.
— Więc to ją pochowałeś.
— No tak, ale na tém nie koniec.
— Jakto nie koniec, pochowali ją przecież.
— Ba, ale nie pochowali córki co po niéj została: szesnastoletniéj, dobréj, poczciwéj dziewczyny, która przytém jest bardzo ładna.
— Ładna? powiadasz kolega.
— Jak obrazek — i otóż w tém właśnie jest sęk!
— A tak, panie radco, znam ja to, jest sęk i duży. To niedobrze jak sierota ładna.
— Funduszów żadnych nie ma, matka resztki posprzedawała jeszcze za życia, o krewnych ani słychać, cóż więc z nią będzie.
— Źle będzie, taki to los naszych dzieci.
— Jakich naszych?
— No, urzędniczych w ogóle; my przynajmniéj bo sami biedę klepiemy: radca jesteś kawaler, ja wdowiec.
— I ja także.
— I ja.
— My kawalerowie, jak pan Inocenty.
— Témbardziéj więc radźcie mi co zrobić, bo trudno tak biedne dziecko zostawić na bruku.
— Trzeba coś obmyśléć.
— Powoli, panowie, porządnie. Tworzymy więc komitet opiekuńczy nad panną Józefą.
— Coś w rodzaju rady familijnéj.
— Więc wybierzmy najstarszego z nas pana Piotra na prezydującego i radźmy.
— Zgoda.
— Ja wnoszę, żeby jéj kupić sklepik, niech sprzedaje tabakę.
— Dobre to, ale może lepiéj wodę sodową.
— Fe, cóż znowu, już wolałbym maszynę do szycia.
— Zła rada, dostanie suchot.
— Możeby... szkoda, że to nie chłopak, wkręcilibyśmy go gdzie na kancelistę...
— Ani sposób.
I zadumali się poczciwi staruszkowie nie na żarty. Co zrobić z dziewczyną? trudny to referat.
Nareszcie pan Piotr wykrzyknął tryumfująco:
— Słuchajno kolego Inocenty, czy ona grywa na fortepianie?
— Grywa; miały nawet własny fortepian, ale poszedł do ludzi przed pół rokiem.
— Wybornie, niech więc daje lekcye. Tu w Kuryerze jakaś jejmość z Kruczéj ulicy ogłasza, że ma do sprzedania fortepian mało używany, za rubli trzydzieści pięć. Kupmy go dla niéj!
— Otóż to myśl! jest nas ośmiu, to wypadnie na każdego po rs. 4 kop. 37½.
— Bardzo dobrze.
— A ponieważ bis dat qui cito dat, więc idźmy zaraz, nie zwłócząc.
I poszli przejęci ważnością swego zadania.
Na Kruczéj ulicy pod wskazanym adresem, przyjęła ich jakaś jejmość otyła, zajęta jedzeniem serdelków.
— Cóż tu aż tylu panów do mnie sprowadza? ja się nie dam w pole wyprowadzić, jestem kobieta uczciwego życia i surowych zasad, a żem biedna, to temu winien ten pijak, co mi cały majątek zmarnował.
— Ależ pani dobrodziejko, my jesteśmy emeryci.
— Emeryci! to emeryci nachodzą uczciwe kobiety i to jeszcze.... wieluż panów tu jest.... o la Boga! w ośmiu — stróżu! Walenty!
— Niechże pani nie krzyczy, my za interesem, tu jest podobno pantalion do sprzedania.
— A to co nowego? siedemnaście lat chwała Bogu jestem wdową i mam miéć pantalion, odczepcie się, panowie odemnie!
— Więc klawikord! fortepian! pianino! przecież pani ogłaszała w Kuryerze.
— A bo mam do sprzedania, to ogłaszam — i na cóż to panom fortepian?
— Do grania.
— Co takim starym panom po graniu?
— Widzi pani, mamy córkę.
— Chryste Jezu! ośmiu dziadów ma córkę!
— Niechże się pani nie irytuje, bo pójdziemy i fortepianu nie kupimy.
— Dobrze, dobrze, a co mi tam do tego; albo to mało złego na świecie, ja miałam jednego męża i to na mnie gadali, a tu ośmiu! Boże miłosierny, co to za świat teraz, proszę oto stoi fortepian w drugiéj stancyi.
Istotnie w drugiéj stancyi stał długi fortepian, podobny z kształtu do leniwego pieroga, na cienkich nóżkach, z bronzami i z pedałem w kształcie lutni strzaskanéj.
— Czy tylko dobry?
— Jakto czy dobry: fortepian z dwoma szprycami przecież, a jaki ton! niech się organy chowają, proszę spróbować, bardzo proszę, jak w domu własnym.
— Kiedy podobno żaden z nas nie grywa.
— To ja panom zagram, — rzekła jejmość i obtarłszy palce o fartuszek, zabębniła polkę.
Późniéj pan Inocenty spróbował każdy klawisz z osobna, wyliczono pieniądze, a na odchodném jejmość dygając w progu, mówiła:
— Moje uszanowanie córeczce, radabym poznać osobę co ma tylu opiekunów.
— Nie żartuj jejmość, bo to sierota, — krzyknął oburzony pan Inocenty, — uczciwa panienka i biedna....
— Ja téż nic nie powiadam, tylko tak mówię, rzekła skonfudowana moralistka, zamykając drzwi.

. . . . . . . . . . . . . .

Pan Inocenty był to człowiek nader delikatny; nim wszedł do pokoiku panny Józefy, kaszlał długo pode drzwiami, żeby zwrócić uwagę smutnéj lokatorki.
Szanował boleść cudzą wówczas nawet, gdy téj boleści ulgę miał przynosić.
Zapukał do drzwi. Otworzono mu je i wszedł.
Józia w czarnéj sukience stała na środku pokoju blada i znękana.
W oczach jéj nie było łez, na ustach nie błąkała się skarga, ale cała postać świadczyła o wielkiém cierpieniu, co to człowieka niemal w kamienny posąg zamienia.
Pokoik był bardzo skromniutki, bardzo ubogo, sieroco wyglądał, ale każdy sprzęcik był czysty, kwiatki pielęgnowane troskliwie, a firanki śnieżnéj białości.
Zobaczywszy wchodzącego emeryta, Józia zbladła i wyszeptała cicho:
— Pan rządca.
Dla biednych sierot, to wyraz nie zawsze mile brzmiący.
— Nie rządca, — rzekł staruszek, — przyjaciel, ale pozwól mi moje dziecko, że usiądę.
Józia przysunęła mu krzesełko, sama stanęła w milczeniu.
— Bóg tak chciał, matkę twoję pochowaliśmy wczoraj, cóż daléj poczniesz ze sobą?
— Nie wiem, panie i nie śmiem nawet myśléć o tém jak teraz; jeszcze ta rana zbyt świeża i nie zagoi się prędko. Pójdę gdzie do służby....
— Nie, oto ja i moi koledzy pomyśleliśmy o tém: chcemy ci dać pracę, ale poddasz się naszéj opiece.
Józia spojrzała na niego zdziwiona.
— Panowie mnie przychodzicie w pomoc? ani mnie znacie, ani widzieliście kiedy, zkądżeż więc ta wasza życzliwość?
— Oh, zkąd?! racya bardzo prosta: pani jesteś nasza blizka kuzynka, pani sierota i my sami na świecie, pani biedna i my biedni, otóż koleżeństwo położenia nas łączy. A powiedz sama, czy emeryt, starzec samotny nad grobem stojący, nie jest także sierotą, czy ma kogo coby mu w chorobie z pomocą przyszedł... w samotności pocieszył? Widzisz nas jest ośmiu takich, stwórzmy więc sobie rodzinę: ty będziesz naszą wnuczką, a my zostaniemy twemi dziadkami.
Tak delikatnie z ojcowską dobrocią tłómaczył Józi pan Inocenty swoje zamiary, aż wreszcie i rozpłakali się oboje na dobre.
Fortepianik przyniesiono na facyatkę, a emeryci poruszyli wszelkie swoje znajomości i stosunki, aby się uczennice znalazły.
Płacono Józi rozmaicie: dwadzieścia, trzydzieści kopiejek za godzinę, ale płacono — i w pokoiku na facyatce nie było już nędzy.
Widmo jéj znikło, a natomiast cicha, ciężka praca, przynosiła skromne owoce.
Z kolei wszyscy dziadkowie zapoznali się z wnuczką i byli nią zachwyceni, a kiedy w niedzielę wyszła z dziadkiem Inocentym do ogrodu, jak na komendę siedm kapeluszów uchylało się przed nią, a towarzysz jéj prostował się dumnie, jakby chciał powiedziéć: patrzcie, kogo ja to prowadzę!
— Od ostatniego awansu w Komisyi nie miałem podobnéj w życiu radości jak teraz — mówił pan Inocenty zażywając podwójną porcyjkę tabaki — nie miałem i miéć nie będę... chyba że...
— Chyba co?
— Że Józia za mąż pójdzie, a my zostaniemy pradziadkami.
— Pradziadkami, powiadasz?! i będziemy mieli takie małe prawnuki... takie jak tu w ogrodzie!
— Małe pędraki, co krzyczę i szarpią za faworyty...
— Dajże Boże jak najprędzéj!
I w istocie stało się coś podobnego.
Młody, pracowity rzemieślnik, uzyskawszy wzajemność Józi i zezwolenie wszystkich ośmiu dziadków, stanął z nią przed ołtarzem.
Wszyscy emeryci wygoleni, we frakach, asystowali przy ślubie, wszyscy chcieli prowadzić pannę młodą do ołtarza i bawili się wybornie na skromném weselu.
Nareszcie doczekali się prawnuka i pokłócili się przy téj okazyi po pierwszy raz w życiu. Każdy chciał mu dać swoje imię i upierał się przy tém, aż nareszcie rodzice chcąc pogodzić powaśnionych staruszków, dali infantowi imiona: Inocenty, Piotr, Jan, Ignacy, Rafał, Józef, Konstanty i Ludwik.
Odziedziczył imiona po wszystkich ośmiu dziadkach.
Opieka nad Józią wypełniła emerytom resztki nudnego, monotonnego, samotnego życia, odmłodnieli, ożywili się, zawsze mieli humor dobry.
Nie odmienili wszakże swoich zwyczajów: co rano schodzili się w ogrodzie, pili wodę, zażywali tabakę i karmili wróble.
Gawędzili téż o złotych czasach, w których palono drejkönig i pruskie cygara, o dawnych stosunkach, zmarłych lub rozproszonych po świecie kolegach, a najwięcéj naturalnie o Józi i prawnuku, który wizytował swych pradziadków w ogrodzie.
Co rok zaś, dwudziestego piątego maja, urządzali sobie składkową bibkę, celem uczczenia rocznicy kupienia fortepianu czyli pantalionu — jak go archaicznie nazywał dziadzio Inocenty.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.